Jabłko (Wells, 1905)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Jabłko
Pochodzenie Nowele
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1905
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Tytuł orygin. The Apple
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

JABŁKO.

— Muszę się tego pozbyć — rzekł człowiek, siedzący w kącie przedziału kolei żelaznej, przerywając nagle milczenie.
Pan Hincliff podniósł głowę, nie dobrze rozumiejąc o co idzie. Dotychczas był pogrążony w kontemplacji swego płaszcza studenckiego, który związany rzemieniem, leżał z boku walizy, a był to znak zewnętrzny jego świeżo uzyskanej pozycji pedagogicznej; rozkoszował się w myśli tym płaszczem i przewidywał miłe wrażenia z jego powodu. Gdyż p. Hincliff świeżo zapisał się do uniwersytetu londyńskiego i jechał właśnie, by objąć posadę podnauczyciela w szkole przygotowawczej w Holmwood. Stanowisko godne zazdrości! Ze zdumieniem spojrzał na towarzysza podróży w drugim kącie przedziału.
— Dlaczegoby mu nie dać? — mówił do siebie tamten.
Był to człowiek wysokiego wzrostu, o cerze matowej i opalonej. Nerwowo złożył na krzyż ręce na piersi, a nogi położył na przeciwnej ławeczce. Zaczął kręcić swe czarne bardzo długie wąsy, oczy utkwiwszy w koniec butów.
— Dlaczegoby nie? — powtórzył raz jeszcze.
Pan Hincliff zakaszlał.
Towarzysz podróży podniósł swe oczy przenikliwe i przez minutę może przyglądał się posępnie sąsiadowi.
— Tak — mówił powoli — dlaczego nie?
— Nie rozumiem pana — rzekł p. Hincliff, raz jeszcze zakaszlawszy.
— Nie rozumie mnie pan — mechanicznie powtórzył obcy, a jego dziwne oczy błądziły od Hincliffa do walizy, na której zwieszał się ostentacyjnie płaszcz, i znów wracały do twarzy młodzieńca, świeżym wąsikiem omszonej.
— Słowa pańskie są tak niepowiązane, uważa pan — tłómaczył się pan Hincliff.
— Dlaczego nie? — rzekł tamten, idąc za swoją myślą. — Pan jest studentem? — zapytał, zwracając się do Hincliffa.
— Jestem studentem uniwersytetu w Londynie, przez korespondencję — odrzekł współtowarzysz z nieukrywaną dumą i nerwowym ruchem podnosząc rękę do krawata.
— W pogoni za wiedzą — rzekł obcy pan.
I naraz opuścił nogi z ławeczki, położył pięść na kolanie i patrzał się na Hincliffa, jakgdyby nigdy w życiu nie widział jeszcze studenta.
— Dobrze! — powiedział i wyciągnął palec wskazujący.
Potem się podniósł i z siatki wyjął torbę skórzaną, którą otworzył. Nie mówiąc ani słowa, wyjął z niej przedmiot okrągły, obwinięty srebrnym papierem, który; zaczął starannie rozwijać. Zbliżył ten przedmiot do Hincliffa. Był to owoc, niewielkiej miary, żółto-złoty, nader miły w dotyku.
Hincliff na chwilę otworzył usta i oczy. Nie próbował wziąć owocu do ręki, choćby mu to nawet i proponowano.
— Jest to — mówił fantastyczny podróżnik, powoli, sylabizując — jest to jabłko z Drzewa Wiedzy... Spójrz pan: małe, świecące, cudowne... Wiedzy!.. I właśnie chcę je panu dać.
Umysł Hincliffa miał jedno mgnienie ciężkiego wysiłku; potem oczywiste wyjaśnienie: warjat! przeszło mu przez głowę i wytłómaczyło sytuację; warjat wesołego humoru. Pochylił nieco głowę.
— Jabłko z Drzewa Wiedzy? hę! — rzekł, oglądając owoc, przybrawszy minę żywego zajęcia, a potem patrzał na swego sąsiada. Ale czemu nie zje go pan sam? A zresztą, jakiemi drogami jabłko to dostało się do pana?
— Owoc ten nigdy nie więdnie. Mam go już trzy miesiące i jest zawsze błyszczący, gładki, dojrzały i pożądany, jak pan widzi.
Położył rękę na kolanie i marzącem okiem spoglądał na jabłko; potem nanowo zaczął je obwijać w srebrne papiery, jakby zmienił swój zamiar dania go studentowi.
— Ale jakże pan dostał to jabłko? — zapytał Hincliff, który posiadał zmysł argumentacji — i skąd pan wie, że to jest owoc z tego Drzewa?
— Kupiłem ten owoc — rzekł starzec — trzy miesiące temu, za czarkę wody i kawałek chleba. Człowiek, który mi ustąpił, ponieważ moje starania uratowały mu życie — był Ormianinem. Armenja! ta kraina cudowna! pierwsza ze wszystkich krain! kraina, w której Arka Noego została do dziś pogrzebiona w lodowcach Araratu. Człowiek ten, mówię, uciekał wraz z innymi przed bandą Kurdów, którzy ich napadli, i dostał się w puszczyzny górskie, w miejsca, których nikt na świecie nie zna. Uchodząc przed pościgiem, znaleźli się na wysokiej kolebie śród szczytów górskich. Rosła tam trawa zielona, której listki były jak ostrza i cięły nielitościwie tych, coby się ośmielili przestąpić ich granicę.
Kurdowie byli tuż za uciekającymi, którzy nie mieli teraz innej drogi wybawienia, jak rzucić się w tę trawę — a co najgorsza, że ścieżki wyrobione przez nich za cenę krwi — służyły Kurdom jako linja pościgu. Wszyscy zbiegowie zostali zabici, wyjąwszy tego Ormianina, oraz drugiego. Słyszał on krzyki i jęki swych towarzyszów i szelesty traw, poruszanych przez Kurdów, lecz nie widział nic, bo trawa była tu niemal wzrostu człowieka. Słyszał wołania i błagania, a gdy się w końcu zatrzymał, wszystko dokoła było pogrążone w milczeniu.
Szedł dalej przed siebie, nie wiedząc już co robi, obdarty i pokrwawiony, aż przybył do skalnego muru nad przepaścią, skąd zobaczył poza sobą trawy płonące pożarem i dymy, które jak zasłona, stanęły między nim a wrogami.
Starzec zamilkł na chwilę.
— Tak, — powiedział Hincliff — a cóż potem?
— Był więc sam, raniony i posiekany przez ostre noże trawy, śród urwisk rozżarzonych od promieni słońca i dymów pożaru, który szedł ku niemu. Nie miał odwagi tu zostać. Nie szło mu o śmierć, lecz o męczarnie... W dali, po przez dym, słyszał wołanie i skargi. To kobiety jakieś krzyczały. Zaczął więc iść w górę po skałach, gdzie rosły krzaki o suchych gałęziach, które jak ciernie wysuwały się z pomiędzy liści; tam ukrył się w rodzaju pieczary. Znalazł tu swego towarzysza, pasterza, który także uniknął rzezi.
Uważając chłód, głód i pragnienie za drobną rzecz wobec okrucieństwa Kurdów, obydwaj wdzierali się na wysoczyzny, śród lodów a śniegów. Błądzili trzy dni. Na trzeci dzień mieli widzenie. Przypuszczam, że ludzie wygłodniali często miewają widzenia, ale wskutek tego zyskaliśmy ten owoc.
Podniósł trzymane w ręku jabłko w srebrnym papierze.
— Słyszałem tę opowieść z ust innych górali, którzy znali tę legendę. Było to wieczorem, w godzinie, gdy liczba gwiazd się powiększa. Schodzili po pochyłości gładkich skał, prowadzących do ogromnej posępnej doliny, w której rosły dziwnie pogięte drzewa, a z drzew zwisały małe kule błyszczące jak robaczki świętojańskie, dziwne światła, okrągłe i żółte. Nagle dolina zapromieniała w wielkiej dali: złoty ogromny płomień powoli zbliżał się ku nim, skutkiem czego karłowate drzewa zdawały się teraz czarne jak noc, rzucając na pochyłości — kontury przedmiotów, złote refleksy od owoców.
Na to widzenie, obaj ludzie, znając legendy górskie, pojęli, że widzą Eden i padli twarzą na ziemię, jak ludzie ugodzeni śmiercią.
Gdy ośmielili się podnieść oczy, dolina była znów w ciemności, a potem światło znów się ukazało i szło ku nim, przezroczyste jak bursztyn... Na ten widok pasterz skoczył i z wielkim krzykiem pędzić począł co siły ku temu światłu; drugi był zbyt przerażony, by iść za nim. Stał osłupiały, i patrzał na towarzysza, który biegł ku temu ruchomemu blaskowi.
Zaledwie pasterz zaczął swój bieg, gdy słyszeć się dał jakby huk piorunu, uderzenia skrzydeł niewidzialnych nad doliną. Stanął i ogarnęło go niewymowne przerażenie.
Opowiadając mi tę historję, biedny człowiek, który mi dał owoc, jeszcze bojaźliwie spoglądał dokoła siebie, jakby chcąc się ratować.
Schodząc po pochyłości z najwyższym pośpiechem, śród wrzawy huczącej po za nim, uderzył o jedno z drzew karłowatych, i dojrzały owoc spadł mu do ręki: ten! Natychmiast go otoczył szelest skrzydeł i odgłos piorunów. — Padł i zemdlał, a gdy wrócił do zmysłów, znajdował się pośród ruin dymnych i poczerniałych swego sioła, gdzie ja właśnie w towarzystwie kilku innych osób opatrywałem rannych. Widzenie!?... Ależ jeszcze miał w ręku złoty owoc z drzewa.
Byli tam i inni ludzie, którzy znali legendę i wiedzieli, czem jest ten dziwny owoc.
Podróżny zamilkł.
— Oto ten owoc — rzekł po chwili milczenia.
Była to historja zbyt osobliwa, by ją opowiadać w przedziale trzeciej klasy na malej linji drogi żelaznej w Surrey. Możnaby powiedzieć, że tu rzeczywistość była tylko osłoną dla fantasmagorji, a tu fantastyczność była dość widoczna.
— Naprawdę?... Było to wszystko, co mógł powiedzieć p. Hincliff.
— Legenda — zaczął znów podróżny — opowiada, że te kępy drzew karłowatych, rosnących dokoła Ogrodu, pochodzą od jabłka, które Adam trzymał w ręku, gdy wraz z Ewą został wygnany z Raju. Czuł coś w ręku, ujrzał jabłko na pół zjedzone i rozgniewany rzucił je daleko. Tam, od owej chwili, rosną te drzewa, w tej dolinie rozpacznej, otoczonej śniegiem wieczystym, u której wejścia miecze ogniste stoją na straży aż do dnia sądu ostatecznego.
— Myślałem — rzekł p. Hincliff — że te historje to poprostu... bajki, parabole raczej... Pan mówi, że tam w Armenji...
Towarzysz odpowiedział na niedokończone pytanie podniesieniem owocu.
— Ale pan niema żadnej pewności — rzekł Hincliff — że to jest owoc z Drzewa Wiedzy... Człowiek mógł mieć... rodzaj mirażu, dajmy na to, złudzenia, przypuśćmy...
— Obejrzyj pan.
Była to istotnie kula o dziwnej postaci, właściwie nie jabłko, jak to łatwo mógł pojąć p. Hincliff, ale owoc barwy złocistej, osobliwie błyszczący, jakby samo światło stanowiło część jego substancji. Patrząc na owoc, wyobrażał sobie osamotnioną dolinę, miecze ogniste na straży i wszystkie dziwne szczegóły usłyszanej historji. Mocno przetarł sobie oczy.
— Ale — zaczął.
— Taki pozostał on świeży i gładki przez trzy miesiące, nawet dłużej, i dotąd się nie popsuł, nie uwiądł, nie wysechł...
— Ale... pan.... pan sam... czy pan rzeczywiście wierzy, że...
— To Owoc Zakazany.
Ani słowa wątpienia być nie mogło co do szczerości tonu i doskonałej trzeźwości umysłu tego człowieka.
— Owoc Wiadomości — dodał.
— Dobrze, przypuśćmy — rzekł p. Hincliff po chwili, z oczami wciąż utkwionemi w owoc — ale ostatecznie nie jest to mój rodzaj wiadomości, ani rodzaj nauki, którą mam nabywać; zresztą, Adam i Ewa już jedli ten owoc.
— Jesteśmy dziedzice ich grzechu, ale nie ich wiedzy — odparł obcy. — Gdybyśmy go skosztowali teraz, wszystkoby na nowo stało się nam jasne i przezroczyste. Widzielibyśmy istotę rzeczy, rozumielibyśmy najtajemniejsze znaczenia...
— Czemuż więc pan go nie je? — zapytał naraz Hincliff ożywiony.
— W tym właśnie celu go wziąłem — rzekł podróżny. — Człowiek jest istotą upadłą. Tylko jeść owoc znowu, możnaby... z trudem.
— Wiedza to potęga! — rzekł Hincliff.
— Ale czy to szczęście? Starszy jestem niż pan, przynajmniej trzy razy. Nieraz trzymałem to w ręku i za każdym razem zbrakło mi odwagi na myśl o tej wszechwiedzy... o tem przerażającem jasnowidzeniu... Wyobraź pan sobie, że cały świat stanie ci się nielitościwie jasny.
— To, jak myślę, byłoby w gruncie bardzo korzystne — zapewniał Hincliff.
— Przypuść pan, że przenikałbyś serce i umysł tych, którzy cię otaczają... najtajniejsze zakątki... ludzi, których kochasz... miłość, na której ci zależy.
— Łatwo możnaby zauważyć komedję — rzekł Hincliff, wielce uderzony tą myślą.
— I co gorsza... znać samego siebie, obnażyć się ze wszystkich najserdeczniejszych złudzeń... widzieć natomiast samego siebie bezwzględnie, wszystkie pożądania i słabości, jako przeszkody działania, bez najmniejszej pobłażliwości...
— Ale to byłoby doskonałe! Poznaj samego siebie... Czy pan pamięta?
— Jesteś pan młody!
— Jeżeli pan sam nie chce zjeść tego jabłka, i jeżeli ono jest panu ciężarem, czemu go pan poprostu nie wyrzuci gdziebądź!
— To jeszcze zapewne pan mnie nie zrozumie. Co do mnie, to pytam, jak możnaby wyrzucić rzecz tak cudowną, tak promienistą! Skoro ją masz, toś związany. Ale z drugiej strony: dać ją! Dać ją komuś, coby płonął pragnieniem wiedzy, coby się nie uląkł samej myśli tego strasznego jasnowidzenia...
— Zresztą — dodał zamyślony Hincliff — to może jaki owoc jadowity...
W tej chwili oko jego spostrzegło przez okno wagonu jakiś przedmiot nieruchomy, krawędź białej tablicy z czarnemi literami: MWOOD. Na ten widok zadrżał.
— Do licha! — krzyknął — Holmwood.
Rzeczywistość nagle rozpędziła obrazy mistyczne, w których się pogrążył. Otworzył drzwiczki, trzymając w ręku walizę. Już zawiadowca stacji dawał znak odjazdu. Hincliff skoczył na platformę.
— Masz! — zabrzmiał jakiś głos poza nim.
Zobaczył posępne, błyszczące oczy podróżnika, a złoty, aksamitny, kuszący owoc był w jego ręku.
Pan Hinchff wziął automatycznie jabłko, a pociąg ruszył.
— Nie! — zawołał obcy, czyniąc gest, jakby chciał je odebrać.
— Uwaga! — krzyknął urzędnik, pośpiesznie zamykając drzwiczki.
Podróżny wystawił głowę i ręce przez okienko i krzyczał coś do Hincliffa, czego ten nie rozumiał. Potem cień mostu go zakrył — i w mgnieniu oka pociąg zniknął.
Hincliff, ogłuszony, stał z cudownem jabłkiem w ręku i patrzał na ostatni wagon, znikający na skręcie drogi. Przez chwilę umysł jego był jak pomieszany; poczem zdał sobie sprawę, że dwie lub trzy osoby badają go ciekawie. Czyż nie był on nowym nauczycielem szkoły przygotowawczej, rozpoczynającym swą służbę.
Przyszło mu do głowy, że złoty owoc mógł się im wydawać pomarańczą, którą sam sobie kupił pan profesor, jako naiwny prezent. Zarumienił się na tę myśl i włożył owoc do kieszeni marynarki, z czego powstało śmieszne zgarbienie ubrania. Ale nie było sposobu zrobić inaczej; zwrócił się do obserwujących go ludzi, starając się przytem śmiesznie ukryć swe zakłopotanie. Wywiedział się, jaka droga prowadzi do szkoły przygotowawczej i jakim sposobem przenieść walizę i dwa kuferki żelazem okute, stojące na platformie. Ach, co za nuda, zajmować się temi trywjalnemi szczegółami!
Przewiozą mu bagaże na dwukolnym wózku za dziesięć pensów, on zaś może iść za niemi pieszo. Zdało mu się, że w oczach mówiących spostrzega jakiś rodzaj ironji. Czuł jakby zmieszanie na myśl o swoim wyglądzie.
Ton szczerości jego towarzysza podróży i magiczny urok jego opowiadania, na chwilę odwróciły bieg myśli Hincliffa. Wszystko to, niby mgła, stanęło przed nim, zasłaniając sprawy bezpośrednie.
Płomienie, błądzące tu i owdzie!
Troska o swe nowe stanowisko i o wrażenie jakie sprawi na Holmwoodczykach wogóle, a na szkole w szczególności — całkowicie teraz nad nim zapanowały i rozpogodziły atmosferę jego ducha, zanim jeszcze opuścił dworzec. Ale rzecz nadzwyczajna, jak żenującem dla młodzieńca rozsądnego i przystrojonego świątecznie jest mieć przy sobie owoc miękki w dotyku, delikatnie złocony, liczący zaledwie trzy cale średnicy, ale który w kieszeni jego czarnej marynarki tworzył nieznośny garb, zupełnie psując linję ubrania.
Idąc, spotkał jakąś starszą damę w czarnem ubraniu, która natychmiast rzuciła okiem na jego kieszeń wystającą. W lewej ręce, urękawiczonej, trzymał drugą rękawiczkę, a w prawej laskę, tak, że choćby chciał, nie mógł nosić jabłka ostentacyjnie. W pewnem miejscu, gdzie droga zdawała się odpowiednio pusta, wyciągnął z kieszeni tłoczący go przedmiot i starał się go włożyć pod kapelusz. Owoc był właśnie nieco za wielki i kapelusz zabawnie tańczył mu na głowie; — w chwili, gdy wyjmował jabłko, jakiś chłopiec rzeźniczy skręcał wozem na drodze.
— Do licha! — zawołał Hincliff. — Zjem go z miejsca, i naraz zdobędę wszechwiedzę; ale tak głupio będzie wchodzić do miasta, ssąc owoc soczysty, gdyż niewątpliwie jestto owoc soczysty. Gdyby który z jego uczniów przechodził, jakież niebezpieczeństwo dla jego powagi, jeżeli go zobaczy w takiej postawie. Albo też sok mógłby oblać mu twarz i splamić mankiety. Albo też może to być sok kwaśny, siły takiej, jak np. sok cytrynowy, a któryby zmienił kolor jego spodni.
Potem, na skręcie oblanej słońcem drogi, ujrzał dwie ładne dziewczyny. Szły powoli do miasta, gawędząc; w każdej chwili mogły się odwrócić i ujrzeć za sobą młodzieńca o czerwonej twarzy, trzymającego w ręku żółty pomidor świecący! Napewno wybuchnęłyby śmiechem.
— Dość tego! — zawołał Hincliff i rzucił kłopotliwy przedmiot po za mur ceglany ogrodu, spotkanego po drodze.
W chwili, gdy jabłko zniknęło, czuł wobec tej straty niewyraźny żal, trwający parę sekund. Poczem swobodnie wziął znów laskę i rękawiczkę i ruszył w drogę, wyprostowany i zadowolony, śpiesząc, by przegonić dziewczyny.
Ale w ciemnościach nocy p. Hincliff miał sen. Widział dolinę, miecze ogniste, drzewa karłowate i wiedział, że to był rzeczywiście Owoc z Drzewa Wiedzy, który on tak nierozważnie rzucił za płot — i obudził się bardzo nieszczęśliwy.
Rankiem żal jego zniknął, ale później zaczął go męczyć na nowo, nigdy jednak wówczas, gdy był bardzo zadowolony lub bardzo zajęty.
Nakoniec w pewną noc księżycową, koło jedenastej, gdy cały Holmwood spał, żal jego się odnowił z siłą zdwojoną, a wraz z nim narodziła się pokusa szukania przygód. Wyślizgnął się z domu, i przez milczące miasto pobiegł w stronę dworca kolei żelaznej. Tam przedostał się przez mur ogrodu, do którego owoc swój rzucił, ale nie mógł nic znaleźć śród wilgotnej trawy, mietlicy i dzikiej sałaty...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Antoni Lange.