Strona:PL Montepin - Jasnowidząca. T. 1.pdf/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kochanej chorej, która nie długo nią być przestanie... Tego niepotrzeba zostawiać na piśmie, co?
Zmienił ton i dodał czoło z potu obcierając.
— Upał dziś do niezniesienia... Można by przypuścić, że to połowa lipca dopiero... Będziemy mieli na pewno burzę okropną na przyszłą noc... Czuję się bezsilnym, utrudzonym, jeżeli państwo pozwolą, trochę sobie u was odpocznę.
Jan pośpieszył przysunąć karło doktorowi. Doktor usiadł, wachlując się chustką przez chwilę. Potem skinął ręką na Blankę, z uśmiechem przyjacielskim. Dziecko trzymało się dotąd od niego zdaleka, trochę zmieszane i onieśmielone.
— Czy się mnie boisz, śliczny aniołku?...
— Oh! nie, proszę pana doktora, wcale nie...
— W takim razie, zbliż się dziecinko... jeszcze bliżej... ot tak! na moich kolanach — wziął dziewczynkę; posadził na kolanie.
Lekarz wszczął z nią rozmowę, zastosowaną do jej umysłu dziecięcego, której przytaczać nie myślimy, była bowiem li pokrywką, tak gawędząc swobodnie i wesoło, znalazł sposobność z największą łatwością, dotknąć się nieznacznie i niby przypadkiem, jej czoła i piersi; ująć za puls dłonią.
Gdy się tak lekarz z dzieckiem bawił, na co Marta patrzała z uśmiechem, niczego się nie domyślając, Jan mówił w duchu, w trwodze śmiertelnej, iż może teraz doktor tak samo na dziecię jego wyrok wydaje, jak wpierw zdawał się wątpić o życiu Marty.
Ktoś obcy, nadchodząc, byłby w tem wszystkiem