Przejdź do zawartości

Józef Balsamo/Tom IX/Rozdział CXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CXV
PRZECZUCIA

Nazajutrz, około dwunastej w południe, Nicolina zastukała do pokoju swej pani.
— Panienko, panienko, pan Filip przyjechali — zawołała.
Andrea, uszczęśliwiona tą miłą niespodzianką, zarzuciła peniuar i otworzyła drzwi. Nicolina doprowadziła aż tu Taverney’a. Młoda dziewczyna rzuciła się bratu w ramiona i pociągnęła go do swego pokoju. Ciekawa pokojówka wślizgnęła się za nimi.
Andrea spostrzegła natychmiast smutek brata. Był widocznie czegoś nieswój. Ubrany był, jak zwykle, bardzo starannie.
— Czy zaszło co nowego, braciszku? — spytała Andrea, odgadłszy od jednego spojrzenia, co się dzieje w duszy Filipa.
— Siostrzyczko kochana, odpowiedział młody kapitan, otrzymałem oto rozkaz połączenia się z mym bataljonem.
— I wyjeżdżasz?
— Muszę.
— O mój Boże! — zawołała Andrea boleśnie.
Chociaż spodziewała się ciągle tej wiadomości, była prawie zropaczoną w tej chwili; łzy stanęły jej w oczach.
— Dlaczego taką ci przykrość sprawia mój wyjazd? W życiu żołnierza to rzecz zwyczajna, siostrzyczko.
— Wiem o tem — szepnęła banorówna — a jednak... dokąd jedziesz?
— Garnizon stoi niedaleko... w Reims, ale niedługo udaje się do Strassburga.
— Kiedy wyjeżdżasz?
— Natychmiast.
— Więc przyszedłeś pożegnać się ze mną?
— Tak siostrzyczko.
— Pożegnać się ze mną? — powtórzyła Andrea.
— Czy masz mi co powiedzieć siostrzyczko droga — rzekł Filip i spojrzał znacząco na Nicolinę, przypatrującą się ze zdumieniem swej pani, tak zasmuconej.
— Wyjazd oficera nie jest niczem nadzwyczajnem moja droga.
Andrea powściągnęła łzy, zarzuciła szal na ramiona i rzekła, zwracając się do brata:
— Chodź, Filipie, odprowadzę cię do krat parku, mam ci wiele do powiedzenia.
Słowa te były dla subretki rozkazem do odejścia.
Filip podał ramię Andrei i zeszli ze schodów. Młoda dziewczyna drżała całem ciałem, a w końcu rozpłakała się głośno.
— Co tobie? droga moja — zawołał Filip — co tobie, na litość boską, Andreo!
— Jesteś jedynym moim przyjacielem i odjeżdżasz! A mnie tak smutno, tak strasznie smutno! Pytasz, czego płaczę? Pomyśl tylko, jak jestem osamotnioną, pomyśl tylko Filipie, matkę straciłam dzieckiem, ojca... Boże przebacz! ojciec jest mi obojętnym zupełnie. Wszystkie uczucia moje, smutek, radość czy cierpienie, powierzałam tylko tobie. Kto mnie pieścił? kto mnie kołysał, gdy byłam niemowlęciem? Ty, ty i zawsze ty!.. Kto mnie kształcił, kto mnie uczył miłości Boga i ludzi? Ty także, mój bracie. Wiesz, iż nigdy nie kochałam nikogo, prócz ciebie; nie odwracaj się ode mnie — ciągnęła smętnie Andrea — chcesz mi odpowiedzieć zapewne, iż nie mam prawa do żalów: jestem młodą i piękną, przyszłość się do mnie uśmiecha, miłość... Niestety braciszku drogi, młodość i piękność nie wystarczają na świecie, gdy się nikt nami nie opiekuje.
Powiesz mi, że bluźnię, bo, gdy mam za opiekunkę następczynię tronu, czegóż mogę żądać więcej. Księżna dobrą jest jak anioł, świętą jest w moich oczach, nie zapominaj jednakże, że delfinowa nie może być powiernicą biednej panny Taverney, to za niskie dla niej sfery. Ojciec!... Boże drogi, nie zdziwisz się chyba, gdy ci powiem, iż ojciec nasz nie jest dla mnie ani opiekunem, ani przyjacielem; przyznam się nawet, że się go boję teraz, bo tak szczególnie jakoś spogląda na mnie. Dziwisz się temu? Dla mnie jest to także niezrozumiałe. Ale mam niedobre przeczucie, przeczucie instynktowne, ot takie zapewne, jakie mają ptaki, uciekające przed burzą. Mówisz że to przesąd, może, ale cóż poradzę, kiedy nie mogę się otrząsnąć z obawy ustawicznej. Od pewnego czasu powodzi się nam nadzwyczajnie. Ty zostałeś kapitanem, mną opiekuje się delfinowa, ojciec siedział podobno wczoraj przy stole królewskim. Powtarzam jednak raz jeszcze, Filipie, że gdybym mogła, rzuciłabym natychmiast Trianon i wszystkie świetne widoki, a powróciła do smutnego naszego zamku, gdzie dzieciństwo moje spędziłam.
— Wszak i tam byłaś samą, moja droga — odrzekł Filip. — Tak rzadko mogłem cię odwiedzać.
— Prawda, lecz tam byłam przynajmniej sama z memi myślami; tam żyła i umarła nasza matka, to wspomnienie osładzało mi samotność. Byłam panią we własnym domu, miałam swobodę, ogród, książki, fortepian; gdyś odjeżdżał było mi smutno, lecz nie tak strasznie, jak teraz. Odjeżdżasz! Boże, odjeżdżasz i zostawiasz mnie samą na łasce tego wielkiego świata, z którym się jeszcze nie zżyłam!
— Uspokój się, Andreo — rzekł Filip — skoro masz za opiekunkę Marję-Antoninę, czego się możesz obawiać?
— Prawda... a jednak...
— Masz piękną przyszłość przed sobą.
— Kto to wie?
— Wątpisz?! Toż to grzech, Andreo.
— O! nie jestem niewdzięczna, dziękuję codziennie Bogu za wszystko, ale pomimo to nie śmiej się ze mnie, co wieczór zdaje mi się że głos jakiś ostrzega mnie przed niebezpieczeństwem i szepcze mi do ucha: „Miej się na baczności, moje dziecko!“
— Obawiasz się bez powodu, siostrzyczko. Mów, jakież przeczuwasz nieszczęście?
Wzruszony kapitan uścisnął serdecznie jedyną swą przyjaciółkę.
— Nic ci więcej powiedzieć nie umiem; zdaje mi się, że przepaść jakaś stoi otworem przede mną, że jej uniknąć nie potrafię, że wpadnę w nią niezadługo. Gdybyś ty był przy mnie...
— Dziecko drogie — odezwał się, coraz więcej zaniepokojony, Filip — nie tracisz mnie na zawsze, wszak będę nie tak daleko, a na każde skinienie twoje przybędę natychmiast, rzucę wszystko bez wahania dla mojej Andrei.
Baronówna zatrzymała się.
— Dlaczegóż takim smutnym mówisz głosem? jeżeliś pewny, iż niepokój mój wypływa tylko z rozdrażnienia, ty człowiek bez przywidzeń, ty, mężczyzna pełen sił, czemuś tak smutny i wzruszony?
— Łatwo to odgadnąć — odparł Filip, zmuszając się do uśmiechu — wszak oprócz związku krwi, duszą i sercem jesteśmy sobie tak bliscy. Rozkaz wyższy zmusza mnie do opuszczenia cię na czas dłuższy, smutno mi więc i tęskno, nie przeczuwam atoli nic złego, nie powiadam: „żegnam cię“, ale „dowidzenia“ jedynie.
Andrea łkała spazmatycznie.
— Andreo, Andreo — zawołał Filip, tuląc ją do siebie, — może masz co na sercu, może masz jakąś tajemnicą, której nie śmiesz wyjawić?.. Powiedz mi, powiedz mi wszystko.
— Przysięgam ci, że wiesz wszystko.
— Odwagi, biedaczko, coś cię bardzo zmartwić musiało, najdroższa; nie żegnaj mnie tak smutno, nie płacz...
— Masz słuszność — odrzekła, ocierając oczy chusteczką — szalona jestem, wiesz o tem, zawsze miałam nader bujną wyobraźnię, zawsze lubiłam wzdychać i marzyć, przebacz mi, bracie, zmartwiłam cię okropnie; widzisz, już nie płaczę, już się śmieję; dowidzenia zatem, mój drogi, jedyny!
Uścisnęła serdecznie brata i zcałowała łzy z jego oczu. Oficer patrzył na nią z bezbrzeżną miłością brata i jedynego opiekuna zarazem.
— Tak to lubię, śmiej się, aniołku i bądź odważną. Odjeżdżam, ale co tydzień przysyłać będę umyślnego z listem do ciebie, pamiętaj pisywać mi o wszystkiem, co się tu dzieje.
— Dobrze, dobrze, to będzie jedyną moją rozrywką.
— Czy uprzedziłeś ojca o twym wyjeździe?
— Baron sam przyniósł mi od ministra rozkaz odjazdu. Pan de Taverney jest zresztą, siostrzyczko, bardzo z tego zadowolony.
— Jakto? ojciec miałby być kontent z tego, że nas opuszczasz?
— Przecież ty mu pozostajesz — odrzekł Filip, chcąc zręcznie uniknąć odpowiedzi.
— Baron widuje mnie bardzo rzadko.
— Prosił mnie właśnie, abym cię uprzedził, iż odwiedzi cię dzisiaj. On kocha cię, Andreo, ale po swojemu; która to jednakże godzina, siostrzyczko moja?...
— Trzy kwadranse na pierwszą.
— Już od godziny powinienem być w drodze, a zatem...
Andrea uścisnęła młodego oficera.
— Żegnaj mi — rzekła, udając spokój — żegnaj mi bracie.
Filip przycisnął ją do piersi.
— Dowidzenia, siostrzyczko, a pamiętaj o obietnicy.
— Jakiej?
— O listach.
— Wątpisz o tem? — wyjąkała zaledwie dosłyszalnym głosem, bo zupełnie była złamana.
Filip skoczył na konia, którego służący trzymał przy bramie.
— Dowidzenia! dowidzenia!
Koń ruszył galopem.
Andrea oparła się o kraty, nogi się chwiały pod nią; upadła na stojącą obok ławeczkę i pozostała tak bez ruchu i bez sił.
— Boże! mój Boże!... — szeptała rozpaczliwi — czemu jestem tak samotna na świecie!
Zakryła twarz rękami, przez które spływaj łzy palące. Szelest jakiś zwrócił jej uwagę, z przerażeniem podniosła głowę.
Przed nią stał Gilbert.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.