Intruz/XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXV.

Wyzdrowienie Juliany z dniem każdym postępowało, acz powoli. Moje zabiegi nie słabły ani na chwilę. Owszem, jeszcze pochwały doktora Vebesti wpłynęły tak na mnie, że podwoiłem czujność, aby nie pozwolić wyręczyć się nikomu innemu; opierałem się radom matki i brata, którzy radzili mi wypoczynek. Odtąd ciało moje nabrało nawyknienia surowej reguły życia i nie męczyło się wcale już teraz. Całe życie moje obecnie zamykało się między murami tego pokoju, w ciszy tej alkowy, w tej przestrzeni, gdzie oddychała droga moja chora.
Ponieważ jej potrzeba było absolutnego spokoju i musiała mówić mało, aby unikać zmęczenia, wysilałem się, aby usunąć od jej łoża aż do osób z rodziny. Alkwa zatem pozostawała odosobnioną od reszty domu. Przez całe godziny bywaliśmy sam na sam, Juliana i ja. I ona zgnębiona chorobą, ja oddany całą duszą miłosiernym mym obowiązkom — obojgu udawało nam się czasem zapomnieć o naszem nieszczęściu, utracić świadomość realnych faktów życia i mieć tylko poczucie niezmiernej miłości naszej wzajemnej. Czasami zdawało mi się, że poza temi firankami nic zgoła nie istnieje, tak wielkiem było skupienie całej mej istoty, dokoła sprawy dotyczącej chorej. Nic zupełnie nie przywodziło mi na pamięć straszliwego faktu. Widziałem przed sobą tylko siostrę cierpiącą i jedynem mojem staraniem było przynieść jej ulgę w cierpieniu.
Zbyt często, niestety, te obsłony zapomnienia rozdzierane były brutalnie. Matka moja mówiła wciąż o Rajmundzie. Firanki rozsuwały się, aby przepuścić intruza.
Matka moja przyniosła go na rękach. Byłem przytem obecny i z pewnością musiałem poblednąć, cała krew bowiem spłynęła mi do serca. A jakiego też Juliana doznawała uczucia?
Przypatrywałem się tej czerwonawej twarzy, wielkiej jak pięść męzka, wpół ukrytej pod haftami czepeczka — i z okrutną odrazą, która unicestwiała w duszy mej wszelkie inne wzruszenia. „Jak to zrobić — myślałem — aby się uwolnić od ciebie? Dlaczego przychodząc na świat nie udusiłeś się?“ Nienawiść moja była bez granic; była ona instynktowną, ślepą, niepohamowaną, powiedziałbym cielesną; bo zdawało mi się, że siedliskiem jej było ciało, że wylewała się na zewnątrz wszystkiemi fibrami memi, wszystkiemi nerwami, wszystkiemi żyłami mego ciała. Nic nie było w stanie jej okiełznać, nic nie mogło jej zniweczyć. Dość było, by intruz istniał, o każdejbądź godzinie, w każdejbądź okoliczności, już zachodził we mnie jakiś rodzaj zgnębienia, już popadałem w jedną jedyną namiętność: nienawiść moją względem niego. Matka moja rzekła do Juliany: — Patrz, jak w przeciągu tych kilku dni już się zmienił. Podobny jest teraz więcej do ciebie niż do Tullia; ale zupełnie podobnym nie jest ani do ciebie, ani do Tullia. Co prawda zbyt on jeszcze jest mały, aby można dobrze ocenić podobieństwo. Zobaczymy później... Nie pocałujesz go? Zbliżyła czoło dziecka do warg chorej. Jakiego też wrażenia ona doznała? Dziecko zaczęło płakać. Miałem tyle siły, że powiedziałem matce bez wszelkiej goryczy: — Zabierz go, mamo, wynieś ztąd. Julianie potrzeba spokoju a wszelkie wstrząśnienia jej szkodzą. Matka wyszła z alkowy. Kwilenie słabło, wciąż wszakże sprawiało mi toż samo wrażenie bolesne, tęż samą ochotę wybiegnięcia za dzieckiem i uderzenia go, byłem już tylko nie potrzebował słyszeć go dłużej. Dochodził nas płacz ten czas jakiś jeszcze, w miarę jak się oddalał. Kiedy wreszcie ustał, cisza co po nim nastąpiła, wydała mi się straszliwą; spadła ona na mnie, jak osypująca się ziemia i przygniotła całym ciężarem. Ale nie zastanawiając się dłużej nad własną boleścią, pomyślałem natychmiast, że Juliana potrzebowała pomocy.
— Ach! Tullio, Tullio! to niepodobieństwo...
— Milcz, Juliano! Milcz, jeśli mnie kochasz cokolwiek! Proszę cię, milcz!
W moim głosie, w moim geście było tyle błagania... Wszelkie rozdrażnienie, cała nienawiść poprzednia rozproszyły się gdzieś bez śladu. Cierpiałem tylko jej boleścią, nie lękałem się niczego, prócz szkody, którą zdarzenie to przynosi chorej, nie myślałem o niczem, prócz tego, że w stanie jej zdrowia może zajść pogorszenie.
— Jeśli mnie kochasz cokolwiek, nie powinnaś myśleć o niczem innem, jak o twem wyzdrowieniu. Patrz na mnie, ja nie myślę o niczem, tylko o tobie, cierpię tylko tam, gdzie o ciebie chodzi. Nie powinnaś się już dręczyć, powinnaś oddać się z całą ufnością mojemu przywiązaniu, powinnaś wyzdrowieć...
Odparła słabym swym drżącym głosem:
— Ale kto wie, czego ty doznajesz w tajniach serca? Biedna duszo!
— Nic, nic, Juliano, nie dręcz się! Jeśli ja cierpię, to dlatego tylko, że widzę twoją boleść. Zapominam o wszystkiem, skoro ty się uśmiechniesz. Kiedy ty czujesz się zdrowszą, ja jestem szczęśliwy. Powinnaś zatem wyzdrowieć, jeśli tylko mnie kochasz; powinnaś być spokojną, posłuszną, cierpliwą. Skoro wyzdrowiejesz, skoro już będziesz silniejszą, wtedy... kto wie? Bóg jest dobry.
Wyszeptała:
— Boże! zlituj się nad nami!
„W jaki sposób? — myślałem. — Dozwalając, aby intruz umarł“. A więc zgadzaliśmy się z sobą w tem życzeniu śmierci — a więc sama matka nawet widziała jedyne wyjście tylko w zgubie własnego dziecka, w usunięciu go. Tak, to było wyjście jedyne. I pamięć przypomniała mi krótką rozmowę, jaką w odległy już dziś wieczór mieliśmy z sobą pod wiązami; przypomniało mi wyznanie bolesne. „Ale czy teraz, kiedy dziecko już żyje, nienawidzi je ona tak samo jeszcze? Czy może doznawać odrazy do ciała, co jest jej ciałem? Czy modli się szczerze do Boga, by zechciał zabrać owoc własnych jej wnętrzności?“ Przypomniałem sobie jeszcze szaloną ową nadzieję, co mi zabłysła, jak błyskawica, w ową noc tragiczną. „Gdybyż tak poszept zbrodni wcisnął się w jej duszę i zwolna stał się dość silnym, by ją pociągnąć?“ Czyliż przez jedną sekundę nie miałem zbrodniczej pokusy, wówczas kiedy to widziałem, jak akuszerka nacierała plecy i piersi sinego ciała dziecka zemdlonego? Ale i to była myśl szalona. Z pewnością Juliana nie ośmieliłaby się nigdy...
I spojrzałem na te ręce, spoczywające bezwładnie na prześcieradle, tak blade, że nie odróżniały się od płótna niczem, prócz chyba lazurem żyłek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.