Józef Balsamo/Tom VI/Rozdział LX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LX
ZŁOTO

Kardynał de Rohan, w towarzystwie Balsama, wszedł po małych schodkach na pierwsze piętro.
Drzwi, które otworzył Balsamo, prowadziły do ciemnego i wąskiego korytarza. Gdy go minęli, stanęli przed drugiemi drzwiami, a Balsamo zwróciwszy się do księcia, rzekł:
— Drzwi te są żelazne i dziwnie skrzypią przy otwieraniu; przestrzegam o tem księcia.
Gdyby nie ta przestroga, nerwy kardynała, byłyby narażone na próbę, to też szczerze wdzięcznym był za to swemu przewodnikowi; brzęk, skrzypienie metaliczne ozwało się bowiem natychmiast.
Znaleźli się za drzwiami, które Balsamo zamknął za sobą.
Potrójne schody prowadziły na dół.
Tu oczom kardynała przedstawił się obszerny pokój, prawie pusty; lampa wisiała u sufitu, oświecając półki z książkami i mnóstwo narzędzi, służących do doświadczeń z chemji i fizyki.
Po chwili, kardynał zdławiony ciężkiem powietrzem, rzekł do Balsama:
— Ja się duszę, co to znaczy, mistrzu? Pot leje mi się z czoła. Co to za dziwne odgłosy?
— Oto przyczyna — rzekł Balsamo, postępując parę kroków naprzód i odkrywając przed zdziwionem okiem kardynała amarantową zasłonę, poza którą ukazał się olbrzymich rozmiarów komin, a na nim gorzało przerażające ognisko.
Komin zajmował środek drugiej izby, dwa razy większej od pierwszej.
— Ależ to straszne, w istocie — rzekł kardynał, usuwając się na bok.
— To komin — spokojnie odpowiedział Balsamo.
— Komin, widzę to, ale bywają kominy i kominy; fizjognomja tego wcale nie przypada mi do smaku. Cóż to gotuje się na tej kuchni? Zapach nie podoba mi się jakoś.
— Tu gotuje się to, o czem mówiłem, księciu.
— Jakto?
— Wszak wczoraj, dałem księciu próbkę mojej sztuki; jutro wieczorem miałem rozpocząć moją czynność, gdyż na pojutrze obiecałeś mi Ekscelencjo bytność u mnie; ale gdy dowiedziałem się, że dziś jeszcze ma mnie spotkać ten zaszczyt, przygotowałem wszystko.
— Jakto, więc naczynia, stojące tu na tej kuchni?...
— Za dziesięć minut dadzą nam złoto tak czyste jak cekiny weneckie lub toskańskie.
— Pokaż mi to mistrzu — jeżeli można.
— Dobrze, ale nie bez pewnych ostrożności, oto maska amiantowa, niechaj książę zakryje nią twarz, bo inaczej tak silny płomień, mógłby wzroku pozbawić. A to byłoby nieszczęście...
— Spodziewam się!... moich oczu nie oddałbym pewno za te sto tysięcy skudów, któreś mi obiecał.
— Tak piękne i dobre oczy jak Waszej Eminencji są nieoszacowane.
Książę, bardzo dbający o swoją powierzchowność, z przyjemnością wysłuchał komplementu.
— A zatem — rzekł przypasowując maskę, mamy zobaczyć złoto.
— Mam nadzieję, że je zobaczymy.
— Wartości stu tysięcy skudów?
— Może i więcej — to się pokaże.
— Byłbyś istotnie wspaniałym czarownikiem — rzekł książę, z bijącem sercem czekając rezultatu alchemji.
— Teraz proszę się na bok usunąć, bo zdejmę pokrywę.
Balsamo szybko zarzucił na siebie krótką koszulkę amiantową, chwycił silną dłonią olbrzymie cęgi i podniósł żelazną pokrywę rozpaloną do czerwoności. I pokazały się zaraz cztery tygle jednakowej wielkości — jedne napełnione były cieczą czerwoną, drugie białawą, ale w tej barwie przebijała się jeszcze czerwoność pierwszych.
— Więc to złoto! — rzekł książę stłumionym głosem, jakby się obawiał, aby dźwięk jego mowy nie przeszkodził spełnieniu się czarów.
— Tak Mości Książę, te cztery tygle są stopniowane; jedne gotują się już dwanaście godzin, drugie jedenaście. Eliksir, który ma stanowić o przemianie tych materjałów, wlewa się dopiero w chwili kipienia wrzątku. Jest to tajemnica, którą powierzam księciu jako uczonemu koledze. Ale oto patrz, mości książę, w tym tyglu już metal doszedł do stanu w którym przelać go wypada. Proszę się usunąć.
Książę wykonał zlecenie. Balsamo porzucił rozpalone cęgi, wziął zaś do ręki narzędzie przedstawiające niejakie podobieństwo z łyżką durszlakową, z tą jednak różnicą, że zamiast drobnych, okrągłych dziurek, miała ona większe podłużne otwory.
— Co to jest, mistrzu? — zapytał książę.
— To jest forma, mości książę, z której wyjdą sztabki złota równego zupełnie kształtu i wagi.
— Aha! — szepnął książę z podwojoną uwagą.
— Balsamo rozłożył na ziemi warstwę białych konopnych pakuł; stanął pomiędzy kominem i kowadłem, roztworzył ogromną księgę, przeczytał z niej słowa zaklęcia, trzymając w ręku różdżkę czarnoksięską, poczem wziął w rękę wielkie cęgi, zakończone kulisto, a mogące utrzymać rozpalony tygiel.
— Złoto będzie piękne i w najlepszym gatunku — rzekł Balsamo.
— Czy masz zamiar, mistrzu, zdjąć w ten sposób z ognia ten tygiel?...
— Ważący pięćdziesiąt funtów?... Tak jest, dźwignę go w tych obcęgach bez najmniejszej trudności. Mało ludzi na świecie poszczycić się może siłą podobną mojej.
— A cóżby się stało, gdyby tygiel pękł w tej chwili....
— Zdarzyło mi się to już raz w życiu, Mości Książę, pracowałem wtedy z Mikołajem Flamelem roku pańskiego 1399; mieliśmy nasze laboratorjum w jego własnym domu przy ulicy des Écrivains. Biedny Flamel, omal nie postradał życia przy tym wypadku, ja straciłem dwadzieścia siedem marek substancji, daleko droższej od złota.
— Mistrzu, co ty pleciesz?
— Najczystszą prawdę.
— Pracowałeś nad odkryciem kamienia filozoficznego w roku 1399?
— Tak jest mości książę.
— Z Mikołajem Flamel’em?
— Nieinaczej. Odkryłem był już tę tajemnicę sześćdziesiąt lat przedtem, pracując z Piotrem le Bon; ponieważ niedość prędko nakryłem tygiel, pozbawiony zostałem jednego oka na jakie lat dwanaście; wypaliła mi je para.
— Piotr le Bon?
— Ten sam, który napisał sławne dzieło „Margarita pretiosa“ (Perła drogocenna) zapewne znane jest ono księciu?
— Tak; wydanem było roku 1330.
— Tak jest Mości Książę.
— Jakto, więc znałeś osobiście Piotra le Bon i Flamela?
— Byłem uczniem jednego, a mistrzem drugiego.
Książe zamilkł pogrążony w myślach. Czy człowiek, którego widział przed sobą nie był Lucyperem w własnej osobie, zamiast jego sługą, jak dotąd był przekonanym? Balsamo tymczasem uniósł obcęgami tygiel, postawił go na brzegu komina — potem ze zręcznością nieporówną, przechylił go nad przygotowaną formą i natychmiast z sykiem popłynęła fala szlachetnego metalu, jakby brzydząc się podłą gliną, która ją mieściła dotąd w swem wnętrzu.
Balsamo podsunął drugą formę z równą zręcznością — zdjął tygiel i wypróżnił go lejąc w otwory.
Pot lał się strumieniem z czoła alchemika; kardynał ukryty w cieniu żegnał się trwożliwie.
W istocie obraz, który miał przed oczami był pełen groźnego majestatu. Twarz Balsama, oświecona krwawym płomieniem ogniska, wyglądała jakby twarz potępieńca, jednego z tych, którzy uwiecznieni zostali na płótnie mistrzowską dłonią Michała-Anioła.
Alchemik z pośpiechem i zręcznością zajmował się robotą; jedna chwila zwłoki mogła zniszczyć wszystko.
— Będziemy mieli trochę szkody — rzekł do kardynała — setną część minuty tygiel zadługo był na ogniu.
— Setną część minuty? — powtórzył kardynał w osłupieniu.
— To rzecz ogromnej wagi — spokojnie odrzekł Balsamo. — W każdym razie mamy już dwa tygle puste i dwie formy napełnione, jest więc sto funtów gotowego złota.
Chwycił obcęgami próżny tygiel i rzucił go do wody, która zagotowała się w tejże chwili, schylił się, wyjął z niej kawałeczek złota i podał go kardynałowi.
— Blisko godzinę czekać będziemy na te drugie dwa tygle Eminencjo — może tymczasem Wasza Książęca Mość życzy sobie odetchnąć świeżem powietrzem?
— I to jest złoto? — zapytał kardynał zdumiony.
Balsamo uśmiechnął się. Kardynał był już w jego ręku.
— Czy Wasza Eminencja może jeszcze o tem wątpić?
— Nauka tak często zawodzi.
— Nie to pomyślałeś w tej chwili, Mości Książę. W przekonaniu Waszej Eminencji jestem prostym oszustem, starającym się nadużyć zaufania; tak jednak nie jest i proszę mi wierzyć, że gdybym nawet miał takie zamiary, wykonałbym je zręczniej. Jego Eminencja wie, jakim sposobem próbuje się złoto?
— Bez wątpienia.
— Oto jest to wszystko, czego potrzeba, do próby, niech Wasza Książęca Mość doświadczy wartości tego kawałka kruszcu, który trzyma w ręku.
— Nie, nie chcę, wierzę słowu twojemu mistrzu.
— Proszę uczynić mi tę łaskę; chcę aby książę nietylko przekonał się że ten kawałek jest złotem, ale, że to złoto jest czyste i bez żadnej przymieszki.
Kardynał nie chciał dać tego dowodu nieufności, jednak na twarzy jego malowało się niedowierzanie.
Balsamo sam dopełnił w oczach jego próby, poczem podał jej rezultat kardynałowi.
— Dwadzieścia ośm karatów; teraz już czas na pozostałe tygle.
Zaledwie dziesięć minut upłynęło od tej chwili, gdy na rozłożonych na ziemi pakułach, ukazały się cztery sztabki złota wartości 200.000 franków.
— Wszak karetą przyjechałeś Książę? Tak ja przynajmniej widziałem.
— Tak jest.
— A więc Wasza Eminencja rozkaże podjechać przed dom karecie, a lokaj mój wyniesie to złoto i ułoży je według rozkazu.
— Sto tysięcy skudów! — szepnął kardynał, zdejmując maskę i niedowierzająco patrząc na złoto, leżące u jego stóp.
— A skąd pochodzi Wasza Eminencja wie najlepiej; wszak w oczach jego było stworzone.
— Wiem i mogę zaświadczyć.
— O nie, błagam księcia, niech o tem zamilczyć raczy; źle widziani są teraz uczeni ludzie we Francji, teorje są w modzie, ale fakta?...
— Cóż więc mogę uczynić dla ciebie mistrzu? — rzekł książę, z trudnością dźwigając w swem ręku jedną sztabkę złotą.
Balsamo spojrzał mu prosto w oczy i roześmiał się głośno.
— Co śmiesznego znalazłeś mistrzu w słowach moich?
— Jeśli się nie mylę Wasza Eminencja ofiaruje mi swoje usługi?
— W istocie?
— Może byłoby stosowniej, gdybym ja księciu swoje ofiarował? Kardynał sposępniał.
— W istocie, wyświadczasz mi w tej chwili wielką przysługę mistrzu, jeśli sądzisz jednakże że nie jestem w stanie wypłacić ci się za nią, to proszę, zatrzymaj to złoto; w Paryżu nie zbywa na lichwiarzach, którzy dostarczą mi potrzebnej sumy do pojutrza, na mój podpis lub na zastaw; sam mój pierścień biskupi wart jest 40.000 franków.
W tej chwili książę wysunął, białą wypieszczoną jak u kobiety, rękę, na której połyskiwał brylant wielkości laskowego orzecha.
— Czy książę choć chwilę mógł pomyśleć, że chciałem go obrazić
Następnie mówił półgłosem, jak do siebie:
— Dziwna rzecz, jak ci książęta drażliwi są, gdy im ktoś ośmieli się prawdę powiedzieć.
— Jakto?
— Rzecz prosta, — Wasza Eminencja ofiaruje mi swoje usługi, a ja radbym się dowiedzieć, jakiego rodzaju one być mogą?
— Stanowisko moje u dworu...
— Stanowisko księcia u dworu jest mocno zachwiane, gdybym tam potrzebował protekcji, wolałbym się udać do księcia Choiseul, choć i tego władza dłużej nad dni piętnaście nie wytrzyma. Wszystko na tym świecie jest do nabycia za to złoto, które oto jest do rozporządzenia księcia, a wielekroć go księciu zabraknie, proszę się do mnie udać. Postaram się zawsze dostarczyć go Eminencji.
— Nie — rzekł książę, — mylisz się mistrzu, nie można wszystkiego dostać za złoto! Westchnął, nie próbując nawet otrząsnąć się z ciążącej mu przewagi Balsama.
— To prawda, Wasza Eminencja pożąda teraz czegoś innego, niż złota; ale to nie ma nic wspólnego z nauką. Jedno słówko tylko, a na żądanie księcia alchemik zmieni się w czarnoksiężnika.
Książę odrzekł smutno:
— Dziękuję ci mistrzu, w tej chwili nie pragnę już niczego.
Balsamo zbliżył się do kardynała.
— Taką odpowiedzią mógłbyś zbyć, książę, każdego innego prócz mnie. Jestem czarnoksiężnikiem i czytam w głębi serca księcia. Wiem najdokładniej, czego pożąda książę de Rohan, młody, piękny, bogaty i pełen zapału.
— Nie chcę nic, nie pragnę niczego! — zawołał z przerażeniem książę.
— A ja jestem tego zdania, że do żądz swoich sam się przed sobą nie chcesz książę przyznać, gdyż to są pragnienia królewskie.
— Widzę, że znów wracasz do tego, o czem mi wspominałeś w rozmowie naszej u królewny.
— Tak jest w istocie, nie mylisz się, książę.
— Więc powtarzam ci, że domysły twoje są mylne.
— Zapominasz, książę, o tem, że przed wzrokiem moim równie jasnem jest to co się dzieje na dnie twego serca, jak kroki twoje; wszak siedząc tu u siebie, widziałem karetę księcia w podwórzu klasztornem karmelitanek, następnie jadącą bulwarem i zatrzymującą się na rogu ulicy, o pięćdziesiąt kroków od mego domu.
— To powiedz mi coś, coby mi za dowód twej świadomości służyło.
— W rodzie twym, książę panie, miłość szalona, z przeszkodami, narażającemi na wszelkie niebezpieczeństwa, zawsze bywała udziałem mężczyzn; książę idziesz za popędem swej krwi, za tradycją swego rodu.
— Nie rozumiem cię, hrabio — szepnął książę.
— I owszem, doskonale mnie książę zrozumiałeś; poruszyłem sprężynę, która zadrżała w całem jestestwie twojem; ona to, jak na teraz, kieruje wszystkiemi twemi krokami.
Kardynał podniósł głowę i spojrzał Balsamowi prosto w oczy. Ten roześmiał się swobodnie.
— Nie patrz mi w oczy, książę, to będzie bezpieczniej, bo piękne twe oczy są zwierciadłem wiernie odbijającem ukryte w twej duszy uczucia i pozwalają czytać wszystko, co się tam dzieje.
— Milcz, milcz, na Boga, hrabio Fenix — rzekł książę, zupełnie już zwyciężony.
— Tak, milczeć potrzeba, bo nie wybiła jeszcze godzina, w której uczucie to wyrazić się godzi.
— Jeszcze nie wybiła? — powiedziałeś.
— Jeszcze nie.
— Więc ta miłość ma przyszłość jakąś przed sobą.
— Dlaczegóżby nie?
— I mógibyś mi powiedzieć, że ta miłość nie jest z mej strony zupełnern szaleństwem — niepodobnem, niemożliwem do urzeczywistnienia?
— Za wiele żądasz ode mnie, książę, tego nie byłbym w stanie powiedzieć, chyba gdybym miał przystęp do tej osoby, albo przynajmniej gdybym miał rzecz jakąś która do niej należy.
— Co to za przedmiot miałby być?
— Choćby nawet promyczek jej złoto-blond włosów.
— Tak, widzę już teraz dokładnie; nadziemską jest twoja siła, hrabio. Czytasz w duszy mojej z taką łatwością, jakbym ja mógł czytać pierwszą lepszą książkę.
— Niestety! takie same głosił o mnie zdanie pradziadek księcia, Ludwik de Rohan, gdym się z nim żegnał u stóp rusztowania, na które z taką wstępował odwagą.
— Powiedział ci, że twoja siła była nadziemską?
— I że łatwo czytam w głębi serc ludzkich. Jam go przestrzegał, że go zdradzi przyjaciel jego, kawaler de Préault — i Préault go zdradził.
— Skądże przychodzi ci ta myśl zbliżenia mnie i mojego pradziada? — rzekł pobladłszy kardynał.
— Aby przestrzec cię książę, jak bardzo trzeba być ostrożnym, gdy chodzi o ucięcie pukla włosów z pod korony.
— Mniejsza o sposoby, byłem ci dostarczył włosów; a mieć je będziesz.
— Dobrze — rzekł Balsamo — a oto jest złoto Waszej Eminencji, spodziewam się, że już teraz prawdziwe.
— Proszę o papier i pióro.
— Na cóż to, księciu, potrzebne?
— Muszę przecie dać kwit na sto tysięcy skudów pożyczonych mi z taką uprzejmością.
— Mnie kwit chcesz dać książę? i na cóż to, proszę?
— Wiesz, panie hrabio, że często pożyczam pieniędzy, dotąd jednak nie brałem ich od nikogo.
— W takim razie, jak się księciu podoba.
Kardynał siadł przy stole i skreślił rewers ręką niepewną, charakterem brzydkim, ogromnemi literami i fatalną ortografją.
— Wszystko w porządku? — zapytał oddając.
— Najzupełniej — odrzekł hrabia, kładąc rewers do kieszeni, ale nie spojrzawszy nawet na papier.
— Nie przeczytałeś, hrabio?
— Wszak mam słowo księcia, a wyżej je cenię nad podpis.
— Hrabio Fenix — rzekł kardynał, kłaniając się uprzejmie — jesteś uczciwym człowiekiem, a jeśli nie pozwalasz na to, abym ci mógł być użytecznym, wierz we wdzięczność moją za wyświadczoną mi dziś przysługę.
Balsamo skłonił się księciu i pociągnął za sznurek od dzwonka; natychmiast zjawił się Fryc.
Hrabia powiedział do niego parę słów po niemiecku.
Fryc schylił się ku ziemi, zebrał sztabki złota i owinąwszy je w pakuły, wyszedł z niemi swobodnie jakby nic nie dźwigał.
— Ależ to Herkules prawdziwy, — rzekł ździwiony kardynał.
— W istocie, dość silny jest mój Fryc, ale też odkąd jest w mojej służbie, daję mu pić codzień po kilka kropel eliksiru, wynalazku sławnego uczonego Althotas’a — mam nadzieję, że za rok swobodnie będzie mógł trzymać w jednym ręku kilkaset funtów.
— Cudowne, niepojęte rzeczy. O! nie wytrzymam, ażeby o tem nie opowiedzieć.
— Dobrze, dobrze, mości książę, ale należy się równocześnie przygotować na to, aby zagasić stos na placu de Gréve, gdy na niego, za te cuda, rzucą biednego czarnoksiężnika. Racz o tem nie zapominać, książę — rzekł, śmiejąc się, Balsamo.
Poczem wyprowadził księcia aż do bramy i złożywszy mu głęboki ukłon, pożegnał uprzejmie.
— Ale nie widzę tu twego lokaja hrabio?
— Bo w tej chwili układa sztabki złota w karecie księcia.
— Alboż wie, gdzie się ona znajduje?
— Pod czwartem drzewem, na prawo od bulwaru, to mu powiedziałem właśnie po niemiecku, gdy wszedł do pokoju.
Książę skłonił się i zniknął w ciemności.
Balsamo zaczekał przy bramie na powrót Fryca, poczem udał się do siebie, pozamykawszy wszystkie drzwi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.