Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Był to lekarz rzeczywiście, lat pięćdziesięciu, wysoki, chudy, istna tyka, w tradycjonalnych złotych okularach na nosie długim jak pałasz, w czarnym po kolana surducie, w białej, mocno krochmalnej krawacie.
Używał on pewnej sławy na przedmieściu, która jednak nie rozszerzała się zbyt daleko, i nie zaliczała go, między Geniuszów sztuki lekarskiej.
Nie był to zły człowiek, i nie był nadto chciwym. Przywiązywał się jednak i lubił odbierać punktualnie pieniądze, należące mu się za wizyty.
Wszedł dobrodusznie uśmiechnięty.
— Dzień dobry, kochany panie Vaubaron!... co tam dziś słychać z naszą pacyentką?
— Bardzo osłabiona, panie doktorze... jestem wielce zaniepokojony... Przed chwilą wstać próbowała...
— Nierozwaga nie do przebaczenia!
— To też, po pierwszej próbie, omdlała.
— Wcale mnie to nie dziwi... wsypię porządną burę mojej ślicznej pacyentce, za podobną nieostrożność!...
Brał już za klamkę od drzwi do pokoju sypjalnego, ale Jan przytrzymał go za ramię:
— Panie doktorze! — zniżył głos.
— Cóż takiego?
— I moja córeczka trochę mnie niepokoi...
— A jej co brakuje?
— Niby ma gorączkę, tak mi się zdaje przynajmniej... Skarży się na wielki ciężar w główce i ciągłe pieczenie pod piersiami.
— Zobaczymy... zobaczymy...
— Chciej ją wybadać, doktorze, ale nieznacznie, jakbyś jej za chorą nie uważał... Moja biedna Marta nie powinna się domyślać, że nasze dziecię cierpi... W stanie, w jakim sama się znajduje, najlżejsze podejrzenie co do tego, jestem prawie pewny, mogłoby ją zabić od razu...
— Bądź pan zupełnie spokojny, i spuść się z tem na mnie.
Weszli obydwaj do pokoju sypjalnego, a lekarz przystąpił do łóżka:
— Ejże! kochana moja pani — pogroził jej palcem figlarnie — o czem że to ja się od jej męża dowiaduję? Zachciało się pani udawać silną, waleczną, bez mojego pozwolenia, i zaraz za nieposłuszeństwo, zostałaś ukaraną.
— Myślałam, żem silniejsza... szepnęła zmieszana.
— A nie jesteś nią jeszcze... no!... rzecz całkiem naturalna... Odzyskamy siły... tylko trochę później... Nie można się zrywać nagle, droga pani, bo tem przydłużysz jeszcze rekonwalescencyą...
— Panie doktorze! — odezwała się Marta pokornie — obiecuję być bardzo cierpliwą i bardzo ostrożną... ale pan mnie wyleczysz nieprawdaż?
— To dobre!... a któżby o tem wątpił?
— Jesteś pan pewny, że mi nie grozi żadne niebezpieczeństwo?
— Ależ żadne!... najlżejsze!
— Bo uważ pan tylko, jak ja koniecznie żyć powinnam!... Mąż i dziecię, nie mogliby się obejść bezemnie... Cóżby się z nimi stało, wielki Boże! gdybym ja umarła!... Skoro o tem pomyślę, dreszcz mnie przechodzi, od stóp aż do głowy!...
— Na cóż bo zaprzątać sobie główkę, droga pani, takiemi brzydkiemi myślami... Proszę je wypędzić czemprędzej, na cztery wiatry!... Nie tylko pani nie umrzesz, ale bardzo wkrótce wyzdrowiejesz... Znajduję panią dziś dużo lepiej... Czy masz na co apetyt?...
— To, nie koniecznie, panie doktorze....
— No, no... brak ruchu... ciągłe leżenie... Koniec końców, gdybyś pani miała na cokolwiek apetyt, możesz jeść wszystko, bez wyjątku...
— Jednak... cóż byś pan uważał za pożywienie najodpowiedniejsze? — spytał Vaubaron.
— Na co tylko będzie miała apetyt... powtarzam... Niczego nie zakazuję, bo nic mi się w stanie obecnym nie wydaje szkodliwe... Widzicie państwo, jaka to łatwa ze mną sprawa!
Kurcz nerwowy schwycił Jana za gardło i usta, mu wykrzywił. Tak wielka powolność, wydała mu się podejrzaną: znajdywał ją bardziej niepokojącą, niż zakazy i obostrzenia najsurowsze.
Znowu zapytał:
— Nie zapiszesz pan jakiej recepty?
— Nie, na prawdę!.... Leżeć cichutko... o nic się nie troszczyć, niczem nie martwić... spokój serca i umysłu, oto czego trzeba przedewszystkiem naszej kochanej chorej, która nie długo nią być przestanie... Tego niepotrzeba zostawiać na piśmie, co?
Zmienił ton i dodał czoło z potu obcierając.
— Upał dziś do niezniesienia... Można by przypuścić, że to połowa lipca dopiero... Będziemy mieli na pewno burzę okropną na przyszłą noc... Czuję się bezsilnym, utrudzonym, jeżeli państwo pozwolą, trochę sobie u was odpocznę.
Jan pośpieszył przysunąć karło doktorowi. Doktor usiadł, wachlując się chustką przez chwilę. Potem skinął ręką na Blankę, z uśmiechem przyjacielskim. Dziecko trzymało się dotąd od niego zdaleka, trochę zmieszane i onieśmielone.
— Czy się mnie boisz, śliczny aniołku?...
— Oh! nie, proszę pana doktora, wcale nie...
— W takim razie, zbliż się dziecinko... jeszcze bliżej... ot tak! na moich kolanach — wziął dziewczynkę; posadził na kolanie.
Lekarz wszczął z nią rozmowę, zastosowaną do jej umysłu dziecięcego, której przytaczać nie myślimy, była bowiem li pokrywką, tak gawędząc swobodnie i wesoło, znalazł sposobność z największą łatwością, dotknąć się nieznacznie i niby przypadkiem, jej czoła i piersi; ująć za puls dłonią.
Gdy się tak lekarz z dzieckiem bawił, na co Marta patrzała z uśmiechem, niczego się nie domyślając, Jan mówił w duchu, w trwodze śmiertelnej, iż może teraz doktor tak samo na dziecię jego wyrok wydaje, jak wpierw zdawał się wątpić o życiu Marty.
Ktoś obcy, nadchodząc, byłby w tem wszystkiem widział tylko ładny obrazek rodzajowy. A jednak, pod tym pozornym spokojem, ukrywał się dramat najboleśniejszy. Dramat, rozgrywający się w sercu męża i ojca, w sercu rozdartem, branem na tortury, a jednak z bohaterstwem niezrównanem, ukrywającem starannie te męki piekielne.
— Już odpocząłem dostatecznie — lekarz powstał, skończywszy pobieżny egzamin. — Do zobaczenia, kochana pani, i proszę być dobrej myśli. Panie Vaubaron, sługa pański!...
Jan odprowadził lekarza aż na schody:
— I cóż? — spytał drżący, przykładając usta do samego ucha lekarza, aby chroń Boże! chora czegoś z ich rozmowy nie pochwyciła. — I cóż?...
— Winien jestem powiedzieć panu prawdę, i całą prawdę, bez ogródek... Nie omyliłeś się... Dziecię jest trawione gorączką nieustanną...
— A więc... a zatem... — Jan jęknął głucho, unicestwiony — jest chora może nawet śmiertelnie?!...
— Tylko proszę, bez przesady!... Tego przecież nie powiedziałem... Niebezpieczeństwo może nadejść, przyznaję ale dotąd go nie ma jeszcze.
— Niestety! przyjdzie doktorze, nadejdzie aż nadto wcześnie!
— Nie przyjdzie, jeżeli pan przeciwstawisz wszelkie ostrożności.
— Oh! gdyby trzeba mojej krwi, żeby Blankę uratować, Bóg mi świadkiem, żebym jej nie poskąpił! nie zawahał się ani chwili!...
Lekarz mówił dalej:
— Dziewczynka więcej ma z matki, niż z pana. Delikatna, ustrój nerwowy drażliwy niesłychanie... Jednak, jak dotąd, żaden z organów żywotnych nie jest na seryo zaatakowany, i mam to silne przekonanie, że dałoby się wzmocnić jej wątłą kopleksyę... Gdybyś pan był zupełnie możny, radziłbym spędzić z córeczką kilka zim na Południu, to by jednak przechodziło pańską możność, nieprawdaż?
— Zapewne... ma się rozumieć! — Jan westchnął ciężko.
— Ograniczę się zatem, — kończył lekarz — na zaleceniu dyety nie zbyt podniecającej. Dużo mięsiw, soczystych, na pół surowych, drób, zwierzyna, Bordeaux za napój zwykły... Widzisz pan, że ten przepis nie przedstawia żadnych trudności w wykonaniu...
Vaubaron uśmiechnął się gorzko, i wpił rozpaczliwie palce we włosy.
Lekarz cedził dalej z flegmą:
— Polecam panu w szczególności, starać się dla dziecka o dużo ruchu, dużo rozrywek, o ile możności na świeżem powietrzu. Za nic nie odpowiadam, jeżeliby dziewczynka siedziała po całych dniach zamknięta pomiędzy czterema ścianami... Pan mnie zrozumiałeś, co?
— Tak doktorze... zrozumiałem!... Pańskie polecenia wypełnię... zrobię co będzie możliwe... a nawet pokuszę się o rzeczy niemożliwe... To, co się tyczy dziecka... a teraz błagam! mów mi pan o jej matce... Wiesz pan, żeś mnie przestraszył okropnie przed chwilą, mówiąc, że jej niczego nie zakazujesz, bo nie uważasz, żeby jej cokolwiek szkodzić mogło?... Przypomniałem sobie, że w ten sposób postępuje się tylko z chorymi nieuleczalnymi i struchlałem. Powiedz że mi pan, a prędko, na miły Bóg! że moje tłumaczenie słów pańskich, było mylne, i że powinien byłem, wziąć je po prostu w tym sensie, jak były powiedziane!
Lekarz zawahał się z odpowiedzią.
Twarz Jana zbladła jeszcze bardziej, i wlepił w lekarza wzrok błagalny.
— Dla czego pan milczysz? — jęknął.
— Słuchaj pan! — odezwał się lekarz nagle. — Jesteś mężczyzną, powinieneś zatem być odważny. Zresztą prędzej, czy później, musisz się pan prawdy dowiedzieć...
Vaubaron drgnął jak skazany na śmierć, gdy mu błyśnie nad głową topór kata. Usta mu się poruszyły machinalnie, ale nie był w stanie słowa przemówić; oczy zdawały się na wierzch wyskakiwać z powiek niesłychanie rozszerzonych, potrząsł głową, czy przecząc? czy potwierdzając? i zapadł w bezwładność niemą, niby posag boleści uosobistnionej.
Lekarz westchnął ze współczuciem... Na cóż zda się jednak kłamać, w obec nieubłaganej rzeczywistości?... mówił więc dalej:
— Pańska żona cierpi na piersi... Sam wiesz o tem oddawna... Oddawna również, mogłeś się przygotować na cios, który w ciebie niebawem uderzy...
— Wie się... a przecież... do chwili ostatniej nie traci się nadziei — szepnął Jan głucho, jakby głos jego z pod ziemi wychodził.
— A więc... nie trzeba się dłużej łudzić nadzieją...
Mechanik przycisnął pierś dłonią. Ból straszny przeszył mu serce.
— Pańska żona doszła do kresu ostatniego suchot płucnych. Sztuka lekarska zmuszoną jest, przyznać się do zupełnej nieudolności w obec tej strasznej choroby... Cud chyba, mógłby uratować panią Vaubaron.
W tej chwili nieszczęśliwy Jan, widząc gasnący ostatni promyk nadziei, był przerażający. Na pozór spokojny, oddychał ciężko, oczy krwią mu nabiegły, żyły na czole naprężyły się jakby pęknąć miały. Spytał tym samym głosem grobowym:
— Wszystko zatem skończone... ona umrzeć musi?
— Musi niestety! — lekarz odpowiedział.
— Kiedy?
— I tego nie będę przed panem taił, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, koniec bardzo bliski... Zaledwie dni kilka jej zostaje, a i ten termin może skrócić, lada wydarzenie nieprzewidziane, wzruszenie gwałtowniejsze... Moje zatem wizyty stają się zbytecznemi... Byłbym odpowiedzialny w obec własnego sumienia, gdybym nie przestał bywać u państwa... W takim razie...
Urwał, wyjął z zanadrza spory pulares skórzanny, otworzył go, poszukał i podał Janowi świstek papieru wąski, zapisany od góry do dołu.
— Oto spis moich wizyt najdokładniejszy... przygotowałem go, przewidując, że wkrótce nie będę państwu potrzebny... Ośmdziesiąt wizyt, po dwa franki, wynosi sto sześćdziesiąt franków... Robię pana uważnym, iż liczę jak można najtaniej z powodu, iż pan należysz do tak wysoko przezemnie cenionej klasy rzemieślniczej... Moim pacyentom bogatym, liczę wizyty po pięć, a nawet po dziesięć franków.
Vaubaron wziął papier machinalnie, ale zatopiony w myślach, ani słyszał słów lekarza.
— Nie kłopocz się pan tem zbytecznie — lekarz dotknął się przyjacielsko jego ramienia. — Nie żądam pieniądzy natychmiast... Do kaduka, nie zawsze ma się w kieszeni sto sześćdziesiąt franków, przy innych codziennych wydatkach... Daj pan sobie czas... zgłoszę się za dni kilka, a wtedy byłbym panu bardzo wdzięczny, gdybyś chciał wyrównać mój rachunek... Czasy ciężkie, panie Vaubaron... pieniądze zaś każdy z nas potrzebuje.
Mógł poczciwiec długo w ten sposób rozprawiać, Jan był głuchy najzupełniej!
— Do zobaczenia, panie Vaubaron! — ścisnął go za rękę zimną jak lód. — Życzę męstwa i odwagi... Trzeba jej panu bardzo wiele!... co prawda, to prawda... ale do stu dyabłów! jesteś przecie mężczyzną!... Powrócę za dni cztery...
Zeszedł na dół.
Po chwili dopiero Vaubaron spostrzegł, że jest sam w sieniach. Głowę opuścił na piersi i szepnął łkając:
— Wszystko skończone!... ona umrze!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.