Intruz/XXXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIII.

W dziesięć minut mniej więcej strumień bezustannej wody o wysokiej temperaturze, powstrzymał krwotok. Położnica spoczywała teraz na łóżku w alkowie. Dzień już był zupełny.
Siedziałem u głów jej i przypatrywałem się jej w milczeniu, z serdeczną boleścią. Nie spała wcale; ale niezmierne osłabienie pozbawiło ją wszelkiej możności najmniejszego choćby ruchu, wszelkiego wyrazu życia, nadawało jej pozór martwej. Przypatrując się grobowej jej bladości, bladości wosku, miałem bezprzestannie przed oczyma obraz tych plan krwawych, całej tej krwi wylanej, co zmaczała prześcieradło, przeciekła przez materace, zaczerwieniła ręce chirurga. „Wszystką tę krew, kto jej powróci?“ Mimowolnie zrobiłem ruch taki, jakbym ją chciał dotknąć, bo wydał mi się, że musiała stać się, jak lód zimną. Ale powstrzymałem przez obawę zaniepokojenia jej. Nieraz podczas bezustannego przypatrywania się jej, pod wpływem nagłej obawy już zrywałem się, by iść po doktora. Podczas moich rozmyślań, skręcałem w palcach pęczek waty, rozskubywałem go starannie; i od czasu do czasu, przejęty obawą niepokonaną, przybliżyłem go do ust Juliany z nieskończonemi ostrożnościami; chwianie się tych niteczek dawało mi miarę siły jej oddechu.
Leżała na wznak a niska poduszka podtrzymywała jej głowę. W oprawie włosów kasztanowatych, cokolwiek podniesionych, rysy jej twarzy zdawały delikatniejsze się jeszcze i przybierały dokładniejszy odcień woskowy. Miała na sobie koszulę szczelnie przystającą u szyi i kostek rąk; odcień wyciągnięte wzdłuż ciała na prześcieradle, tak blade, że nie odróżniały się od płótna niczem, prócz błękitu żyłek.
Dobroć nadprzyrodzona niemal szła od tej biednej, wybladłej i nieruchomej istoty, dobroć, która przenikała całą istność moją, która przepełniała mi serce. Powiedziałbyś, że wciąż jeszcze powtarza: „Coś ty ze mnie zrobił?“ Usta jej bez barwne, o kącikach w dół osuniętych, zdradzające zmęczenie śmiertelne, te usta suche, popękane, skrzywione tylu konwulsyami, udręczone tylu okrzykami boleści, zdały się wciąż powtarzać: „Coś ty zrobił ze mnie?“
Przypatrywałem się chudości ciała, które tworzyło nieznaczną zaledwie wypukłość na płaszczyźnie łóżka. Skoro zdarzenie miało miejsce, skoro wyzwoliła się nakoniec od tego ohydnego ciężaru, skoro wreszcie owo „drugie życie“ odłączyło się od jej życia na zawsze, nie czułem już najmniejszego wstrętu do niej, najlżejszej choćby chmurki urazy, nie, coby mogło zamącić moje uczucia dla niej i moją litość nad nią. Czułem dla niej w tej chwili tylko wylew niezmiernej tkliwości i litości bezmiernej, jak dla najlepszej i najnieszczęśliwszej z istot ludzkich. Cała dusza moja teraz zawisła na tych biednych wargach, z których lada chwila mógł ulecieć ostatni oddech. Patrząc na tę bladość, myślałem z głęboką szczerością: „Jakże byłbym szczęśliwym, gdybym mógł przelać w jej żyły połowę krwi mojej własnej!“
Słyszałem ciche uderzenia zegarka, położonego na stoliku nocnym; doznawałem tego wrażenia, że czas uciekający upływa w równych minutach i myślałem: „On żyje!“ To uchodzenie czasu przejmowało mnie szczególnym niepokojem, nie określonym jakimś, całkiem różnym od tego, jakiego doznawałem w innych okolicznościach.
Myślałem: „On żyje a ma życie dziwnie uporczywe. W chwili urodzenia nie oddychał wcale; kiedym go widział miał jeszcze na ciele wszystkie oznaki uduszenia. Gdyby go nie były ocaliły starania akuszerki, byłby teraz sinym trupem, rzeczą nieszkodliwą, o którą się nie dba, o której się zapomina nawet może. Zajmowałoby mnie teraz wyłącznie wyzdrowienie Juliany; nie opuszczałbym już ani na chwilę tego pokoju, byłbym najpilniejszym i najłagodniejszym z infirmerów; udałoby mi się przelać w nią własne życie, dokonać cudu siłą miłości. Niepodobieństwem było, żeby nie wyzdrowiała. Zmartwychwstałaby zwolna, potrochu, odrodzona, z krwią nową. Zdawałaby się nową istotą, wyzwoloną z wszelkiej nieczystości. Czulibyśmy się oczyszczeni oboje, godni jedno drugiego, po takiej pokucie długiej i bolesnej. Choroba, rekonwalescencya, odsunęłyby smutne wspomnienia na plan daleki jakiś, nieokreślenie. A ja usiłowałbym zatrzeć w jej duszy wszystko, aż do cienia wspomnień; usiłowałbym zdobyć dla niej absolutne zapomnienie w miłości. Wszelka inna miłość ludzka wydawałaby się lekkomyślną w porównaniu z naszą, po tem wielkiem doświadczeniu“. Porywała mnie wzniosłość mistyczna niemal tego marzenia przyszłości, snutego w chwili, gdy twarz Juliany uduchowiała się prawie, nabierała wyrazu nadprzyrodzonej dobroci, jak gdyby już oderwaną była od świata, jak gdyby wraz z tą wielką falą krwi, zrzuciła z siebie wszystką gorycz i wszelką nieczystość swej materyi, jak gdyby obecność śmierci pozostawiła w niej istniejącą tylko czystą treść ducha. Nieme pytanie nie raniło mnie już teraz, nie napełniało mnie już trwogą: „Coś ty zrobił ze mnie?“ Odpowiadałem na nie: „Alboż nie stałaś się za moją sprawą siostrą boleści? Alboż cierpienie nie podniosło twojej duszy do wyżyn zawrotnych, zkąd danem jej było widzieć świat z punktu widzenia nadzwyczajnego? Czyliż nie jesteś mi winną objawienia prawdy najwyższej? Mniejsza o nasze zbłąkania, nasze upadki, jeżeli tylko doszliśmy do zerwania z oczu naszych zasłony, jeżeli doszliśmy do wyzwolenia wszystkiego, co jest mniej nizkiem w nędznej naszej istocie? Osiągniemy najwyższą radość, do której na ziemi mogą rościć sobie prawo tylko wybrani; świadomość, żeśmy się odrodzili“.
Unosił mnie zapał. W alkowie panowała cisza, cień pełen tajemnic; widok Juliany przybierał dla mnie pozór jakiejś wizyi nadludzkiej — i w tem rozważaniu mojem było coś uroczystego, bo czułem w powietrzu sąsiedztwo śmierci niewidzialnej. Cała dusza moja zawisła na tych pobladłych ustach, które lada chwila mogły oddać ostatnie westchnienie. I te usta skrzywiły się boleścią w tej chwili, wydały jęk. Skrzywienie to zamąciło linie twarzy i pozostało tam przez chwil kilka. Zmarszczki czoła wgłębiły się, skóra powiek zadrżała zlekka, linia biała ukazała się między brwiami.
Pochyliłem się nad chorą. Otwarła oczy i zamknęła je natychmiast. Zdawało się, że mnie nie zobaczyła zupełnie; w oczach jej nie było spojrzenia; rzekłbyś, że to oczy niewidomej. Miałżeby nastąpić u niej paraliż wzrokowy, jako wynik anemii? Miałażby nagle zostać dotkniętą ślepotą?
Zauważyłem, że wchodzono do pokoju. „Oby to był doktór!“ Wyszedłem z alkowy — i w rzeczy samej zobaczyłem doktora, matkę moją i akuszerkę, wchodzących ostrożnie. Krystyna szła za niemi.
— Czy śpi? — spytał mnie doktór po cichu.
— Skarży się. Kto wie, co jej dolega jeszcze?
— Czy mówiła co?
— Nie.
— Nie trzeba ją wzruszać niczem; pamiętaj pan o tem.
— Przed chwilą otworzyła oczy na sekundę. Oczy jej zrobiły na mnie takie wrażenie, jak gdyby nic nie widziała.
Doktór wszedł do alkowy, dawszy nam znak, żebyśmy pozostali. Matka powiedziała mi;
— Chodź, to pora zmieniania kompresów. Chodź prędko. Pójdźmy do Rajmunda. Fryderyk jest na dole.
Wzięła mnie za rękę. Pozwoliłem się jej prowadzić.
— Usnął teraz — mówiła dalej. — Śpi snem spokojnym. Mamka przybędzie dziś wieczorem.
Jakkolwiek zasmucona i zaniepokojona stanem Juliany, miała przecież radosny jakiś uśmiech w oczach, mówiąc o dziecku; całą twarz jej rozświecała dziwna jakaś tkliwość.
Z polecenia doktora wybrano dla Rajmunda pokój oddalony od sypialni chorej, wielki, dobrze przewietrzony, który zachował tysiące wspomnień z naszego dzieciństwa. Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem wchodząc tu, byli pochyleni nad kołyską: Fryderyk, Mania i Natalka, wpatrzeni uważnie w małego śpiocha. Fryderyk odwrócił się i spytał mnie przedewszystkiem:
— Jakże Juliana?
— Źle.
— Nie śpi?
— Cierpi widać.
Mimowoli odpowiadałem szorstko niemal. Dziwna jakaś oschłość przejęła mi nagle duszę. Jedynem uczuciem w niej przeważającem był wstręt niepohamowany i nie dający się ukryć dla tego intruza, rozdrażnienie i niecierpliwość na męczarnię, którą mi zadawali bezwiednie ludzie. Na przekór moim usiłowaniom, nie zdołałem udawać. Byliśmy zatem dokoła kołyski, ja, matka moja, Fryderyk, Mania i Natalka, przypatrując się śpiącemu dziecku.
Owinięty był w pieluchy i głowę miał pokrytą czepeczkiem ozdobnym w koronki i wstążki. Twarz wydawała się mniej nabrzmiała, ale czerwona jeszcze a policzki połyskiwały, jak skórka delikatna świeżo zabliźnionej rany. Nieco śliny ściekało z kącików ust zamkniętych; powieki bez rzęs, nabrzękłe u brzegów, osłaniały gałki oczne wypukłe; osada nosa bezkształtnego jeszcze, zaznaczona była sińcem.
— Ale do kogo on podobny? — mówiła matka moja — Nie mogę żadną miarą odkryć podobieństwa.
— Za młody jeszcze — odparł Fryderyk. — Trzeba poczekać kilka dni.
Dwa czy trzy razy matka spoglądała na mnie; potem znów na dziecko, jak gdyby dla lepszego porównania obu fizyognomi.
— Nie — rzekła. — O ile mi się zdaje, najwięcej chyba do Juliany jest podobny.
— Jak na teraz — przerwałem — niepodobny on jeszcze do nikogo. Jest szkaradny. Alboż tegoż nie widzicie?
— Szkaradny? Ależ on śliczny. Przypatrz się tej masie włosów.
I dwoma palcami uniosła czepeczek ostrożnie, odkrywając czaszkę mięką jeszcze, do której przywarło kilka ciemnych włosków.
— Babciu, pozwól mi dotknąć — błagała Mania, wyciągając rękę ku główce brata.
— Nie, nie. Czy chciałabyś go zbudzić?
Ta czaszka miała pozór wosku zmiękłego nieco w gorącu, tłustawego, lepkiego, czarniawego i zdawało się, że najlżejsze dotknięcie musi na niej ślad pozostawić. Matka zakryła ją napowrót, potem pochyliła się, by złożyć pocałunek na czole niemowlęcia nieskończenie delikatnem.
— I ja także, babciu! — błagała Mania.
— Tak, ale ostrożnie na miłość boską!
Kołyska była za wysoką.
— Podnieś mnie, stryjku — wołała Mania na Fryderyka.
Fryderyk podniósł ją w ramionach — i zobaczyłem śliczne usteczka różowe mej córki, wysunięte do pocałunku, zanim jeszcze dosięgły czoła dziecka, zobaczyłem długie jej loki, spływające na bieliznę pieluszek.
Fryderyk ucałował także czoło dziecka, potem popatrzał na mnie. Ale ja nie uśmiechałem się bynajmniej.
— A ja! a ja!
To Natalka czepiała się krawędzi kołyski.
— Ostrożnie, na miłość boską!
Fryderyk podniósł i ją z kolei. Zobaczyłem ponownie długie pukle włosów, spływające na bieliznę pieluszek w tem pochyleniu się dzieweczki. Na ten widok skamieniałem i wzrok mój wyrażał z pewnością ponure wzruszenie, przejmujące mnie w tej chwili. Pocałunki tych ust tak drogich dla mnie, nie odjęły intruzowi nic z tego pozoru rzeczy obrzydliwej; przeciwnie, nawet uczyniły mi go bardziej jeszcze wstrętnym. Czułem, że byłoby mi niemożliwem dotknąć tego ciała obcego, nagiąć się do jakiegokolwiek aktu, mającego pozór miłości ojcowskiej. Matka moja śledziła mnie z niepokojem.
— Nie pocałujesz go? — spytała mnie.
— Nie, matko, nie. Zbyt wiele złego sprawił on Julianie. Nie mogę mu tego wybaczyć...
I cofnąłem się z ruchem instynktownym, z ruchem wyraźnego obrzydzenia. Matka moja, przez chwilę stała zdumiona, bez jednego słowa.
— Ależ, co ty mówisz, Tullio. Czyi to wina tego biednego dziecka? Bądźże sprawiedliwy!
Niezawodnie matka moja spostrzegła szczerość mego obrzydzenia. Nie byłem w stanie się przymusić. Wszystkie nerwy moje buntowały się.
— Niepodobieństwo, na teraz przynajmniej... Daj mi pokój, mamo. Tu przejdzie.
Głos mój był szorstki i stanowczy. Drżałem cały. Coś dławiło mnie w gardle; muskuły twarzy ściągały się karczem. Po tylu godzinach gwałtownego naprężenia, cała istota moja odczuwała potrzebę odpoczynku. Zdaje mi się, że wielki jakiś wybuch łkania byłby mi przyniósł ulgę; ale krtań moja była zbyt ściśniętą.
— Zasmucasz mnie bardzo, Tullio — mówiła matka.
— A zatem wymagasz, abym go ucałował? — wybuchnąłem, nie panując już nad sobą.
I zbliżyłem się do kołyski, pochyliłem się nad dzieckiem i ucałowałem je.
Dziecko zbudziło się; poczęło kwilić, z początku słabo, potem z rodzajem wzrastającej wściekłości. Zauważyłem, że skóra jego twarzy przybierała jeszcze czerwieńszą barwę i fałdowała się przy wysiłku a język białawy drżał w ustach otwartych. Jakkolwiek byłem w najwyższem rozdrażnieniu, poznałem błąd popełniony. Czułem, jak oczy Fryderyka, Mani i Natalki utkwiona były we mnie nie do zniesienia.
— Przebacz, mamo — wybąknąłem. — Nie wiem doprawdy już, co robię; odchodzę od rozumu. Przebacz mi.
Wyjęła dziecka z kołyski i trzymała je na rękach, usiłując uspokoić daremnie. Płacz jego kłuł mnie w uszy, rozdzierał słuch i drażnił.
— Wyjdźmy ztąd, Fryderyku.
Wyszedłem co prędzej. Fryderyk poszedł za mną.
— Juliana ma się bardzo źle. Nie pojmuję, jak w takiej chwili można myśleć o czem innem, jak o niej — rzekłem, jakby na usprawiedliwienie. — Tyś jej nie widział. Patrząc na nią, zdaje się, że umrzeć musi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.