Intruz/XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVI.

Dziwny smutek ogarniał mnie teraz, kiedy stan chorej poprawiał się z dniem każdym. W głębi serca nie bez nieokreślonego żalu patrzałem na te dni smutne i szare, przebyte w półcieniu alkowy, kiedy chmurna monotonność deszczu zalegała jesienny krajobraz wsi dokoła. Te poranki, te wieczory, te noce, acz one były tak rozpaczne, miały przecież urok swój poważny. Z dniem każdym dzieło mego miłosierdzia wydawało mi się piękniejszem; bezmiar miłości zalewał mi duszę i zatapiał czasami wszystkie myśli czarne, sprowadzał czasami zapomnienie straszliwego faktu, budził we mnie jakieś złudzenie pocieszające, jakieś marzenia nieokreślone. Zamknięty w tej alkowie, doznawałem czasami uczucia takiego, jakiego doznaje się w cieniu opustoszałej kaplicy; czułem się niby w jakiejś przystani, bezpiecznej od gwałtownych burz życia, od nagabywań grzesznych. Czasami zdawało mi się, że lekka przegroda tych firanek odgradza mnie od przepaści. Nagle przejmował mnie lęk jakiś przed czemś nieznanem; dokoła mnie, wśród nocy, wsłuchiwałem się w ciszę całego domu i oczyma duszy widziałem w głębi odległego pokoju, przy świetle lampy, kołyskę, w której zasypiał intruz, ukochanie matki mojej, mój spadkobierca. Wstrząsał mnie wtedy wielki dreszcz zgrozy i obrzydzenia i pozostawałem długo przejęty przestrachem, pod blaskiem złowrogim jednej wyłącznej myśli. Firanki oddzielały ranie tylko od przepaści.
Ale teraz, kiedy stan Juliany polepszał się z dniem każdym, brakło mi powodów na przedłużanie tego odosobnienia — i zwolna zwykły tryb życia domowego wdzierał się do tego spokojnego pokoju. Matka moja, brat, Mania, Natalka, miss Edyta wchodzili tu teraz daleko częściej, pozostawali daleko dłużej. Rajmund narzucał się macierzyńskiej czułości. Niepodobieństwem już było tak dla Juliany, jak dla mnie, uniknąć go. Trzeba było całować go, uśmiechać się doń. Trzeba było taić i udawać z prawdziwą sztuką, znosić wyrafinowane okrucieństwa, jakie los z sobą przynosił, dogorywać na powolnym ogniu.
Karmiony mlekiem zdrowem i posilnem, otaczany staraniami nieskończonemi, Rajmund zwolna utracał pierwotny swój pozór rzeczy odrażającej, poczynał wypełniać się, bieleć, przybierać kształty określone już bardziej, otwierać coraz szerzej szare swe oczy. Ale każdy ruch jego był mi nienawistnym, począwszy od ssania warg bezzębnych, przyciśniętych do piersi mamki, aż do niepewnych poruszeń drobnych piąstek. Nigdy nie mogłem dopatrzeć się w nim jakiegobądź wdzięku, czegośkolwiekbądś ładnego; nigdy nie miałem dla niego w serca żadnej myśli, co nie byłaby nienawistną. Ilekroć zmuszony byłem go dotknąć, ilekroć matka moja podawała mi go do pocałunku, po całej skórze przebiegał mnie dreszcz takiejż samej odrazy, jaką przejęłoby mnie dotknięcie zwierzęcia jakiegoś plugawego. Każdy nerw buntował się we mnie i gwałt, jaki musiałem sobie zadawać, doprowadzał mnie do rozpaczy.
Dzień każdy przynosił z sobą nową dla mnie męczarnię i matka była mi największym katem. Raz powróciwszy nagle do pokoju i rozsunąwszy niespodzianie firanki alkowy, spostrzegłem na łóżku dziecko, położone obok Juliany. Nie było tu nikogo; byliśmy zgromadzeni wszystko troje, bez świadków. Dziecko, spowinięte w pieluchy białe, spało snem spokojnym.
— To matka zostawiła go tutaj — wyszeptała Juliana.
Uciekłem jak szalony.
Innym razem Krystyna przyszła mnie zawołać. Poszedłem za nią do pokoju, gdzie stała kołyska. Matka moja siedziała tu z dzieckiem obnażonem na kolanach.
Dziecko, czując się oswobodzone z powijaków, poruszało rączkami i nóżkami, obracało oczy to na jedną, to na drugą stronę, wkładało palce do ust. U piąstek, u kostek, pod kolanami, na dolnej części brzucha, ciało zaokrąglało się w obrzmienia zwisające, posypane pudrem ryżowym. Ręce matki mojej pieściły te członki drobne, wyszczególniając po kolei wszystkie ich właściwości, zatrzymywały się z upodobaniem na tej skórze, którą świeża kąpiel wygładziła i uczyniła połyskliwą. I powiedziałbyś, te te pieszczoty sprawiają niemowlęciu uciechę.
— Pomacaj, pomacaj, jaki on już jest jędrny — mówiła, nakłaniając mnie, bym go dotknął.
I zmuszony byłem go dotknąć.
— Weź w rękę, jaki on ciężki.
I byłem zmuszony podnieść go, poczuć to drobne ciałko ciepłe i flakowate, dygoczące w mych dłoniach, drżących ze wzruszenia.
— Patrzaj!
Matka moja ujęła w dwa palce delikatne piersi dziecka, zamykające w sobie uporne życie istoty, niosącej z sobą nieszczęście.
— Złotko, skarbie, skarbie babki! — powtarzała, łechtając zlekka palcem podbródek dziecka, nie umiejącego się śmiać jeszcze.
Ukochana głowa osiwiała, co już pochylała się z tąż samą pieszczotą nad dwiema ubłogosławionemi kolebkami, nieco bielsza jeszcze teraz, schylała się bezwiednie nad synem innego, nad intruzem. Wyobrażałem sobie, że nie okazywała się ona czulszą dla Mani, dla Natalki, dla krwi mojej własnej.
Chciała spowinąć go sama. Przeżegnała go jednak naprzód znakiem krzyża.
— Aleś ty przecie jeszcze nie chrześcianin...
I zwracając się do mnie rzekła:
— Należałoby wreszcie wyznaczyć dzień chrztu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.