Intruz/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.

Przez kilka dni Juliana zawieszona była między byciem a śmiercią. Słabość jej była tak wielką, że najlżejszy wysiłek opłacała omdleniem. Zalecono jej leżeć wciąż na wznak, w zupełnej nieruchomości. Najmniejsze usiłowanie podniesienia się wywoływało symptomaty anemii mózgowej. Nic nie mogło powstrzymać często pojawiających się wymiotów, usunąć ciężaru, który kładł się na jej piersiach i bezprzestannego szumu w uszach.
Dniem i nocą siedziałem u jej łóżka, wciąż czuwając, podtrzymywany tą niezmęczoną energią, która mnie samego wprawiała w zdumienie. Zużywałem wszystkie siły mego własnego życia, aby podtrzymać to życie, co groziło zagaśnięciem.
Zdawało mi się, że z drugiej strony wezgłowia zasiadła śmierć przyczajona, gotowa skorzystać ze sposobnej chwili i pochwycić swą zdobycz. Czasami doznawałem wrażenia zupełnie realnego, że przelewam siebie samego w wątłe ciało chorej, że oddaję jej cokolwiek z sił mych własnych, że pobudzam do życia wyczerpane jej serce. Nigdy nędze choroby nie budziły we mnie najmniejszego obrzydzenia, najmniejszej odrazy; nigdy żaden przedmiot materyalny nie raził wydelikaconych moich zmysłów. Moje zmysły, podniecone nadmiernie, zwrócone wciąż były tylko w kierunku dopatrywania najdrobniejszych zmian w stanie chorej. Zanim wymówiła jakieś słowo, zanim dala znak jakikolwiek, ja odgadywałem jej życzenia, jej potrzeby, stopień jej cierpienia. Darem dywinacyjnym jakimś, nie czekając na to, by mi cośkolwiekbądż poddał lekarz, doszedłem do odkrywania nowych a dzielnych sposobów przynoszenia jej ulgi w jakiemś poszczególnem cierpieniu, uspakajania napadów choroby. Ja sam jeden umiałem skłonić ją do zjedzenia czegoś, namówić, aby usnęła. Uciekałem się do różnego rodzaju podstępów prośby, pieszczoty, byle ją namówić do przełknięcia odrobiny lekarstwa; nagliłem ją tak, że nakoniec, niezdolna do opierania się dłużej, musiała poddać się i nakłonić do zbawiennego dla niej wysiłku, przemódz mdłości, jakie jej sprawiały te leki. I nie było dla mnie nic przyjemniejszego, nad uśmiech niedostrzegalny, z jakim poddawała cię mojej woli. Najmniejszy fakt jej posłuszeństwa przejmował serce moje do głębi. Kiedy mówiła głosem tak słabym: „Czy tak będzie dobrze? Czy jestem teraz rozsądną?“ — mnie coś ściskało w krtani i łzy przysłaniały mi oczy.
Skarżyła się często na bolesne bicie tętna w skroniach, które nie dawało jej odpoczynku. A ja przesuwałem jej po skroniach kończyny moich palców, chcąc ból zamagnetyzować. Gładziłem jej włosy ostrożnie, leciuchno, chcąc ją uśpić. Kiedy spostrzegałem że zasypia, równy jej oddech sprawiał mi takie wrażenie złudne, jak gdybym ja sam doznawał ulgi, jak gdyby dobrodziejstwo snu rozciągało się i na mnie. Wobec tego snu doświadczałem iście religijnego wzruszenia, uczuwałem potrzebę wierzenia w istność jakiejś wyższej istoty, wszystko widzącej, wszechmocnej, do której mógłbym zwracać me prośby, którą mógłbym błagać o spełnienie mych życzeń. Z głębi duszy mojej wyrywały się bez Wiednie jakieś wstępy do modlitwy, zgodne z formułkami chrześciańskiemi. Czasami wymowa moja wewnętrzna unosiła mnie aż na szczyty prawdziwej wiary. Budziły się we mnie wszystkie porywy mistyczne, odziedziczone po długim szeregu przodków katolickich.
Snując tak tę nić modłów wewnętrznych, przypatrywałem się uśpionej. Wciąż jeszcze bladą była jak płótno koszuli, która ją oblekała. Przezroczystość jej skóry pozwalała mi niemal liczyć żyłki na jej policzkach, podbródku i szyi. Przypatrywałem się jej, jak gdybym spodziewał się pochwycić dobroczynne skutki tego spoczynku, powolnego rozlewania się krwi, nabytej na nowo pod wpływem posiłków pożywnych, pierwsze oznaki poprzedzające wyzdrowienie. Pragnąłbym był jakimś darem nadprzyrodzonym, śledzić tajemnicze dzieło odrodzenia, co się dokonywało w tem ciele osłabionem. I upornie chwytałem się tej nadziei: „Skoro się obudzi, poczuje się silniejszą“.
Powiedziałbyś, te doznaje wielkiej ulgi, trzymając rękę mają w swych dłoniach lodowatych. Czasami ujmowała ją i kładła sobie na poduszce, potem przyciskała do niej twarz z gestem dziecięcym i w tej pozycyi zasypiała zwolna. Aby ją nie przebudzić, miałem tyle siły, że przez długie, długie godziny trzymałem tak ramię nieruchomie zupełnie, choć to było prawdziwą torturą.
Czasami zdarzało się, że mówiła:
— Dlaczego nie śpisz tutaj, obok mnie? Ty chyba nie sypiasz wcale?
I znaglała mnie, żebym oparł głowę na jej poduszce.
— Śpijmy!
Udawałem, że zasypiam, aby jej dać dobry przykład. Ale skoro tylko otworzyłem znów oczy, spotykałem jej oczy, szeroko otwarte i wpatrzone we mnie.
— I cóż! — wołałem — co robisz?
— A ty? — odpowiadała.
W oczach jej był wyraz tak tkliwej dobroci, że czułem, jak mi topnieje serce. Zbliżyłem usta do jej twarzy i całowałem jej powieki.
Chciała mi oddać ten sam pocałunek, potem powtarzała:
— Śpijmyż teraz.
I zasłona zapomnienia czasami osuwała się nad naszem nieszczęściem.
Czasem biedne jej nożęta były zlodowaciałe. Dotykałem ich pod kołdrą i zdawało mi się, że chyba z marmuru. Ona sama mówiła:
— Już obumarły.
Wychudłe były, tak drobniutkie, że mogłem niemal obie ująć w dłoń jedną. Wzbudzały one we mnie wielką litość. Rozgrzewałem dla nich sam kawałek flaneli nad fajerką z węglami. Pragnąłem rozgrzać je własnym oddechem, okryć je pocałunkami.
Do tej nowej litości dołączyło się wspomnienie dawnej miłości, wspomnienie oddalone, wspomnienie dawnego szczęścia, gdzie to zachowywałem sobie wyłącznie przywilej obuwania ich codzień rano i rozuwania co wieczór własnemi rękoma.
Pewnego dnia, po długiem czuwaniu, byłem tak znużony, że sen niezmożony pochwycił mnie jak raz w chwili, w której włożyłem ręce pod kołdrę i owijałem w ciepły materyał drobne te nóżki „obumarłe“. Moja głowa pochyliła się i usnąłem w tej pozycyi.
Kiedym się przebudził, zobaczyłem w alkowie matkę moją, brata i lekarza, przypatrujących mi się z uśmiechem. Zmieszałem się bardzo.
— Biedny syn! Wyczerpał całe siły — ozwała się matka, poprawiając mi włosy.
A Juliana ozwała się:
— Zabierz go mamo, wyprowadź ztąd, Fryderyku.
— Nie, nie, nie jestem zmęczony — powtarzałem — nie jestem zgoła zmęczony.
Doktór oznajmił swój wyjazd. Oświadczył, że położnicy nie groziło już żadne niebezpieczeństwo, że jest już na drodze do zupełnej i pewnej poprawy. Trzeba było za wszelką cenę w dalszym ciągu starać się o odrodzenie krwi. Kolega jego, Jemma de Tussi, z którym konferował i w zupełności się zgodził, prowadzić będzie dalej kuracyę, zresztą już teraz bardzo prostą. Mniej on pokładał nadziei w lekarstwach, jak w obserwowaniu ścisłem różnych reguł hygienicznych i dyetycznych, jakie przepisał.
— W rzeczy samej — dodał, ukazując na mnie — nie mógłbym życzyć sobie lepszego infirmera inteligentniejszego, czujniejszego i więcej poświęconego. Dokazał cudów i dokaże on ich jeszcze więcej. Odjeżdżam całkowicie spokojny.
Zdawało mi się, że serce skacze mi w piersi, że bicie jego zadławi mnie chyba. Niespodziewana pochwała tego poważnego człowieka, wypowiedziana w obecności matki i brata, przejęła mnie głębokiem wzruszeniem; było to dla mnie nagrodą. Patrzałem na Julianę i zobaczyłem, że oczy jej napełniają się łzami. I pod wpływem mego spojrzenia nagle wybuchnęła łkaniem. Mnie potrzeba było nadludzkiego wysiłku, aby się od łez powstrzymać, ale to mi się nie udało; zdawało mi się, że mi topnieje dusza. Do serca spłynęła mi dobroć całego śwista, wszystko razem w ten dzień niezapomniany.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.