Przejdź do zawartości

Józef Balsamo/Tom XII/Rozdział CLIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CLIV
GILBERT PRZEKONYWA SIĘ, ŻE ŁATWIEJ ZBRODNIĘ POPEŁNIĆ, NIŻ ZWYCIĘŻYĆ PRZESADY

Gdy odzyskał przytomność, ściemniło się zupełnie; czuł w sobie szaloną chęć dostania się do ogrodu. Dawniej, będąc jeszcze chorym, po dniu 31 maja, a pragnąc, bądź co bądź, ujrzeć Andreę, spuścił się do ogrodu, po rynnie, z pierwszego piętra nadół.
Wtedy była to bardzo niebezpieczna wyprawa; baron mieszkał tam wraz z Andreą, a jednak Gilbert niczego się nie uląkł.
— Muszę zejść nadół, muszę — wyrzekł z rozpaczą — może na piasku alei ujrzę ślady, wyciśnięte stopami mej kochanki.
Te słowa, te straszne słowa, gdyby je kto był usłyszał, Gilbert wymówił prawie głośno, ze szczególnem upodobaniem.
Zamilkł, ażeby spojrzeć w stronę, gdzie wśród ciemności starał się ujrzeć biały domek.
Potem, po chwili, odezwał się do siebie:
— Nic nie wskazuje, ażeby dom zajmowali inni lokatorzy; żadnego światła nie widać i taka cisza. Zobaczmy.
Gilbert miał jedną zaletę: co zamierzył, wykonywał natychmiast.
Cichutko otworzył drzwi od poddasza, poomacku, jak sylf jakiś, przesunął się obok drzwi Rousseau’a, na pierwszem piętrze otworzył okno, i po rynnie ześlizgnął się nadół, do ogrodu, z narażeniem na podarcie nowego ubrania.
Stanąwszy na ziemi, odczuł znów wzruszenie, jakiego doznał przy pierwszej tu bytności.
Piasek zaskrzypiał pod jego stopami i po chwili poznał furtkę, którą Nicolina wprowadziła Beausire‘a. Bez namysłu wszedł na ganek i przycisnął usta do klamki.
Wszak Andrea nieraz opierała na niej rękę; dla Gilberta było to dostateczne, aby to miejsce ucałować. Ono mu się wydawało świętością.
Wtem lekki szelest jakiś zwrócił jego uwagę, szelest z wewnątrz, jakgdyby lekki odgłos kroków po podłodze.
Cofnął się.
W głowie, tak obarczonej myślami od dni dziesięciu, mąciło mu się zupełnie.
Pod drzwiami ujrzał jakieś światełko.
Wydało się, że zabobon, ten syn ciemności i wyrzutów sumienia, wywołał przed oczyma jego widmo, widziadło jakiejś duszy pokutującej, że na niego przyszła taka godzina przywidzeń, jakie miewają szaleńcy, lub zbytni zapaleńcy.
Ale kroki i światło zbliżały się ku niemu coraz bardziej.
Gilbert patrzył i niedowierzał sobie jeszcze, oczu jednak nie mógł oderwać od szpary we drzwiach.
Wtem drzwi otworzono... i Gilbert, odepchnięty raptownie, oparł się dopiero o mur.
Krzyknął przeraźliwie i padł na kolana.
Powaliło go bardziej zdumienie, niż uderzenie.
W tym domu, który uważał za niezamieszkały, bo pukał do drzwi i nie otworzono mu wcale, nagle ujrzał ukazującą się przed nim Andreę.
Młoda dziewczyna, ona to bowiem była, krzyknęła również, jak Gilbert; pierwsza jednak przyszła do siebie.
— Co to?... — spytała. — Kto pan jesteś?... Czego sobie życzysz?...
— O!... przepraszam, przepraszam panią — wyszeptał Gilbert z głową zwieszoną na piersi.
— Gilbert!... Gilbert tutaj!... — zawołała Andrea, ze strachem i gniewem zarazem, — Gilbert w tym ogrodzie!... Co tu robisz, mój przyjacielu?
Ostatnie słowo poruszyło bolesne struny w sercu chłopca.
— O! nie obwiniaj mnie, pani — rzekł wzruszonym głosem — bądź litościwą; ja tyle cierpię!...
Andrea ze zdumieniem patrzyła na mówiącego; nie pojmowała o czem on mówi.
— Najprzód powstań pan i wytłumacz mi, skąd się tu wziąłeś?...
— O!... panienko, nie powstanę, dopóki mi nie przebaczysz!...
— Cóżeś tak strasznego uczynił, że błagasz tak gorąco o przebaczenie?... w każdym razie wina nie musi być wielką, więc przebaczenie uzyskasz z łatwością. Czy to Filip dał ci klucz?...
— Klucz?...
— Tak, bo umówiliśmy się, że nie otworzę nikomu, więc ażeby się tu dostać, albo on ci musiał ułatwić sposób, albo wdrapałeś się po parkanie.
— Pan Filip... — wyjąkał nieszczęśliwy — nie, to nie on i nie o niego mi idzie. Więc nie opuściłaś pani Francji?... O!... jakie to szczęście i jakie niespodziewane szczęście!...
I naiwny Gilbert wzniósł ku niebu dziękczynne spojrzenie, Andrea pochyliła się ku niemu, przypatrując się z niepokojem.
— Mówisz, jak szaleniec, panie Gilbercie — wyrzekła — suknię mi pan rozedrzesz; puśćże ją; puść, proszę cię, niech się skończy ta komedja.
Gilbert zerwał się na równe nogi.
— Gniewasz się, pani — odezwał się zcicha — trudno, zasłużyłem na ten gniew, wiem, nie powinienem był przyjść tutaj, ale trudno!... myślałem, że dom ten pusty, szukałem tu po tobie wspomnienia. Prosty przypadek... Doprawdy, nie wiem już co mówię; przebacz mi, pani, chciałem udać się wprzód do pana barona, ale go niema w Paryżu.
Andrea poruszyła się.
— Do mego ojca — spytała — a to poco?...
— O!... bo pani zanadto się boję — wyrzekł cicho — jednak wiem dobrze; wszystko to powinniśmy sami załatwić. Jedyny to sposób naprawienia złego.
— Naprawienia!... czego?... — spytała Andrea — no, mówże pan!...
Gilbert spojrzał na nią oczyma pełnemi miłości i pokory.
— O!... nie dręcz się, pani, rzeczywiście to zuchwalstwo z mej strony, wielkie zuchwalstwo podnieść oczy tak wysoko, ale stało się nieszczęście...
Andrea cofnęła się krok wtył.
— Zbrodnia, jeżeli tak się pani podoba — ciągnął dalej Gilbert — o!... to prawda!... straszna zbrodnia!... Ale winna temu fatalność, nie moje serce...
— Pańskie serce!... Fatalność!... Oszalałeś, panie Gilbercie, przestraszasz mnie.
— Niepodobna, aby taki szacunek, boleść i rozpacz mogły cię natchnąć innem dla mnie uczuciem, niż litością. Wysłuchaj mnie pani, to przysięga, jaką składam Bogu i tobie. Całe życie moje poświęcę na odpokutowanie tej jednej chwili; szczęście twoje będzie tak wielkie, że ukoi boleść minionych dni! Panienko...
Gilbert zawahał się.
— Panienko, zgódź się na małżeństwo, które uświęci ten występny związek! Andrea cofnęła się parę kroków.
— O!... ja nie jestem warjatem, nie uciekaj przede mną, nie wyrywaj mi swych rąk, przez litość... zgódź się zostać moją żoną.
— Pańską żoną?... — wykrzyknęła Andrea, myśląc, że to ona już oszalała w tej chwili, że to słyszy w przystępie jakiegoś obłędu.
— O! — jęczał, łkając, Gilbert — powiedz, że mi przebaczasz tę straszną noc; powiedz, że miłość moja tłumaczy moją zbrodnię.
— Nędzniku!... — zawołała dziko młoda kobieta — więc to ty?... Boże miłosierny!... Boże!...
Andrea ścisnęła rękami rozpalone czoło.
Gilbert cofnął się przed tą bladą i piękną głową Meduzy, wyrażającą dziką rozpacz i zarazem zdumienie.
— Boże litościwy! — wołała młoda dziewczyna ze wzrastającem uniesieniem — więc pozwoliłeś, abym była podwójnie zhańbiona: przez zbrodnię i przez zbrodniarza?... Odpowiadaj, podły nędzniku!... to ty byłeś?...
— Ona nie wiedziała o tem — szeptał Gilbert.
— Na pomoc!... na pomoc!... — wołała Andrea, ukrywając się w mieszkaniu — Filipie!... Filipie!...
Gilbert szedł za nią mimowoli, ponury i zrozpaczony, wzrokiem szukając miejsca, gdzie padnie, ugodzony czekającymi go ciosami.
Ale nikt nie nadbiegł na krzyk kobiety.
Andrea była sama w mieszkaniu.
— Sama więc jestem!... sama zupełnie — jęczała, — precz stąd gadzino!... precz!...
Gilbert spokojnie podniósł głowę.
— Gniew twój, pani, jest dla mnie najstraszniejszy ze wszystkich, błagam cię więc, pani, nie przygniataj mnie nim do szczętu.
— Zbrodniarzu!... łotrze!... nędzniku!... — ryknęła kobieta.
— Wysłuchaj mnie, pani — błagał chłopak — a potem zabij.
— Wysłuchać cię i te jeszcze tortury przenieść?... Ale mów!...
— Powtórzę to, co mówiłem przed chwilą, popełniłem zbrodnię, ale ten, który mógł czytać w mem sercu, pozna, jak strasznie tego żałuję!... I... oto naprawić chcę moją zbrodnię.
— O! — zawołała Andrea, drżąc nerwowo — małżeństwo... Zdaje mi się, że wymówiłeś to słowo przed chwilą?
— Pani!... — bełkotał Gilbert.
— Małżeństwo — ciągnęła dalej dumna dziewczyna, unosząc się coraz bardziej. — O! nie gniew czuję ku tobie, ale nienawiść, wstręt, pogardę, słyszysz, rzucam ci w twarz to słowo, nędzniku!
Gilbert zbladł śmiertelnie, dwie palące łzy wściekłości zabłysły mu w oczach, wargi mu zbladły i drżały febrycznie.
— Panienko — wyrzekł, ledwie trzymając się na nogach, nie jestem tak dalece niczem, abym nie mógł posłużyć do przywrócenia ci honoru.
Andrea wyprostowała się.
— Jeśli idzie o stracony honor — odezwała się dumnie — to tylko chyba o twój, rozumiesz, nie o mój. Tak jak jestem, nie mam na honorze swym plamy, straciłabym go wtedy dopiero, gdybym cię zaślubiła.
— A mnie się zdaje — odpowiedział zimno Gilbert — że kiedy kobieta zostaje matką, powinno jej chodzić tylko o przyszłość jej dziecka.
— Mój panie, nie przypuszczam, ażebyś się ośmielił o tem myśleć — odparła Andrea, a oczy jej błyszczały od gniewu.
— Tak, myślę o tem — odparł Gilbert, obrażony do głębi — bo nie chcę, aby to dziecko umarło z głodu, jak się to często zdarza w takich razach u arystokracji. Że mnie pani nie kochasz, godzę się z tem, bo nie czytasz w mem sercu; że mną pogardzasz i na to się zgadzam, ale że nie chcesz mi dać prawa zajmowania się mem dzieckiem, nie zrozumiem tego nigdy, przenigdy! Niestety! chcąc cię zaślubić, chciałem wypełnić tylko obowiązek, oddałbym ci życie, byłbym twym niewolnikiem. Nigdy nie zmusiłbym cię do noszenia mego nazwiska, byłbym dla pani zawsze ogrodnikiem; ale nie wolno ci poświęcać twego dziecka. Oto jest trzysta tysięcy liwrów; dostałem je od mego protektora. Jeżeli się z panią ożenię, pieniądze te będą należały do mnie; otóż ja ich potrzebować nie będę. Za życia potrzeba mi trochę powietrza do oddychania, po śmierci grób mi wystarczy. Te pieniądze daję memu dziecku, oto są.
To mówiąc, kładł na stole bilety bankowe.
— Gilbert — rzekła ostro Andrea — mylisz się, bo nie masz dziecka!
— Ja?!
— O jakiemże dziecku mówisz? — zapytała z pogardą.
— Ależ o tem, którego ty, pani, będziesz matką. Czyż nie wyznałaś pani przed panem Filipem, przed hrabią Balsamo, że jesteś matką i że...
— A! pan to słyszałeś? — zawołała Andrea. — Tem lepiej, tem lepiej, otóż na to mam tylko taką odpowiedź; Zhańbiłeś mnie, to prawda, jestem matką, ale dziecko moje będzie miało tylko matkę, słyszysz, nędzniku?
I schwyciwszy pieniądze, wyrzuciła je za drzwi w ten sposób, że uderzyła niemi w twarz nieszczęśliwego Gilberta.
Wpadł w taką wściekłość, że chyba anioł-stróż Andrei zadrżał o nią w niebie.
Trwało to jednak chwilę.
Młody chłopak miał tyle siły woli, że wyszedł z pokoju, nie spojrzawszy nawet na Andreę.
Zaledwie przestąpił próg pokoju, młoda kobieta zerwała się z miejsca, zamknęła drzwi na klucz, zapuściła rolety, zaryglowała okiennice, jakby się chciała murem chińskim odgrodzić od świata.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.