Przejdź do zawartości

Józef Balsamo/Tom IX/Rozdział CXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CXIV
U KRÓLA

Marszałek zastał Jego Królewną Mość w małym salonie wraz z kilku panami. Ludwik XV oznajmił im, iż kolacji z nimi jeść nie będzie, że jest zmęczony że, jednem słowem, chce sam pozostać.
Cała falanga pomknęła też zaraz do pawilonu następcy tronu, który dziś wydawał festyn, a wszyscy gotowi byli przysiąc, iż sami opuścili Jego Królewską Mość dla Następcy tronu.
Ludwik XV kiedy indziej śmiałby się był z nich, dowcipkował, kpił, dziś jednak miał myśl zaprzątniętą czem innem. Zbliżył się do okna.
Przed pałac zajechała złocona kareta hrabiny Dubarry; dwóch ludzi oświecało drogę, na koźle siedział Zamor.
Hrabina, która zapewne umyślnie opóźniała wyjazd, przypuszczając, iż król zmieni zamiar poprzedni, gdy nikt nie nadchodził, wpadła w straszny gniew i czem prędzej zajeżdżać poleciła.
Szła wsparta na ramieniu d’Aiguilion’a a za nią kroczył zwolna wicehrabia Jan. Nie był na przedstawieniu, delfin zapomniał go zaprosić, że jednak chciał widzieć wszystko koniecznie, ubrał się paradnie i... wystawał wraz ze służbą w przedpokoju. Czekał na siostrę; zobaczywszy jej bladość i zmarszczone brwi, przeraził się na dobre, przeczuł jakieś niebezpieczeństwo poważne.
Ludwik XV-ty, zasłonięty kotarą, widział wszystko, nie będąc widzianym; kareta ruszyła z miejsca.
— Och! — och!... — rzekł król głośno, — hrabina wyjechała, nie widząc się ze mną?... musi być okropnie rozgniewana.
Richelieu wślizgnął się do salonu.
— Hrabina rozgniewana — rzekł — dlaczego? Dlatego, iż Wasza Królewska Mość chce się zabawić trochę?... Toby było niesłuszne.
— Wiedz mój książę — odpowiedział monarcha chłodno, — wiedz, że nie chcę się wcale zabawić, ale, że chcę odpocząć. Muzyka mię denerwuje, pojechawszy z hrabiną do Luciennes, musiałbym jeść i pić, wina ma szkaradne, po kilku kieliszkach kręci mi się w głowie. Wolę tu pozostać.
— Słusznie, Najjaśniejszy Panie!...
— Hrabina wkrótce się uspokoi. Czyż jestem tak miłym towarzyszem?.... Pani Dubarry, zapewnia mnie o tem codziennie, ale nie chce mi się temu wierzyć.
— Tym razem nie masz racji, Najjaśniejszy Panie!...
— Starzeję się, mój marszałku, starzeję!...
— Hrabina wie, że bez ciebie, Najjaśniejszy Panie, w żadnem towarzystwie bawić się nie będzie.
— Powiedz mi, marszałku, jakiego ty eliksiru używasz?... Kobiety cię kochają jakbyś miał lat dwadzieścia. Wtedy wybiera mężczyzna, w naszym zaś wieku kobiety nami rządzą.
Richelieu roześmiał się znacząco.
— To też skoro hrabina się pocieszy, Wasza Królewska Mość powinien się zabawić.
— Zmieniasz słowa moje, kochany książę, nie mówiłem, iż hrabina się pocieszy, ale że się rozerwie. Czy jest tam kto jeszcze?...
— Cała służba czeka na rozkazy.
Ludwik XV zamyślił się.
— A z kim przyszedłeś, książę?
— Z Rafté’m.
— Dobrze.
— Czy może być potrzebnym?...
— Niech mi się dowie natychmiast, czy pani Dubarry wróciła rzeczywiście do Luciennes?
— Zdaje mi się, że odjechała.
Tak się zdaje, lecz czy tam pojechała rzeczywiście?...
— Gdzieżby mogła się udać?
— Kto to wie?... Zazdrość prowadzi do szaleństwa.
— Czyżby Wasza Krójewska Mość był zazdrosnym?...
— Książę!...
— Toby było poniżającem dla nas wszystkich.
— Ja zazdrosny?... — zawołał ze śmiechem Ludwik XV — czy serjo to mówisz marszałku?
Richelieu rzeczywiście nie wierzył temu, co mówił. Przeciwnie, był przekonany, iż król pyta dlatego, aby się upewnić, czy Dubarry nie powróci do Trianon.
— Posłać więc sekretarza mego na zwiady?
— Poślij go, książę.
— Natychmiast!... Co Wasza Królewska Mość zamierza robić przed kolacją?...
— Nic, każemy ją podać sobie niezadługo. Czy uprzedziłeś, marszałku, wiadomą osobę?
— Jest w przedpokoju.
— Cóż odpowiedziała?..
— Składa najgorętsze podziękowanie.
— Ojciec, a córka?
— Nie otrzymała jeszcze pudełka.
— Słuchaj książę, jeśliby hrabina powróciła?...
— Nie sądzę, aby była zdolną do czegoś podobnego.
— Kobieta zazdrosna nie cofa się nigdy przed niczem. A ciebie nie cierpi piekielnie.
Richelieu skłonił się uniżenie.
— Wiem o tem, Najjaśniejszy Panie!...
— Nienawidzi również pana de Taverney.
— Jeśli Wasza Królewska Mość raczyłby poszukać w pamięci, jestem pewien, że znalazłby i trzecią jeszcze osobę, której pani Dubarry tak jak mnie nienawidzi...
— Kogo?...
— Panną Andreę.
— Hm.... to rzecz bardzo naturalna.
— Zatem....
— Trzeba zwrócić na to uwagę, aby nie zrobiła nam jakiego skandalu tej nocy.
— Wątpię.
— Idzie marszałek dworu; cicho! wydaj rozkazy Rafté’mu i przychodź z osobą wiadomą naturalnie.
Ludwik XV oddalił się do sali jadalnej, Richelieu zaś do przedpokoju. W pięć minut potem wszedł do króla wraz z baronem.
Król skinął przyjaźnie wchodzącym.
Taverney był sprytnym, umiał się znaleźć wszędzie, nawet przy królewskim stole. Jedli w milczeniu.
Ludwik XV był złym królem, ale czarującym człowiekiem, jego towarzystwo, gdy tylko był w dobrym humorze, było nadzwyczaj miłe. Jadł z apetytem, kazał podać wina i rozpoczął pogawędkę o muzyce.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Richelieu jeśli muzyka wprawia w zachwyt ludzi, to cóż powiedzieć o kobietach?.
— O!... książę — rzekł król — nie mówmy o kobietach. Od wojny trojańskiej, aż do naszych czasów, wywierały one zawsze ogromny wpływ na nas. Chociaż ty, marszałku, nie masz prawa tak sądzić, ty prowadzisz wojnę z kobietą bardzo niebezpieczną.
— Z hrabiną?... mojaż w tem wina?...
— Bezwątpienia.
— Doprawdy, zaciekawiony jestem.
— Wytłumaczę ci w dwóch słowach.
— Słucham, Najjaśniejszy Panie.
— Ofiarowywała ci tekę ministra, a tyś jej odmówił.
— Ja? — zapytał Richelieu, trochę zaambarasowany.
— Tak przecie mówią powszechnie, powtarzam co słyszałem, a może nawet czytałem w gazecie.
— Wasza Królewska Mość — podjął marszałek, korzystając z dobrego usposobienia monarchy — nie wierzy, zapewniam jednak, iż tym razem pogłoski mają pewną podstawę.
— Co? — wykrzyknął Ludwik XV — odmówiłeś więc, marszałku, przyjęcia teki?
Richelieu znalazł się w fałszywej pozycji. Król wiedział wszakże, że nie miał on czego odmawiać. Ale marszałek chciał wyjść z honorem z sytuacji; Taverney nie powinien był dowiedzieć się prawdy, trzeba więc było wykręcić się zręcznie.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł spokojnie — nie czepiajmy się względów pobocznych. Czy odmówiłem, czy nie odmówiłem przyjęcia teki, to tajemnica stanu, której Wasza Królewska Mość wyjawić zapewne nie raczy, istnieje atoli przyczyna, dla którejbym nie przyjął ministerjum, gdyby mi je ofiarowano i to rzecz, jak mi się zdaje, najważniejsza.
— Ho! ho! Mości książę, więc jest taka przyczyna i to nie będąca tajemnicą stanu — zawołał Ludwik XV, ubawiony wykrętem dworaka.
— Nie mam żadnych tajemnic dla mego króla i pana, dusza moja stoi całkiem obnażona przed tobą, Najjaśniejszy Panie. Król Francji nie powinien mieć ani jednego poddanego, któryby nie wyznawał przed nim prawdy.
— Hm... książę — odrzekł król zwolna, podczas gdy Taverney przysłuchiwał się z niepokojem rozmowie — o prawdzie mówisz, książę?
— W państwie twojem, Najjaśniejszy Panie, są dwie potęgi, przed któremi powinien korzyć się minister: — pierwsza — wola monarchy, druga — wola przyjaciół, których Wasza Króiewska Mość wybrać sobie raczy... Pierwsza potęga jest niewzruszona, druga jest jeszcze świętsza, bo nakłada obowiązki sercu. Minister musi kochać ulubieńca lub ulubienicę króla, chcąc być posłusznym rozkazom swego pana.
Ludwik XV uśmiechnął się dobrodusznie.
— Bardzo to piękna zasada, mój książę, i z przyjemnością słyszę ją z ust twoich. Ale nie radzę ci powtarzać jej zbyt głośno.
— Wiem, jak krzyczą filozofowie, ale co nas ich wrzaski obchodzą. Przedewszystkiem owe dwie potęgi! Niełaskę moją, wyznaję to Waszej Królewskiej Mości, zawdzięczam owym osobom wybranym.
Ludwik XV nie odrzekł ani słowa.
Richelieu spostrzegł, że trzeba zmienić taktykę.
— Dziś wieczorem — powiedział pospiesznie marszałek — widziałem tyle pięknych kobiet na dworze, iż, doprawdy, gdybym był królem i mógł wybierać, byłbym w kłopocie niemałym.
Król zwrócił się do Taverney’a, drżącego ze strachu i nadziei zarazem.
— Czy jesteś tego samego zdania, baronie? — zapytał.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Taverney — książę marszałek tyle tu dziś pięknych rzeczy wypowiedział, że niepodobnaby było różnić się z nim w zdaniu.
— Zgadzasz się zatem i na to, co powiedział o pięknych kobietach? Jest naprawdę tak wiele piękności na dworze Waszej Królewskiej Mości... iż...
— Wybór miałbym bardzo utrudniony?...
— Śmiem to potwierdzić, Najjaśniejszy Panie.
Ludwik XV spojrzał przyjaźnie na mówiącego.
— Mielibyście rację, moi panowie, gdyby król wasz miał lat, dajmy na to, trzydzieści — dziś za stary już jest na to, aby był wierzącym...
— Wierzącym? Nie pojmuję tego słowa, Najjaśniejszy Panie.
— To znaczy, że nie mogę już wierzyć wielu rzeczom, mój książę, a przedewszystkiem temu, abym zdołał jeszcze obudzić w kobiecie miłość ku sobie.
— Myślałem niestety, że król Francji jest najgrzeczniejszym człowiekiem w całem państwie, a widzą z rozpaczą, iż grubo się omyliłem.
— W czem? — zapytał król do reszty rozśmieszony.
— Bo cóż w takim razie, ja Matuzal, ja, który urodziłem się w roku 94! Pomyśl, Najjaśniejszy Panie, że ja starszy jestem od ciebie o całe lat szesnaście.
Pochlebstwo było zręczne. Ludwik XV podziwiał zawsze tego starca, który miał w sobie więcej życia niż najmłodsi na dworze.
— Przypuśćmy, że masz racją — odpowiedział księciu, ale z tem wszystkiem straciłeś chyba już także wiarę w to, abyś był kochanym dla siebie samego..
— Gdybym tak myślał zerwałbym natychmiast z dwiema damami, które mnie dziś rano jeszcze zapewniały...
— Zobaczymy co będzie dalej, młodość innych odświeża nas, to prawda, panie Taverney...
— Naturalnie, zwłaszcza, gdy w żyłach płynie krew królewska i gdy się ma Twój umysł, Najjaśniejszy Panie.
— Mój poprzednik nie zachwycał jednakże kobiet, gdy się zestarzał.
— O! — rzekł Richelieu — mam jak najgłębszy szacunek dla nieboszczyka króla, który mnie dwukrotnie więził w Bastylji, ale wiek dojrzały Ludwika XIV i Ludwika XV, to ogromna różnica! Wasza Królewska Mość jest dobrym synem kościoła, ale nie jest przecie ascetą?
— Że nie, to nie — potaknął Ludwik XV — przyznaję się otwarcie do tego.
— Ludwik XIV był tymczasem tak nabożnym, iż zdumiewał nawet starszą od siebie panią de Maintenon. Czyż można więc porównać Ciebie, Najjaśniejszy Panie, z Ludwikiem XIV?
Monarcha był wyjątkowo łaskawym tego wieczoru, mowa księcia podobała mu się widocznie.
Richelieu dał znak baronowi, że może mówić.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Taverney — jakże ci mam podziękować za upominek, ofiarowany mej córce?
— Nie ma za co, baronie, — odparł król; panna de Taverney zwróciła moją uwagę swą pięknością i szlachetną postawą. Gdyby córki moje dobierały sobie teraz otoczenie, panna Andrea pierwsza znalazłaby się na liście dam honorowych. Zdaje mi się, że jej Andrea na imię?
— Tak jest — zawołał uszczęśliwiony baron.
— Śliczne imię! Podoba mi się ta młoda dzieweczka i będę pamiętał o niej. Zdaje mi się, że nie ma wielkiego posagu?
— Niestety!
— Więc ja się zajmę jej małżeństwem.
Taverney ukłonił się nisko.
— Wasza Królewska Mość raczyłby szukać męża dla mojej córki?... My tak jesteśmy biedni...
— Zdaje mi się jednak że mamy czas na to; córka pańska jest jeszcze bardzo młodem dzieckiem.
— O! bardzo! boi się ona, a nawet ma wstręt do małżeństwa.
— To zabawne — odezwał się uśmiechnięty Ludwik XV, spoglądając na marszałka i wstając zarazem od stołu.
— Marszałku!
Richelieu zbliżył się do króla, odeszli kilka kroków.
— Czy mała była zadowolona?
— Z czego?
— Z klejnotów.
— Przebacz, Najjaśniejszy Panie, że zniżam głos, ze względu na ojca.
— Więc cóż?
— Że filutka ma wstręt do małżeństwa, to prawda, ale to także prawda, że nie czuje wstrętu do Waszej Królewskiej Mości.
Król kontent był z dyplomaty, który pobiegł do Taverney’a, dyskretnego o tyle, iż gdy zobaczył monarchę, oddalającego się z księciem, wyszedł do sąsiedniej galerji. Udali się do ogrodu. Wieczór był cudowny. Dwóch lokai szło przed nimi z zapalonemi pochodniami; zdala gorzał od świateł pawilon następcy tronu, gdzie podejmowano prawie cały dwór. Muzyka grała menueta, bo zaraz po kolacji rozpoczęły się tańce.
Gilbert, ukryty w gąszczu bzów i buldeneżów, patrzył na cienie, poruszające się na tle zasłon okiennych; rozmowa idących zwróciła na nich uwagę tego nocnego ptaka.
Marszałek, oparty na ramieniu barona, mówił ironicznie:
— Wszystko zatem idzie dobrze, mój przyjacielu, ale spiesz się i wywoź córkę coprędzej do jakiego klasztoru.
— Dlaczego?
— Bo król, o ile mi się zdaje, zakochał się w pannie Andrei.
Gilbert posłyszawszy to zdanie, stał się bledszym od płatków buldeneżu któremi miał osypane włosy i ubranie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.