Józef Balsamo/Tom XI/Rozdział CXL

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CXL
GRA SŁÓW PANA DE RICHELIEU

Pan de Richelieu, jak widzieliśmy, w jednej chwili zwrócił się do Luciennes.
Rzuikość i przytomność umysłu, obejmujące w lot najzawilsze położenia, była rysem charakterystycznym byłego ambasadora wiedeńskiego i zwycięzcy z pod Mahon.
Zajechał z miną wesołą i wylaną, przebiegł z młodzieńczą żwawością stopnie perystylu, wytargał za uszy Zamora, jakto miał zwyczaj robić za czasu przyjaznych stosunków z panią Dubarry, i zdobył przemocą nieomal drzwi niebieskiego buduaru, tego samego, gdzie biedna Lorenza widziała hrabinę, wybierającą się na ulicę Saint-Claude.
Hrabina, leżąc na sofie, wydawała panu d‘Aiguillon ranne dyspozycje.
Oboje odwrócili się na szmer kroków i zdumieli, widząc marszałka.
— A!... książę!... — zawołała faworyta.
— Wuj!... — krzyknął pan d’Aiguillon.
— Tak, pani hrabino, tak, panie siostrzeńcze.
— Jakto, więc to pan na serjo?...
— Ja, ja, we własnej mojej osobie.
— Lepiej późno, jak nigdy — dorzuciła hrabina.
— Pani — rzekł marszałek — gdy się człowiek starzeje, to się robi kapryśnym.
— To ma znaczyć, żeś się przeprosił ze wzgardzonem Luciennes?
— To znaczy, że jestem opanowany wielką miłością, która mnie opuściła jedynie z kaprysu...
— I która powraca...
— Już powróciła, cudownie kończysz moje myśli, hrabino — rzekł siadając w najwygodniejszym fotelu, który od pierwszego rzutu oka zauważył.
— O!... o!.., musi w tem kryć się inny jeszcze powód, o którym nie mówisz; sam kaprys nie powoduje takim jak pan człowiekiem.
— Hrabino, niesłusznie mnie obwiniasz, jestem daleko lepszy, niż się wydaję, i jeżeli powracam, to...
— To?... — przerwała hrabina.
— Z całego serca.
Hrabina i pan d‘Aiguillon parsknęli śmiechem.
— Jakto szczęśliwie, że mamy odrobinę rozumu, którą możemy pojąć ten wielki rozum, jaki pan posiadasz.
— Jakto?...
— O, zapewniam pana, że głupcy nie zrozumieliby cię, staliby zdumieni i napróżno poszukiwałby właściwego powodu tego nawrócenia się; prawdziwie, jakem Dubarry, ty tylko książę potrafisz inscenizować takie pożegnania i takie powitania; Molé, nawet Molé, jest drewnianym aktorem w porównaniu z tobą.
— Więc nie wierzysz, hrabino, że przyciągnęło mnie serce?... Hrabino, strzeż się, bo będę miał złe pojęcie o tobie; nie śmiej się, bo nazwę cię Piotrem... A Piotr znaczy opoka, ale nic na tobie nie zbuduję.
— Nawet maleńkiego ministerjum.
Hrabina po raz drugi wybuchnęła śmiechem ze szczerością, której nie starała się wcale ukrywać.
— Dobrze, a więc bij, bij — mówił Richelieu, nadstawiając się, jestem już stary, bezbronny, nie poradzę nic; nadużywaj przemocy, możesz zrobić sobie tę przyjemność bez niebezpieczeństwa.
— Strzeż się, hrabino — rzekł d‘Aiguillon — bo jeśli mój wuj raz ci jeszcze nadmieni co o swej bezsilności, jesteśmy napewno straceni. Przyznaj, owszem szczerze, że jesteśmy zachwyceni tym powrotem.
— Ależ tak, tak, i na dowód tego, na tę intencję każemy strzelać z moździerzy i palić ognie sztuczne; wiesz wszakże o tem, książę?
— Nic nie wiem, pani hrabino — odparł marszałek z naiwnością dziecinną.
— Przy sztucznych ogniach bywa zwykle kilka peruk osmalonych, kilka kapeluszy uszkodzonych...
Książę dotknął ręką peruki i obejrzał kapelusz.
— Mniejsza z tem — zawołała hrabina — najważniejsze, że cię odzyskujemy książę; co do mnie, jestem strasznie uszczęśliwiona, jak już wspomniał o tem d’Aiguillon, czy wiesz dlaczego?
— Jeszcze mi znów coś złośliwego powiesz, hrabino.
— Może, ale to będzie ostatni już przycinek.
— Słucham zatem.
— Cieszę się bardzo, marszałku, bo powrót pański zwiastuje mi powrót dobrych dawnych czasów.
Richelieu skłonił się dworsko.
— Tak jest — ciągnęła dalej hrabina — jesteś pan, jak ów ptak poetyczny, zwiastujący pogodę; jakże się zwą owe ptaki, panie hrabio d‘Aiguillon — musisz wiedzieć jako poeta?
— Zimorodki...
— Właśnie tak! tak! sądzę, że nie obrazisz się, marszałku, że porównałam cię do ptaka, co się tak ładnie nazywa.
— Nie byłbym w stanie, hrabino, nie byłbym w stanie się obrazić, tembardziej, że porównanie jest zupełnie prawdziwe.
— A widzisz pan!
— Przywożę, istotnie, doskonałe, co się nazywa, wieści.
— A! — wykrzyknęła hrabina.
— Jakież? — dorzucił d’Aiguillon.
— Do licha! kochany hrabio — przerwała Dubarry — widzę, żeś kąpany w gorącej wodzie; pozwól marszałkowi pomyśleć trochę, przedewszystkiem.
— Nie potrzeba — mogę wszystko powiedzieć natychmiast; są to wiadomości nie takie nawet świeże.
— Marszałku, jeżeli mnie chcesz starzyzną traktować...
— Przecież, możesz mi pani rozkazać milczeć, albo mówić!...
— A więc niechaj będzie to ostatnie: mów!
— Zdaje się, hrabino, że król złapał się w sidła.
— W sidła?
— Tak, z pewnością, hrabino.
— W jakie?
— W sidła przez ciebie zastawione.
— Co? ja sidła na króla zastawiałam?...
— Wiesz chyba o tem dobrze?
— Nie, ja o tem nic a nic nie wiem.
— O! hrabino, to bardzo nieładnie tak mnie mistyfikować.
— Ależ tłumacz się jaśniej, mości książę, błagam cię o to.
— Koniecznie jaśniej, mój wuju — dodał d‘Aiguillon, który w dwuznacznym uśmiechu marszałka podejrzewał jakąś gryzącą złośliwość — hrabina jest widocznie zaniepokojoną.
Stary książę zwrócił się do siostrzeńca.
— Wiesz, mój drogi d‘Aiguillon, że byłoby bardzo śmiesznem, gdyby pani Dubarry nie przypuściła cię do spisku; w takim razie byłaby to gra daleko grubsza, niż sądziłem.
— Mnie, wuju?
— Jego?
— Tak, tak, ciebie, jego; przyznaj się hrabino, ale szczerze, czy jest on przypuszczony choć troszeczkę do polityki twej względem Jego Królewskiej Mości?...
Pani Dubarry zaczerwieniła się mocno; było jeszcze za rano na róż i muszki, rumieniec był więc możliwy, ale i niebezpieczny zarazem.
— Patrzycie na mnie oboje tak wielkiemi oczami, że muszę was cokolwiek objaśnić o własnych waszych sprawach.
— Prosimy o to, prosimy — zawołali jednogłośnie.
— A więc król odgadł widocznie wszystko! — mocno się nastraszył widać...
— Co odgadł? Doprawdy, marszałku, że umieram z niecierpliwości.
— Zapytaj pani mego pięknego siostrzeńca.
D‘Aiguillon zbladł i zdawał się mówić spojrzeniem hrabinie:
— Przewidywałem jakąś złośliwość.
Kobiety bywają w takich razach przytomniejsze, niż mężczyźni.
Hrabina więc była już gotową do walki. — Obawiam się wszelkich zagadek, mój książę, a ty przybrałeś rolę sfinksa; niedobra to dla mnie wróżba, bo czy wcześniej, czy później, zostanę napewno pożarta. Wyprowadź mnie więc z tego zaniepokojenia, a jeśli to wszystko żarty, pozwól powiedzieć sobie, że wcale nieszczególne...
— Nieszczególne?... przeciwnie, doskonałe, znakomite, ale nie moje, tylko twoje, hrabino.
— Nic nie rozumiem, marszałku — rzekła Dubarry, przygryzając wargi z niecierpliwości, którą mała jej nóżka wyraźniej jeszcze zdradzała.
— No, no, hrabino, nie gniewaj się pani tylko; obawiałaś się, aby król nie przylgnął do panny Taverney; tylko nie staraj się zaprzeczać, jestem o tem za bardzo przekonany, zupełnie pewny jestem...
— Tego wcale nie myślę się zapierać.
— A więc obawiając się tego, usiłowałaś dać ostrogę Najjaśniejszemu Panu.
— I tego nie zaprzeczam bynajmniej. Cóż dalej?...
— Zaraz, hrabino, zaraz. Ale żeby ukłuć Jego Królewską Mość, którego skóra jest, jak wiadomo, trochę twarda, potrzeba było bardzo misternej igiełki, nieprawda?
I Richelieu zaczął się śmiać, a raczej udawać śmiech homeryczny, ażeby mieć czas lepiej zaobserwować fizjognomje dwóch swoich ofiar.
— O co chodzi nareszcie, mój wuju? — zapytał d’Aiguillon, udając naiwnego.
— Nie zrozumiałeś mnie, hę? Tem lepiej! tem lepiej!... A więc chciałem powiedzieć, że hrabina chciała wzbudzić zazdrość w królu i wybrała ku temu panicza z urodą i z delikatnym rozumkiem; cudownie wybrała, jednem słowem.
— Któż to powiedział?! — krzyknęła hrabina zła i podrażniona.
— Kto? Wszyscy, hrabino.
— Wszyscy a nikt, to zupełnie jedno. Książę wiesz o tem dobrze.
— Przeciwnie; wszyscy, to sto tysięcy dusz w Wersalu, sześć kroć sto tysięcy w Paryżu i dwadzieścia pięć miljonów w całej Francji; nie licząc Hamburga, Rotterdamu, Londynu, Berlina, gdzie pełno przecie gazetek.
— Cóż tedy mówią, w tym Wersalu, Paryżu, Francji, Hamburgu, Rotterdamie, Londynie i Berlinie?
— Mówią, hrabino, żeś jest najpiękniejszą, najsprytniejszą, najcudowniejszą kobietą w Europie; mówią także, że dzięki owej cudownie obmyślonej dyplomacji, owemu przybranemu kochankowi...
— Kochankowi? Na czemże opierają to głupie oskarżenie?
— Oskarżenie! co ty mówisz, hrabino? to uwielbienie tylko! Wiedzą dobrze, że w gruncie rzeczy niema nic, ale uwielbiają podstęp. Na czem opierają to uwielbienie i ten entuzjazm? Na twym olśniewającym rozumie, na twej prześwietnej taktyce; opierają je na tem, że udałaś z cudowną zręcznością owej nocy... pamiętasz... owej nocy... kiedy byłem u ciebie, kiedy król był u ciebie, pan d‘Aiguillon także; tej nocy, kiedy to ja wyszedłem pierwszy, król drugi, a pan d‘Aiguillon trzeci...
— Więc cóż, kończ nareszcie, mój książę?
— Opierają się na tem, że udałaś owej nocy sam na sam z panem d‘Aiguillon, jakgdyby był twym kochankiem; żeś go niby cichuteńko wyprawiła z Luciennes nad ranem, zupełnie jakby kochanka; i to właśnie w tym celu, aby jakich dwóch lub trzech łatwowiernych głupców, takich jak ja naprzykład, zobaczyli to i rozbębnili na cztery strony świata; aby wreszcie król się o tem dowiedział i przestraszył, aby, co zatem idzie, porzucił co tchu pannę Taverney, byle tylko ciebie, hrabino, nie utracić!
Pani Dubarry i d‘Aiguillon nie wiedzieli, jakie miny mają zrobić.
Richelieu nie krępował ich tymczasem swoją osobą; jego żabot i tabakierka zdawały się pochłaniać całą jego uwagę.
— Zdaje się zresztą — ciągnął dalej marszałek — że król zupełnie porzucił baronównę...
— Książę, oświadczam ci, że nic a nic tych twoich bujnych fantazyj nie rozumiem; a pewna jestem, że król sam także nicby z tego wszystkiego nie zrozumiał.
— Doprawdy?
— Doprawdy; i ty książę i owi wszyscy, przypisujecie mi daleko więcej zdolności dyplomatycznych, niż ich posiadam; zapewniam cię, że nie miałam nigdy zamiaru wzbudzać w królu zazdrości środkami o jakich mówią.
— Ejże, hrabino!
— Przysięgam ci, książę.
Hrabino, prawdziwa dyplomacja nie ma nigdzie lepszych adeptów, jak pomiędzy kobietami, nie przyznają się i nie zdradzają się nigdy; to najgłówniejsza zasada w polityce, a znam ją dobrze, jako że byłem niegdyś ambasadorem. Nie zdradzaj nikomu sposobu, który ci się raz udał, bo może ci się udać dwa razy.
— Ależ, książę...
— Środek był skuteczny, a o resztę mniejsza. Król jak najgorzej jest usposobiony dla wszystkich Taverney‘ów bez wyjątku.
— Ależ, książę, masz dar wmawiania w drugich, dar tobie tylko właściwy.
— Jakto, nie wierzysz temu, hrabino? — rzekł Richelieu wymijająco.
— Wcale nie to chciałam powiedzieć.
Richelieu sięgnął po rączkę hrabiny.
— O, ptaszek z ciebie, hrabino!
— Z ciebie zaś wąż, mój książę!
— Dobrze, dobrze, nie będę drugi raz pędził tak z dobremi wiadomościami, aby usłyszeć podobne podziękowanie.
— Nie uprzedzaj się, mój wuju — podchwycił żywo d‘Aiguillon, przeczuwający doniosłość manewru Richelieu’go — nikt cię z pewnością tak nie ceni, jak hrabina; właśnie mówiliśmy o tem w chwili gdy cię zaanonsowano.
— Faktem jest, że umiem być wierny przyjaciołom moim i dlatego też chciałem pierwszy zakomunikować ci twój triumf, hrabino.
— Czy wiecie, że stary Taverney chciał sprzedać królowi córkę?...
— Myślę, że to zrobił nawet — rzekła Dubarry.
— Co to za zręczny człowiek, hrabino! ot jego to można prawdziwie wężem nazwać. Wyobraź sobie, że dałem mu się otumanić, dałem mu się uwieść różnemi historyjkami o przyjaźni i koleżeństwie broni.
Bo mnie łatwo, co prawda, chwycić za serce; a zresztą jak można było przypuszczać, że ten wiejski Arystydes przybędzie do Paryża, aby podstawić nogę Janowi Dubarry. I dzięki tylko memu poświęceniu się dla twej sprawy, hrabino, przewidziałem na oczy, bo, pod słowem, ślepy byłem...
— Więc już, jak mówisz książę, skończone wszystko?
— Najzupełniej, zaręczam ci hrabino. Tak zręcznie wszystkiem pokierowałem, że jesteśmy panami położenia.
— A król?
— Król?
— Tak.
— Zbadałem go co do trzech punktów.
— Primo?
— Co się tyczy ojca.
— Secundo?
— Co się tyczy córki.
— Tertio?
— Odnośnie do syna. Otóż Jego Królewska Mość raczył nazwać ojca... zbyt usłużnym; córkę przesadzoną; a co do syna wcale go nie nazwał, bo go sobie nawet nie przypomina.
— To ślicznie, jesteśmy więc uwolnieni od całego tego gniazda?
— Stanowczo.
— Nie warto więc zajmować się sprawą wyprawienia tej hałastry do ich dziury?
— Myślę, że sami się wkrótce wyniosą.
— Mówisz zatem, że synek, któremu król przyobiecał pułk...
— Masz, widzę, lepszą pamięć od króla, hrabino, ale wcale się nie dziwię, bo pan Filip jest pięknym młodzieńcem, oczkował cię potężnie... Niestety, nie jest ani pułkownikiem, ani kapitanem, ani bratem faworyty królewskiej nawet, to jedno mu na pociechę pozostało, że był wyróżniony przez ciebie, piękna pani...
Mówiąc to, stary książę chciał zapuścić jad zazdrości w serce swego siostrzeńca.
Ale pan d‘Aiguillon nieczuły był na to w tej chwili; starał się on przeniknąć rzeczywisty powód nawrócenia się swego wuja.
Po namyśle przyszedł do przekonania, iż poprostu wiatr pomyślny zwrócił się w stronę Luciennes.
Dał znak pani Dubarry, który stary lis pochwycił w lustrze, poprawiając perukę i hrabina zaprosiła natychmiast marszałka na filiżaneczkę czekolady.
D‘Aiguillon pożegnał wuja tysiącem czułości, które Richelieu odpłacił mu z lichwą, na poczekaniu, i wyszedł. Książę zasiadł sam na sam z hrabiną przy stoliku zastawionym przez Zamora.
Siadając, mówił sobie w duchu:
— Przed dwudziestu laty byłbym sobie mógł śmiało powiedzieć: za godzinę będę ministrem. Oj głupie, bo głupie to życie ludzkie! w pierwszej jego połowie, umysł rządzi ciałem, w drugiej — ten sam umysł, utrzymujący się zawsze w jednakiej sile, musi ustępować ciału, którego się staje sługą. To strasznie głupie!...
— Kochany marszałku — przerwała te rozmyślania hrabina — teraz, kiedy jesteśmy znów przyjaciółmi, a szczególniej kiedy zostaliśmy sami, powiedz mi, dlaczegoś sobie tyle trudów zadawał, aby ta dziewczynina znalazła się w łóżku królewskiem?
— Otóż to — odparł Richelieu, dotykając wargami brzegu filiżanki — otóż to właśnie, że ja sam się o to zapytuję... i wytłumaczyć sobie tego nie umiem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.