Józef Balsamo/Tom XII/Rozdział CLIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CLIII
PROJEKTY GILBERTA

Po wyjściu z pałacu, Gilbert ochłonął nieco z poprzedniego zapału.
Na ulicy Pastourel usiadł pod murem i widząc, że ulica pusta, wyjął z kieszeni bilety bankowe.
Straszna myśl przebiegła mu przez głowę.
— Zobaczymy — rzekł, przeglądając papiery — czy ten człowiek mnie nie oszukał; kto wie, może mnie schwycił w zasadzkę, mówiąc o szczęściu. Może zrobił ze mną jak z baranem, którego wciągają do rzeźni, pokazując zdaleka garść słodkiej trawy. Słyszałem, że kursuje wiele fałszywych biletów; zobaczę, czy hrabia nie poczęstował mnie takimi.
Odłożył jeden z papierków na dziesięć tysięcy liwrów, resztę schował do kieszeni i wszedł do sklepu, prosząc o adres bankiera dla zmiany.
Kupiec oglądał papier na wszystkie strony; suma dziesięć tysięcy imponowała mu wielce; wkońcu dał Gilbertowi adres bankiera.
Więc pieniądze nie były fałszywe.
Gilbert w najlepszym humorze udał się do krawca, u ktorego kupił za dwadzieścia pięć liwrów cały garnitur, jedwabne, czarne pończochy, buciki i koszulę.
Chłopak radośnie przeglądał się w lustrze.
Po chwili wszedł do fryzjera, który uczesał go, jak umiał najdystyngowaniej.
Ale protegowany hrabiego umierał z głodu.
Po namyśle, kupił sobie kilka bułek i udał się w drogę do Wersalu.
Co chwila omnibusy i dorożki ofiarowywały mu swe usługi; ludzie nie pojmowali, jak taki elegancki młodzieniec może iść pieszo.
Coby powiedzieli, gdyby wiedzieli, że ten młody człowiek ma trzykroć sto tysięcy liwrów w kieszeni?
Gilbert postanowił iść pieszo, bo szkoda mu było pieniędzy, powtóre, idąc, mógł myśleć swobodnie.
Ileż rozkosznych, pełnych nadziei, myśli przemknęło mu przez głowę podczas tych dwóch i pół godzin wędrówki!
W przeciągu półtrzeciej godziny przeszedł cztery mile, nie uczuwszy najmniejszego zmęczenia, tak silny organizm miało to dziecko.
Plan jego był następujący:
Olśnić starego Taverney’a swą mową; następnie, gdy już uzyska pozwolenie barona, spróbuje przemówić do Andrei.
O! ona nietylko mu przebaczy, nietylko przystanie na wszystko, ale będzie nawet nim zachwycona.
Nadzieja wstąpiła w serce chłopaka.
Nawet mu przez myśl nie przeszło, aby kobieta, znajdująca się w takiem położeniu, jak Andrea, nie przystała na małżeństwo, przynoszące jej oczyszczenie i sto tysięcy dukatów.
Gilbert budował zamki na lodzie z pełną wiarą.
Wkrótce już znalazł się tuż przy Trianon.
O! nie bał się już niczego.
Filipa ułagodzi szlachetnym postępkiem, Andreę miłością, a starego barona złotem.
Pomimo zupełnej nieznajomości społeczeństwa, uczeń J. J. Rousseau’a odgadł instynktownie, że pieniądze są wielką siłą.
Wszedłszy do ogrodu, z pewną dumą spoglądał na ogrodników, z którymi przed tygodniem jeszcze kolegował.
Pierwszego służącego zapytał o barona de Taverney.
— Barona niema w Trianon — usłyszał odpowiedź.
— A pan Filip?
— O! pan Filip wyjechał z panną Andreą.
— Wyjechał! — zawołał Gilbert.
— Tak.
— Kiedy wyjechali?
— Przed pięciu dniami.
— Do Paryża?
Służący wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Nie wiem“.
— Jakto, nie wiesz, dokąd się udała panna Andrea? — krzyknął Gilbert — czy nikt tego nie wie? O! nie musiała wyjechać bez ważnego powodu.
— A to sobie dobre! — zawołał służący, któremu nie imponowało nowe ubranie Gilberta naturalnie, że musiała wyjechać nie bez przyczyny.
— Więc dlaczego wyjechała?
— Dla zmiany powietrza.
— Co? Dla zmiany powietrza? — powtórzył Gilbert.
— Tak, w Trianon powietrze jej nie służyło, i, za poradą lekarza, wyjechała stąd.
Zbytecznem było pytać o więcej, służący widocznie tylko tyle wiedział.
Gilbert, oniemiały z rozpaczy, pobiegł do mieszkania Andrei, ale drzwi zastał zamknięte.
Na korytarzu leżała jeszcze rozrzucona słoma, widocznie po pakowaniu.
Gilbert wbiegł na swoje poddasze i spojrzał naprzeciwko.
Okno pokoju Andrei pozostało otwarte, przez nie zobaczył puste mieszkanie.
Gilbert zacisnął zęby, wyrywał sobie włosy z głowy, z rozpaczą tarzał się po ziemi.
Później, z szybkością błyskawicy, zbiegł na dół i rzucił się w ogród.
— O! wszystko, wszystko stracone — wołał z boleścią — Bóg nie chce, abym ją odnalazł; Bóg chce, aby mnie zabiły wyrzuty sumienia, rozpacz i miłość; ach! tak, więc mam pokutować!... a może?... W Taverney?... Pójdę, pójdę! choćby na koniec świata, gdyby zaszła tego potrzeba; odnajdę ją, choćbym miał umrzeć później z głodu i zmęczenia!
Pomału uspokoił się, spojrzał przytomniej wokoło; postanowił wrócić do Paryża.
Tym razem szedł godzin pięć.
— Baron — myślał chłopak — pozostał zapewne w Paryżu, pójdę z nim się rozmówić. Że Andrea uciekła, to nic dziwnego, wszak nie mogła tu pozostać. Jednak gdziekolwiek jest, ojciec musi o tem wiedzieć. Jedno jego słowo wskaże mi jej ślad, a wreszcie on sam przywoła córkę, jeżeli zdołam trafić do jego chciwości.
Znów nadzieja wstąpiła w serce Gilberta.
Około godziny siódmej wieczorem przybył do miasta.
Młodzieniec udał się prosto do małego domku przy ulicy Coq-Héron i zapukał bez wahania.
Odpowiedziała mu cisza.
Zapukał mocniej; to samo milczenie.
Ostatnia deska ratunku usunęła się.
Oszalały z rozpaczy, gryząc ręce, ażeby ukarać ciało, iż mniej cierpiało od duszy, Gilbert podążył ku domowi Rousseau, popchnął drzwi i znalazł się na schodach.
Do chustki, w której schował trzykroć sto tysięcy franków, przywiązany był także klucz od poddasza.
Gilbert rzucił się tam tak, jakby był wskoczył do Sekwany, gdyby tu przepływała.
Wieczór był cudowny, ostatnie błyski dnia walczyły z zapadającą ciemnością nocy; balsamiczny zapach kasztanów dostawał się do małej izdebki.
Gilbert przypomniał sobie te szczęśliwe chwile, gdy mógł z tego okienka przypatrywać się Andrei, mieszkającej kiedyś w tym biednym domku.
Serce mu się krwawiło na to wspomnienie; biedne dziecko padło prawie zemdlone na podłogę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.