Józef Balsamo/Tom XI/Rozdział CXXXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CXXXIX
DOKTÓR LOUIS

O kilka kroków od miejsca, gdzie Andrea zemdlała, pracowało dwóch pomocników, którzy przybiegli na krzyk Gilberta, i na rozkaz pana de Jussieu zanieśli ją do mieszkania; Gilbert tymczasem, z głową spuszczoną, postępował zdaleka za nimi, jak zbójca za ciałem swej ofiary.
Przybywszy do drzwi pawilonu mieszkalnego, de Jussieu uwolnił ogrodników od ciężaru; Andrea właśnie otworzyła oczy.
Zmieszane głosy, niezwykły ruch, mający zawsze miejsce przy jakimkolwiek wypadku, wywabił i pana de Taverney z pokoju; zobaczył córkę chwiejącą się i usiłującą, przy pomocy pana de Jussieu, wejść na schody.
Przybiegł, pytając tak samo jak król:
— Co się stało? co się stało?
— Nic mój ojcze — odrzekła Andrea słabym głosem — migrena, mała niedyspozycja...
— Czy to córka pańska? — zapytał de Jussieu, kłaniając się baronowi.
— Tak, panie.
— Nie mogę jej więc oddać w lepsze ręce; ale na Boga, posyłaj pan po doktora.
— Ależ to nic! — przerwała Andrea.
— Zapewne nic wielkiego — powtórzył Taverney.
— Życzę aby tak było: ale pańska córka była straszliwie blada.
I odprowadziwszy Andreę aż do szczytu schodów, pan de Jussieu pożegnał się.
Ojciec i córka pozostali sami.
Taverney, który cały czas nieobecności Andrei spędził na rozmyślaniu, wziął ją za rękę, podprowadził do sofy i sam usiadł koło niej.
— Przepraszam cię ojcze, ale bądź łaskaw otworzyć okno, bo mi tchu brakuje.
— Chciałem z tobą poważnie i dłużej pomówić, ale w tej klatce, którą ci dano na mieszkanie, każde słówko słychać na wszystkie strony. Mniejsza... będę mówił cicho. — I otworzył okno. Potem, powracając na swoje miejsce i kiwając głową, rzekł:
— Trzeba przyznać, że król, który z początku objawił takie zainteresowanie się nami, nie dowodzi zbytniej galanterji, pozwalając abyś tu mieszkała.
— Mój ojcze — odparła Andrea — wiesz że brak jest lokalów w Trianon, że to wada tej rezydencji.
— Że niema mieszkania dla kogoś innego — mówił ze znaczącym uśmiechem Taverney — to pojmuję w ostateczności, ale żeby nie było go dla ciebie, tego nie rozumiem.
— Za dobrą masz opinję o mnie, ojcze — odpowiedziała z uśmiechem córka — ale nie wszyscy myślą tak samo.
— Przeciwnie, wszyscy co cię znają, tak samo zupełnie myślą.
Andrea podziękowała mu ukłonem, jakby obcemu; komplementy te zaczynały ją niepokoić.
— Król... zna cię chyba, jak przypuszczam, — ciągnął dalej słodkim tonem baron, utkwiwszy w młodej dziewczynie wzrok inkwizytorski.
— Zaledwie że mnie zna — odpowiedziała Andrea najnaturalniej w świecie — cóż ja bo znaczę dla niego? Tyle co nic.
Baron aż podskoczył na te słowa:
— Tyle co nic? ależ doprawdy ja cię nie pojmuję zupełnie; tyle co nic! bardzo się nisko cenisz, jak widzę!
Andrea spojrzała na ojca zdumiona.
— Tak, tak, powtarzam ci po raz setny, że ta twoja skromność przechodzi granicę godności osobistej.
— O! przesadzasz mój ojcze; prawda, że się król zainteresował nieszczęściami naszej rodziny, że raczył coś uczynić dla nas, ale tyle niedoli ucieka się do tronu, a ręka królewska tak jest szczodrobliwą, że z konieczności po dobrodziejstwie musieliśmy pójść w zapomnienie.
Taverney obserwował córkę i admirował po części jej takt i niezachwianą dyskrecję.
— No, no — rzekł przybliżając się do niej — bądź ze mną zupełnie szczerą, niech ojciec twój będzie pierwszym, który się zwróci z prośbą do ciebie, spodziewam się, że go nie odepchniesz...
Andrea z kolei zwróciła wzrok pytający na barona.
— My wszyscy zwracamy się do ciebie z prośbą, wstaw się za nami, zrób co możesz dla twej rodziny.
— Ależ, ojcze, z jakiej racji mi to mówisz, co chcesz abym zrobiła? — krzyknęła Andrea, zdumiona tonem i słowami pana de Taverney.
— Czy jesteś gotową wstawić się za mną i za bratem, tak czy nie?... powiedz!...
— Jestem gotowa zrobić wszystko, co każesz, ojcze; ale czy nie obawiasz się, abyśmy nie wydali się zbyt natarczywymi? Król ofiarował mi już podarek, wartujący, jak mówisz, sto tysięcy franków, mojemu bratu przyobiecał pułk; na nas więc spada obecnie najwięcej dobrodziejstw na dworze.
Taverney wybuchnął pogardliwym śmiechem.
— Więc uważasz, że to już dobrze zapłacone?
— Wiem, że zasługi twoje, ojcze, są dużo warte — odparła Andrea.
— Któż, u djabła, mówi w tej chwili o moich zasługach? — krzyknął Taverney zniecierpliwiony.
— A więc, o czemże chcesz mówić w takim razie, ojcze?...
— Widzę, że bawisz się ze mną w głupią komedję; niepotrzebne to udawanie.
— Co ja mam udawać, mój Boże!...
— Przecie ja wiem wszystko, moja córko!
— Wiesz?...
— Wszystko, powtarzam ci.
— Jakto wszystko?...
I twarz Andrei pokryła się purpurą, bo przeczuła instynktownie jakieś niskie podejrzenia, skierowane przeciw niej, chociaż sumienie nic jej nie wyrzucało.
Szacunek ojca względem dziecka powstrzymał Taverney’a w natarczywych badaniach.
— Niech więc i tak będzie, kiedy ci się tak koniecznie podoba; chcesz udawać wielce skromną, tajemniczą, jak widzę!... Pozwalasz, aby ojciec i brat pozostawali w cieniach zapomnienia, dobrze; ale pamiętaj moje słowa: jeżeli od początku nie zawładniesz, nie weźmiesz góry, to nigdy do tego nie dojdziesz...
I Taverney wykręcił się na pięcie.
— Nic a nic nie rozumiem cię, ojcze.
— A ja się doskonale rozumiem.
— To nie wystarcza, skoro się mówi we dwoje.
— A więc będę jaśniejszym: użyj całej dyplomacji, jaką jesteś obdarzona od natury, gdyż jest to cechą naszej rodziny, ażeby przy sposobności jaka się nadarza, zapewnić rodzinie i sobie fortunę. Jak tylko zobaczysz króla, powiedz mu, że brat twój oczekuje nominacji, że usychasz w ciasnem i dusznem mieszkaniu; jednem słowem nie bądź śmieszną, ani przesadną w miłości lub bezinteresowności.
— Ależ, ojcze!...
— Powiedz to królowi zaraz, dzisiejszego wieczora jeszcze.
— Ale gdzież chcesz, abym się z królem widziała?
— Może jesteś zdania, że nie wypada, aby Jego Królewska Mość przychodził...
W chwili właśnie kiedy Taverney wymawiał te słowa i miał zapewne dodać jakiś więcej przekonywujący argument, który byłby podniósł burzę, zbierającą się w piersi Andrei, i wyjaśnił tajemniczość położenia, dały się słyszeć kroki na schodach.
Baron urwał natychmiast i wstał, aby zobaczyć, kto idzie do córki.
Jednocześnie Andrea zobaczyła ze zdziwieniem, że ojciec wyprostowany, stanął u wejścia w postawie pełnej uszanowania.
W tej samej chwili ukazała się delfinowa w towarzystwie czarno ubranego mężczyzny.
— Ach! Wasza Wysokość!... — zawołała dziewczyna, zbierając wszystkie siły, aby postąpić naprzeciw księżnej.
— Przyprowadzam mojej chorej na pociechę doktora. A!... pan de Taverney — dodała, spostrzegając barona, — córka pańska jest chorą, nie otaczasz tego dziecka potrzebną troskliwością.
— Wasza Wysokość... — wybełkotał baron.
— Chodź doktorze — rzekła delfinowa z właściwą sobie czarującą uprzejmością. — chodź, zbadaj puls, zajrzyj w przygasłe oczy i powiedz, co jest mej protegowanej.
— Wasza Królewska Wysokość!... nie śmiem przyjąć u siebie tak dostojnej osoby.
— W tej ciasnej izdebce, chcesz powiedzieć, kochane dziewczę, tem gorzej dla mnie; dla mnie, co cię tak źle umieściłam; zaradzę temu. Podaj rękę panu Louis, memu chirurgowi nadwornemu i strzeż się, bo to filozof, który wszystko przenika, a zarazem uczony, który wie wszystko.
Andrea wyciągnęła rękę z uśmiechem. Doktór, młody jeszcze, o fizjognomji potwierdzającej wszystko co mówiła delfinowa, od pierwszej chwili nie przestawał obserwować i chorej i oryginalnej figury jej ojca, który zdradzał więcej zaambarasowania, niż obawy o dziecko.
Uczony miał badać, filozof odgadł już zapewne wszystko.
Doktór Louis trzymał długo puls młodej dziewczyny i pytał o objawy choroby.
— Zupełna odraza do jedzenia, ciągłe odbijania, gwałtowne uderzenia do głowy, spazmy, bicie serca, omdlenia...
W miarę jak Andrea mówiła, twarz doktora coraz więcej się chmurzyła. Puścił rękę młodej dziewczyny i odwrócił oczy.
— No cóż doktorze?... Czy to dziecko zagrożone poważnie, czy ją na śmierć skazujesz?
Doktór podniósł oczy na Andreę i raz jeszcze badał ją w milczeniu.
— To najzwyczajniejsza choroba, Wasza Królewska Wysokość — odrzekł.
— Niebezpieczna?...
— Zazwyczaj nie — odparł z uśmiechem.
— No to bardzo się cieszę — rzekła delfinowa, lżej oddychając — tylko nie męcz jej zanadto.
— O! wcale tego nie będzie.
— Jakto, nic nie zapiszesz?...
— Bo nie potrzeba nic robić w chorobie panny Taverney.
— Doprawdy?...
— Nic a nic.
I doktór, jakby unikając dalszych pytań, pożegnał księżnę pod pozorem, że chorzy nań czekają.
— Doktorze, doktorze, jeśli to co powiedziałeś, mówiłeś tylko dla tego, aby mnie uspokoić, w takim razie jestem widocznie bardziej chorą niż panna Taverney; przygotuj mi więc, gdy przyjdziesz wieczorem, ów obiecany środek na sen.
— Natychmiast go przygotuję.
I wyszedł.
Delfinowa pozostała jeszcze przy swej lektorce.
— Uspokój się więc, kochana Andreo, twoja choroba nie przedstawia z pewnością nic niebezpiecznego, skoro doktór Louis odszedł, nic nie zapisawszy.
— Tem lepiej, Wasza Królewska Wysokość — odparła Andrea — bo w takim razie nic nie przerwie służby mej przy Waszej Królewskiej Mości, a właśnie tego się najwięcej bałam; w każdym razie, nie przyganiając uczonemu doktorowi, jestem bardzo cierpiąca i czuję się bardzo niedobrze; przysięgam Waszej Wysokości.
— Nie musi to jednak być ważna choroba, skoro doktór się z niej śmieje. Prześpij się, moje dziecię, przyślę ci tu kogo do usług, bo widzę, że jesteś samą.
I, pocieszywszy Andreę, podała jej rękę i wyszła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.