Przejdź do zawartości

Izabella królowa Hiszpanii/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Izabella królowa Hiszpanii
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Wydaw. "Powieść Zeszytowa"
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia "Feniks"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Isabella, Spaniens verjagte Königin oder Die Geheimnisse des Hofes von Madrid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IV.
UCIECZKA.

Była to w istocie Henryka; pasterka dostrzegła ją wpośród mgły porannej, niby jaki przesuwający się cień.
Gdy Barradas wieczorem wtrącił ją do ponurego pawilonu, a drzwi ich dobrze pozamykał, udręczona dziewica legła pod ciężarem uderzających na nią straszliwych wypadków.
Jak długo leżała na wilgotnej ziemi w tem okropnem miejscu, sama nie wiedziała — nakoniec przeraziło ją wołanie dziecka. Okrywająca ją z razu nieprzebita ciemność, teraz się rozjaśniła, bo oko już do niej przywykło — obejrzała się zatem w koło — ale przestrzeń, do której promień słońca wcale nie dochodził, była pusta — czarne, brudne, wilgotne ściany, wznosiły się w koło bez żadnej przerwy, bez załamania, pod sam dach, tak aby i stamtąd żaden powiew powietrza, żaden ratunek nie przychodził.
Plugawe robactwo, wielkie ślimaki i jadowite ropuchy, czołgały się po ścianach i po wilgotnej, z ziemi ubitej podłodze.
Henryka zerwała się — a przestraszone niezwykłą ciemnością jej dziecię, zaczęło płakać i domagać się wyniesienia na świeże powietrze.
Okropne położenie! Dręczona śmiertelną trwogą, szukała ocalenia na około siebie; nadaremnie pocałunkami i pochlebnemi słowy usiłowała uspokoić dziecię, ten modrooki klejnot, który nocą, spędzoną w tak niezdrowem, wilgotnem powietrzem napełnionem miejscu, mógł się nabawić śmiertelnej choroby.
Na taki chaos wszelkich wrażeń i myśli, zadrżała zimnym dreszczem: — „Ratunku, ratunku!“ zawołały jej usta, a później znowu: „Wszystko stracone — o mój Franciszku!“
Powoli i ostrożnie zbliżyła się do okna — usiłowała, małe swoje palce wcisnąć między mocną żelazną płytę, którą Barradas zamknął, i między żelazną ścianę — ale kruszec oparł się jej usiłowaniom! Poczołgała się dalej — żadnej ławki, żadnego przedmiotu, na którymby chwilę mogła spocząć, lub położyć swe dziecię; a potem u zamkniętych drzwi obu rękami zaczęła szukać ocalenia, bo ją śmiertelna trwoga przejmowała.
Gdyby teraz nadszedł Józef! — gdyby ten straszny człowiek dostał się do niej do opuszczonego pawilonu! — Musi zaniechać wołania o pomoc — wszakże w jego władzy pozostaje.
Na tę myśl krew jej w żyłach zastygła, zwłaszcza że jej wzburzona i zatrwożona wyobraźnia już sobie przedstawiała, iż przybliża się do niej jego pełzająca postać — widziała już jego pożądliwe błyszczące oko, jego bladą, namiętnie drżącą twarz, jego ręce wyciągnięte dla pochwycenia jej i dziecka!
— Święta Matko Boża! — jękła i modląc się padła na kolana: czyliż w pośród przerażenia tej nocy, nie ma żadnego wyjścia?
Blada, bojaźnią przejęta Henryka, twarz swą zwróciła w niebo, ku któremu z zapałem wzniosła prawą rękę, bo w lewej trzymała dziecię, które z powodu złego, zlodowaciałego powietrza i płaczu, równie jak ona blado wyglądało.
— Najświętsza Marjo, dopomóż biednej kobiecie, która w tej godzinie niedoli wyciąga do ciebie ręce, błagając ratunku; dopomóż matce, która patrzy jak dziecię jej więdnie w tem więzieniu; dozwól niech jeszcze choć jeden dzień trzyma je żywe na swoich rękach; spraw aby zaniemogła, ale ocal to niewinne dziecię!
I pełna zwątpienia Henryka jeszcze raz spojrzała wokoło siebie, jakby szukając otworu do wyjścia. W tem przyszła klęczącej jasna myśl — na nowo ożywione jej oczy, błysły iskrami — klęczała na miejscu miększem pulchniejszem jak reszta podłogi żelaznego pawilonu — było to wskazówką Niebios, aby to miejsce wygrzebać i tem samem utorować sobie drogę do wyjścia?
Zrozpaczona chciwie chwyciła się tak drobnego promyka nadziei ocalenia.
— Dalej, szybko do dzieła! szepnęła sama do siebie; masz noc przed sobą — tylko tym sposobem możesz wybawić siebie i dziecię!
I nie bacząc na czołgające się robactwo, które w niej przedtem taką wielką obrzydliwość wzbudzało, zaczęła chodzić po więzieniu, szukając przedmiotu, któryby jej do wygrzebywania ziemi mógł posłużyć, — szeroko roztworzywszy oczy, cała febrycznie drżąca, przejrzała każdy zakątek. W tem szkaradnem miejscu nie znalazło się nic, coby jej pomoc przynieść mogło! Szybko zdecydowana, dobrze otulone dziecię położyła przy sobie, i zaczęła rękami wygrzebywać ziemię!
Jakaż to mordująca praca dla istoty trwogą przejętej!
Z wytężeniem wszelkich sił swoich, kopała coraz bardziej pod żelazną ścianą pawilonu — zaledwie mogła oddychać — piersi jej pękały z bólu — na twarz jej wystąpił nienaturalny rumieniec; — wtem, tak długo niespokojnie śpiące dziecko, poczęło gorączkowo majaczyć — Henryka powstała, przejęta zgrozą! Ach! może już za późno, może milutkie stworzenie, od którego całe jej życie zawisło, już na śmierć skazane zostało — ale uspokoiło się. Ze straszliwą porywczością kopała dalej — miękkie ręce pokaleczyła o ziemię i drobne kamyki — nie zważała na to — a wypogodzone oko zapewniło ją, że jej praca naprzód postępuje! Wtem stanęła jej na myśli straszliwa możliwość, że żelazna ściana może jest głęboko w ziemię wpuszczona, a wtedy cel jej wyczerpującej pracy będzie nadaremny.
— Nie, nie, dzięki Niebu! — radośnie zawołała.
Ręce przekonały ją, że się nie potwierdza ta okropna obawa; pod spodem nie napotkała żadnej przeszkody! Ale wyczerpały się jej siły, na chwilę odpocząć musiała, aby chwycić powietrze, krople potu wystąpiły jej na czoło, piękne czarne włosy z wysilenia rozwiązały się, drżała na całem ciele. Ale miłość dla Franciszka i dla dziecka pokrzepiała ją — była matką, musiała szukać ratunku!
Znowu z odwagą dalej wygrzebywała ziemię, i nakoniec promień radości rozjaśnił lice jej — nakoniec rozstąpiła się ziemia zewnątrz pawilonu! Biednemi, skrwawionemi rękami niezmordowanie wyczerpywała ziemię z wyrobionego otworu i rozszerzała go z coraz to mniejszym trudem.
— Jesteśmy ocaleni — ocaleni! poszepnęły jej usta, aby pocieszyć i siebie samą i w febrycznej drżączce stękające dziecię — wielki bo już czas, na podwórzu już zaczyna świtać!
Wtedy wionęło na nią świeże powietrze — krzyknęła radośnie i próbowała, czy wysmukłe jej ciało przeciśnie się przez mały otwór — wewnętrzny głos niedoli i śmiertelnej trwogi, wołał w niej: „tak jest!“
Pochwyciła więc drżącą, bladą dziewczynkę, swoje dziecię, i wycisnąwszy gorący pocałunek na jej zimnem licu, ostrożnie położyła ją na trawie otaczającej pawilon — mała otworzyła oczy.
— Jesteśmy ocalone! głęboko i ciężko wzdychając szepnęła Henryka. W tej chwili posłyszała szelest w dali poruszających się gałęzi, które jakby uginano — zerwała się — jaka mogła być przyczyna tego szelestu?
Była to pełna udręczenia chwila — znużenie znikło, szybko jak błyskawica ujęła dziecko w ręce i jeszcze raz spojrzała w stronę, w której się gałęzie poruszały — pomrokę łatwo przejrzała, bo oczy jej przywykły już były do ciemności.
Po za krzakami, pełzając skradał się do czarnego pawilonu jakiś człowiek. Serce Henryki mocniej uderzyło — głuchy okrzyk wybiegł z jej ust — zbliżający się był to Józef, poznała jego lisią twarz.
We dwoje zgięta umykała pod zasłoną drzew coraz dalej, przez park aż do otworu, na otwarte pole wiodącego, wzburzonej jej wyobraźni zdawało się, że słyszy ścigające ją kroki — wytężywszy zatem ostatnie siły swoje biegła przelękła i ścigana, tuląc dziecię do piersi. Białe jej okrycie wśród porannego pomroku powiewało jak szata widma, a długie rozpuszczone włosy nadziemski pozór nadawały jej postaci — i zdążała coraz dalej, dalej, jakby gnana przez furje, jakby ścigana przez Don Józefa, którego kroki, szkaradny, tryumfujący śmiech słyszeć mniemała.
Nakoniec dostała się do rozległego, gęstego lasu Bedoi, w którym jak twierdził Barradas, pozostawił swoje zgrozą przejmujące ślady — szła śpiesznie pomiędzy drzewami, nie bacząc, że cierniste krzaki rozdzierają jej ręce i odzież.
Gdy nakoniec do ostatka wyczerpane siły opuściły ją — osłabła i padła wpośród kwiecia i gałęzi lasu, nad którym rozpościerał się pierwszy drżący promień słońca. Piękne, ale śmiertelnie blade jej oblicze spoczęło na zielonych poduszkach liściowych, daleko od drogi, w rozległym, bezludnym lesie, który z uroczystą ciszą jak świątynia boża, rozpostarł nad nią i nad dzieckiem swój dach opiekuńczy.
Kiedy po odjeździe gości Don Józef uznał, że nadeszła stosowna chwila, w której nakoniec będzie mógł zadosyć uczynić swojej nieposkromionej żądzy znęcania się nad piękną Henryką, powlókł się on ostrożnie przez park do odległej, zdziczałej jego części i nareszcie zbliżył się do czarnego pawilonu.
Na jego bladej twarzy osiadł radosny uśmiech: pewny był nakoniec, że dopiął swojego celu, cieszył się tą pewnością — nikt nie mógł mu przeszkodzić, bo sługę swojego Barradasa postawił w krzakach na czatach. Spiesznie stanął przy żelaznych drzwiach — z radosnem oczekiwaniem włożył z cicha klucz w mocny, pewny zamek, i szybko drzwi za sobą zatrzasnąwszy, wszedł do wnętrza pawilonu.
— Henryko — piękna Henryko! szepnęły jego usta.
Potem oczy jego, jakby czarem oślepione, wpatrzyły się w przestrzeń i szukały — otworzył drzwi.
Pawilon był pusty — Henryka uciekła!
Z piersi jego wyrwał się dziki i pełen nienawiści okrzyk — z winy politowania godnego sługi, omyliła go z całą pewnością obliczona rachubą — wściekłość i zawód oślepiły go — musiał znaleźć ofiarę dla swojej wzburzonej krwi — w pięści jego zabłysła szpada i rzucił się w krzaki, w których stał nikczemny Barradas.
— Łotrze! wszak powiedziałem, że życiem twojem odpowiesz mi za tę kobietę. Dozwoliłeś jej uciec — do piekła więc z tobą!
Don Józef dobrze trafił: jego sługa Barradas, nie wiele lepszy od pana, teraz za wszystkie czasy otrzymał nagrodę; — wydał on bolesny okrzyk, który właśnie usłyszał Don Franciszek będąc w mieszkaniu ojca — poczem padł z klątwą na ustach, a Don Józef, sądząc, że zbiegła jeszcze nie mogła zajść daleko, a ściganie jej nęciło, jak wąż poczołgał się pomiędzy krzakami parku za Henryką.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.