Józef Balsamo/Tom XI/Rozdział CXLI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CXLI
POWRÓT

Richelieu śmiało mógł oznajmić powrót Filipa, bo, jadąc rano z Wersalu do Luciennes, spotkał go na trakcie podążającego w stronę Trianon, a mijał go tak zbliska, iż mógł nawet pochwycić wyraz smutku i niepokoju, rozlany na twarzy młodzieńca.
Istotnie Filip, zapomniany w Reims, przeszedłszy wszystkie stopnie łaski, obojętności i zapomnienia, Filip, do znudzenia z początku obsypywany przyjaźnią kolegów i grzecznościami starszych w miarę jak dotykała go niełaska, czuł się zniechęconym i rozczarowanym, patrząc na to, jak przyjaźń zastępowano oziębłością, a grzeczności — lekceważeniem; żal i smutek opanował tę duszę wrażliwą i delikatną.
Żałował niewypowiedzianie dawniejszej swej doli, żałował swego stopnia porucznika w Strassburgu, żałował czasów, kiedy delfinowa przybyła o Francji, żałował dawnych dobrych przyjaciół i kolegów, żałował nadewszystko czystej i serdecznej atmosfery rodzinnego ogniska pod dachem ojczystym. Tylko w ciszy i zapomnieniu, w tym śnie umysłów czynnych, szukał ulgi i ukojenia, a pustka w Taverney, przypominająca mu zmienność ludzi i rzeczy doczesnych, miała w sobie coś filozoficznego, coś co silnie przemawiało do jego młodej duszy.
Ale najwięcej brak było Filipowi obecności siostry, rady jej zawsze tak dobrej i tak słusznej, choć płynącej raczej z poczucia godności taktu, niż z doświadczenia. Bo cechą dusz szlachetnych i wzniosłych jest to właśnie, że wiedzione tylko intuicją, omijają wszystko co niskie i pospolite, a wyższość duchowa chroni je od ciosów, ran i pułapek, których indywidua niższego rzędu, choć przywykłe do podstępów, choć przywykłe do myszkowania, węszenia i lisiej przebiegłości, nie są nieraz w stanie uniknąć.
Wraz z tęsknotą opanowało go zniechęcenie i uczuł się tak nieszczęśliwym w swem osamotnieniu, że nie mógł sobie wyobrazić, aby Andrea, jego druga połowa, mogła się czuć szczęśliwą w Wersalu, podczas kiedy on tak cierpiał w Reims.
Napisał tedy do barona list, o którym już wiemy — i w którym oznajmił mu bliski swój powrót.
List ten nie zdziwił nikogo, a szczególnie starego Taverney‘a; przeciwnie dziwiło to wszystkich, że Filip miał cierpliwość czekać tak długo, podczas kiedy baron był jak na rozżarzonych węglach i od piętnastu dni nieustannie męczył księcia Richelieu o rozplątanie tego gordyjskiego węzła.
Filip, nie otrzymawszy nominacji w przeciągu czasu, jaki sobie naznaczył, pożegnał oficerów, nie zaając się widzieć ich lekceważenia i sarkazmu, pokrytego zresztą powierzchowną grzecznością, która naówczas była jeszcze cnotą francuską, i mimowolnym szacunkiem, jaki budzi zawsze człowiek honorowy.
Otóż w terminie, jaki naznaczył sobie do czekania na nominację, a której oczekiwał z obawą raczej niż z upragnieniem, wsiadł na koń i puścił się do Paryża.
Trzy dni, jakie mu droga zajęła, wydały mu się śmiertelnie długimi, im bardziej zaś zbliżał się do celu, tem większy ogarniał go niepokój z powodu milczenia ojca, a szczególnie Andrei. Obiecywała mu wszakże pisywać przynajmniej dwa razy na tydzień.
Około południa Filip wjeżdżał do Wersalu. Noc całą spędził bezsennie, a był tak zatopiony w myślach, że nie spostrzegł wcale Richelieu’go w ekwipażu, ani nie poznał barw jego ludzi.
Zsiadłszy z konia, podszedł do żelaznych sztachet parku, przy których ostatni raz żegnał się z Andreą w dniu odjazdu, w dniu, kiedy młoda kobieta, bez żadnych ku temu przyczyn, — powodzenie bowiem rodziny zdawało się w owej chwili dochodzić do szczytu, — jakby proroczem przeczuciem wiedziona, nie mogła się oprzeć rozpaczy.
I on wtedy, pod wpływem smutku Andrei, uległ równie jak i teraz jakiemuś przesądnemu niepokojowi, starał się otrząsnąć, ocucić, pozbyć się tego nieuzasadnionego przygnębienia ale, niestety, nie mógł zapanować nad zbolałą duszą.
Koń jego tupał kopytami po żwirze alei, a ktoś, zwabiony tymi odgłosami, wychylił się z gęstwin szpaleru. Był to Gilbert. Ogrodnik poznał natychmiast swego dawnego pana. Filip ze swej strony poznał również ogrodnika.
Gilbert od miesiąca włóczył się jak duch pokutujący. Dziś szukał właśnie punktu, z którego mógłby swobodnie obserwować pawilon lub okno Andrei, nie będąc sam widzianym przez nikogo; przed okiem ludzkiem ukrywał starannie swój niepokój, swoje drżenie i westchnienia.
Z ogrodniczym nożem w ręku przebiegał szpalery, klomby i gazony; tu uciął gałązkę, okrytą kwiatem, z powodu niby wilka; tu zdarł młody, zielony, naskórek drzewiny, z powodu niby potrzeby oczyszczenia z żywicy pnia i gałęzi; jednem słowem usiłował nadać sobie pozór pracującego, a zamieniony w słuch i wzrok, pożerany był żalem, trwogą i pragnieniami.
Młody chłopak zbladł i zmizerniał strasznie w ciągu ubiegłego miesiąca; dziwny ogień, płonący mu w oczach i biała, przejrzysta cera zdradzały młodość; ale wyraz twarzy, zmęczony nieustannem przybieraniem maski dla świata i drżenie muskułów — było ponurem piętnem wieku dojrzałego.
Gilbert poznał, jak wspomnieliśmy, Filipa, a poznawszy, zrobił ruch, jakby się chciał ukryć.
Filip jednakże zawołał:
— Hej! Gilbert! Gilbert!
— Jedyną myślą ogrodnika było uciekać; jeszcze jedna sekunda, a przerażenie, strach paniczny, szał, byłyby go tak opanowały, że jak szalony byłby się puścił przez klomby, gaje, gąszcze i wodę nawet.
Na szczęście, wołanie Filipa, pełne łagodnej życzliwości, doleciało uszów dzikiego chłopaka.
— Co to, czyż mnie nie poznajesz, Gilbercie? — zapytał młody Taverney.
Gilbret zrozumiał swoje szaleństwo, wstrzymał się i zawrócił, lecz jakby z nieufnością i obawą.
— Nie panie, nie poznałem pana — rzekł drżącym głosem — wziąłem pana za jednego z nadzorców, a że nie jestem przy właściwem mojem zajęciu, bałem się, aby mnie nie poznał i nie skazał na karę.
Filip zadowolił się tem tłumaczeniem, zsiadł z konia, założył uzdę na ramię i położył rękę na ramieniu ogrodniczka, który zadrżał na całem ciele.
— Co tobie? — zapytał.
— Nic mi nie jest, proszę pana.
Filip uśmiechnął się smutnie.
— Nie lubisz nas, wszak prawda?
Chłopak zadrżał powtórnie.
— Ojciec mój był dla ciebie niesprawiedliwym i surowym, ale ja, Gilbercie?
— Och pan!... — wyszeptał.
— Ja zawsze lubiłem cię i zawsze w obronie twojej stawałem.
— To prawda, proszę pana.
— Zapomnij zatem o złem, a pamiętaj tylko dobre; moja siostra była też dla ciebie życzliwa.
— O! nie, nie, to nie — zawołał gwałtownie Gilbert z jakimś dziwnym wyrazem, a w głosie jego brzmiało jakby oskarżenie Andrei, jakby usprawiedliwienie siebie samego; brzmiała jakby duma, a jednocześnie jakby wyrzut sumienia.
— Rozumiem, moja siostra jest dumna trochę, ale jest dobrą, bardzo dobrą...
Rozmowa ta opóźniała spotkanie, którego Filip obawiał się instynktownie; zapytał więc jeszcze:
— A czy nie wiesz, gdzie jest w tej chwili Andrea? co tam słychać u niej?...
Imię to, jakby zraniło serce Gilberta; odpowiedział przeto zdławionym głosem:
— W domu jest, proszę pana, przynajmniej tak przypuszczam... Skąd ja mogę wiedzieć o tem... ja?
— Sama, jak zawsze?
— Zapewne że sama, proszę pana, bo do czasu, jak Nicolina uciekła...
— Co? Nicolina uciekła?
— Tak panie, z kochankiem.
— Z kochankiem.
— Tak się domyślam przynajmniej — powiedział Gilbert, widząc, że się zagalopował zbytecznie. — Tak tu przynajmniej mówiono.
— Nic nie rozumiem — rzekł Filip, bardziej teraz zaniepokojony i dodał zaraz — bądźże uprzejmym, Gilbrecie. Wiem, że masz dużo zdrowego rozsądku i sprytu, dlaczegóż pokrywasz te przedmioty jakąś udaną dzikością i opryskłiwością, które ci nie przystoją?
— Czy ja mogę, proszę pana, dać na pańskie zapytania zadawalającą odpowiedź?... Gdyby pan zechciał zastanowić się nad tem, to by z pewnością przyznał, że ja tego wiedzieć nie mogę. Pracuję cały dzień w ogrodzie i ani słyszę nawet, co się w zamku dzieje.
— Masz przecie oczy, mój drogi...
— Ja?
— Przypuszczałem też, iż cię choć cokolwiek obchodzimy, lubo bowiem nie było ci świetnie, nie było ci tak źle znowu w Taverney.
— To też pana, panie Filipie, ja bardzo lubię i jestem panu całem sercem oddany — powiedział Gilbert głosem cichym i ochrypłym, bo łaskawość brata Andrei i inne jeszcze uczucia, których ten ostatni nie mógł odgadnąć, rozbroiły okrutne serce ogrodnika. — Tak, ja pana bardzo kocham i dlatego powiem panu otwarcie, że panienka bardzo jest chora.
— Bardzo chora jest moja siostra? — wybuchnął Filip, — bardzo chora i nie powiedziałeś mi tego natychmiast?... Co jej jest, na Boga, co jej jest? zapytał.
— Bóg to jeden raczy wiedzieć, proszę pana.
— No, ale cóż takiego?
— Zemdlała dziś trzy razy, a raz nawet tutaj w parku, zaraz potem był u niej doktór z księżną delfinową, był i pan baron także.
Filip nie słuchał więcej, przekonał się, że przeczucia go nie zawiodły i wobec rzeczywistego nieszczęścia, odzyskał siły i odwagę.
Oddał konia Gilbertowi i pobiegł co sił w stronę mieszkań.
Gilbert tymczasem, pozostawszy sam, odprowadził coprędzej konia do stajni i uciekł, jak dziki czy szkodliwy zwierz, bojący się, aby go czasem ręka ludzka nie dosięgła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.