Interesa familijne/Tom IV/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Wróćmy się teraz do pana Samuela, któregośmy opuścili razem z Rotmistrzem wychodzącego pieszo ze Strumienia, niewiedzącego dokąd się udać, ale z silną wolą nie powrócenia już nigdy do Kasztelanica. Szedł on tak w ponurem milczeniu, z głową schyloną, aż do pierwszej wioski; a że pieszo nie zwykł był podróżować i uczucie zalegało mu piersi, musiał tu teraz spocząć pod krzyżem, usiadłszy na ziemi. Syn z najzimniejszą krwią znosił tę niedolę, nie śmiał dum przerwać staremu ojcu, ale sam palił fajkę obojętny i nieraz schwytał za dubeltówkę przymierzając się do przelatujących ptaków. Obaczywszy ojca tak osłabionym i znużonym, pan Rotmistrz pomyślał o najęciu podwody i po cichu zapytał Samuela, dokąd się udać życzy.
— Gdziekolwiek! gdziekolwiek! — odparł z goryczą stary — byle głowę przytulić w jakim kącie gdziebyśmy nie byli na łasce niczyjej. Moja pensyjka, Waścin grosz maleńki, na chleb i tytuń wystarczą; kapota dosłuży mi do trumny.... dość tego — obejdziem się bez łaski cudzej i chleba cudzego! Będziemy cierpieć godnie i milczeć jak na nas przystało.
— Ależ ojcze dobrodzieju — odparł Rotmistrz, któremu zupełnie wybór miejsca był obojętnym — możeby wygodniej nam gdzieś mogło być u krewnych?
— Daj mi pokój z familją i krewnymi! obruszył się żywo stary — nie chcę ich znać, nie chcę ich łaski — nikogo! nikogo! Pojadę do miasteczka, osiądę przy kościele....
— A zatem — odezwał się syn — najmę furę do najbliższego miasteczka....
— Tak! dokąd chcesz, byle kąt, byle chata!
Rotmistrz poszedł na wieś i wkrótce powrócił z najętym chłopkiem, który wóz dobrze słomą i sianem wypchawszy, cztery dzielne koniki popędzał. Pan Samuel, uśmiechając się ze swej niedoli, siadł z synem na furę i tak ruszyli ze Strumienia uciekając. Ale że i dzień był krótki i wiele czasu stracono na wyszukanie koni i droga jesienna była rozbłocona, nie mogli tego dnia dojechać na miejsce. Przed zmrokiem samym Rotmistrz ujrzał zdala na drodze wózek, któren dzielny koń ciągnął powoli po błocie; poznał siedzącego na nim Dziadunia, który otuliwszy się burką i lejce rzuciwszy, na ogromnym różańcu modląc się, ciągnął po swojemu gdzieś w daleką wędrówkę do świeżego kąta.
— Wszak to pan Dymitr Pałucki? — odezwał się wychylając i przypatrując.
— A to on — rzekł pan Samuel.
— Dalibóg on!....
— Dziadunio! on! on niezawodnie.
— Stój! stój!
Zajęty modlitwą nie rychło obejrzał się dziadunio na mijającą go furę, a poznawszy pana Samuela, zastanowiwszy się, nie wprzód rozpoczął rozmowę, aż modlitwę skończył. Dopiero różaniec do torbeczki borsuczej, która w nogach spoczywała, włożywszy, stary raźnie z wózka zeskoczył.
— Jak się macie — rzekł — i co tu porabiacie?
— A dziadunio tak dokąd? — spytał Rotmistrz.
— Ja! ot! jadę na odpust do Kustynia.... trzeba za stare grzechy pokutować — odpowiedział pan Dymitr. Koza ne chocze na torh, a jeje wedut[1], tak i mnie do Bernardynów grzechy moje; boć to nie rozkosz odpust tłumny staremu. Potem chcę wstąpić, choć z drogi, do mojego towarzysza w kawalerji, Paciorkowskiego, a potem.... Bóg to wie. Znacie moje przysłowie, choczby hirsze, aby insze[2]. Ale was dokąd to chłop wiezie?
— A! — westchnął pan Samuel — nam istotnie inaczej i gorzej, bo nie wiemy dokąd jedziemy i po co.... Los gna w świat, gdzie kąta nie mamy!
— Cóż wam się stało? — żywo spytał pan Pałucki!
— Ot! po prostu mówiąc — rzekł z uśmiechem pan Samuel — braciszek Kasztelanic wypowiedział nam dom swój, z namowy poczciwego Jaśka! Jedziemy więc wprost przed siebie.... bo mi już cudzy chleb dojadł!
— No! no! a gadajcież — zawołał dziadunio — co się stało, jak się to zrobiło? zmiłujcie się.... Oszalał Kasztelanic..., durny aż sia krutyt!![3], a to ślicznie mi się spisał!
— Tylko że to długoby o tem mówić — z westchnieniem odpowiedział pan Samuel — a tu się ciemni i nam noclegu szukać potrzeba, i dziaduniowi także.
— Ale poczekajcieno, poczekajcie — zafrasowany przerwał staruszek — musiemy pogadać, naradzić się, styjte nie ryżte[4], nie spieszcieno się!
— Nie radbym, ale noc.
— No! czekajcież — siadając żwawo na swój wózek i zwracając go w miejscu, krzyknął pan Dymitr — kudy pańska łaja, tudy i suczka moja[5], pojadę i ja z Waszeciami.... minąłem ztąd karczemkę schludną niedaleko, bom myślał do znajomego proboszcza się dobić, ale dla was muszę zawrócić i będziemy sobie przez wieczór razem perebendiowali[6]; ruszajcie za mną.
Nikt tak jak pan Samuel nie był rad temu spotkaniu z wesołym staruszkiem, bo też do poczciwej rady nie było nad niego, a w strapieniu dobrze i chwilę wesołą utargować. W dobre pół godziny stanęli u wrót porządnej gospody traktowej, w której świecący ogień ciepły nocleg zapowiadał. Podróżni nasi wysiedli, znaleźli izbę wcale nie złą; fura i wózek stanęły wygodnie w sieni i dziadunio zajął się naprzód poznoszeniem swoich tłomoczków, opatrzeniem konia i uporządkowaniem koło wózka. Próżno go namawiano, żeby się dał w tem chłopkowi wyręczyć; mruknął tylko — Ne spuskajsia Hryciu na durnyciu[7] i i póty nie odszedł, aż swojego dokończył.
Raźno potem wszedł zacierając ręce do stancji i odezwał się do pana Samuela, który podparty siedział w zamyśleniu.
— Nim co będzie — tilko zysku, szczo w pysku[8]; trzeba pomyśleć o jedzeniu, ja, co po drogach raz wraz się włóczę, a sam sobie rady dawać muszę, bo żydowskiego nie tknę.... umiem trochę warzyć...... Jak się wam zdaje, nie nastawić by krupniku na wieczerzę?.... Tu sobie ślicznie na kominku nałożymy, a ja się kucharzem obieram i gawędząc szumować będę.
— Byle chleba kawał — odparł pan Samuel — Rotmistrz się uśmiechnął....
Syty hołodnoho ne znaje![9], że Waści smutek nasycił — rzekł pan Dymitr — to nie racja; ale ja z Rotmistrzem jedlibyśmy przetrząsłszy się.
— Ależ tu nic nie dostać?
Aby chtiti, można znajty muki na ruki[10], poszukajmy, wytrzęsiemy — zaśmiał się dziadunio — i w woreczku podróżnym nie bez tego żeby coś nie było....
To mówiąc wyszedł podśpiewując, kazał ognia podłożyć i zakasawszy rękawy, podpiąwszy poły sam wypłukawszy garnek, zajął się krupnikiem, na który mięso było w wózku, krupy i słonina, a włoszczyzna u szynkarki.... Tymczasem napili się wódki i zakąsili wędzoną kiełbasą.
Dziadunio grubą kłodę leżącą pod piecem wytoczył sobie przed kominek, usiadł na niej, łyżkę wziął w rękę i odwrócił się do chmurno i milcząco zadumanego pana Samuela.
Boh znaje szczo robyt![11], panie bracie: dajcie pokój temu pogrążeniu, to się na nic nie zdało... Czasom z kwasom, poroju z wodoju[12], różnie to bywa po świecie; trzeba wszystko znieść, albo to życie długie? No, powiedźcież mi co się u licha stało w Strumieniu? czy do reszty Kasztelanic skrutywsia[13]?
— Zaszły w istocie zmiany wielkie — przysuwając się począł Samuel — takie, których nikt nie dawno przypuścić nie mógł, a przyczyn ich nawet dotąd odgadnąć trudno. Zdaje się, że Jaś wszystko zrobił....
Nema rodu bez wyrodu[14] — szepnął stary — a to coś osobliwego ten waścin Jasiek, bo to z pozwoleniem.... mleko pod nosem, a już trzęsie, a jeszcze kim, Kasztelanicem, co się dotąd nikomu nie dawał!
— Tak to przecie jest — odparł Samuel — młody ale serce stare, a podłość niewidziana; potrafił się przypochlebić, podlizać i robi co chce. Wystaw pan sobie, że panna Aniela i Termiński oddaleni zostali.
Dziadunio w ręce plasnął:
Nadijaw sia Did na obid, ta poszow spaty ne iwszy[15] i poszli z kwitem? Chwała Bogu. Spotka to i Jasia; ale cóż miał do nich? boć to potrzeba było wielkiej rzeczy, żeby ich wypchnąć.
— Jak się to stało nikt nie wie — ciągnął Samuel — alem ja zaraz pomiarkował, że i nam tem bardziej nie długo popasać, kiedy faworyci idą z domu. Tak się i stało. Kasztelanic zawołał mnie do siebie, począł wymawiać, że ja na niego familję buntuję, że go w kuratelę brać myślę i tym podobnie; wreszcie dom mi wypowiedział. Rozumie się, żem sobie do dwóch mówić nie dał i piechoto ruszyłem gdzie oczy poniosą.
— Ale dokądże przecie? — zapytał dziadunio. — Ja myślę że nigdzie tylko do pana Piotra ruszycie zapewne?
— Ani do Piotra, ani do Pawła! — krzyknął porywając się Samuel — dosyć mam familji i dość dla pana Wincentego najadłem się kwasu i goryczy, myśląc że mu jaką przyszłość wymodlę.... Nie chce Bóg, wola Jego święta, a już cudzych kątów wycierać nie myślę... Jadę do miasteczka i tam siądziemy....
Dziadunio spojrzał po izbie, zakłopotany trochę, przysunął się z kłódką razem, którą jak piórko dźwignął, do pana Samuela i szepnął mu na ucho:
— Ot tak, szczerze, wyspowiadaj mi się — a co Waść masz? Pry hotowoj kołodi, dobre ohoń kłasty[16], łatwo z niewielkiego grosza wyżyć gdziekolwiek, ale samemu.... Powiedz mi otwarcie.
— Co mam? — rzekł pan Samuel — ośmset złotych moich, drugich tyle prawie Rotmistrz i wszystko!
— Półtora tysiąca! ha! wyżyć to można, aleś Waść stary, Rotmistrz ni do pracy ni do głodu, obaście dosyć przywykli do przysmaków, do wygódek, i nie umiecie się oszczędzać. Zresztą i wiek już Waścin, panie Samuelu, nie po temu. Radziłbym wam z tym groszem przytulić się gdzie do swoich, inaczej bude sim piatnic w odnu nedeliu[17], głód zajrzy często, a staremu borukać się z nim trudno. Potem darmo sobie mówić: — terpi tiło, majesz szczoś chotiło[18]. Zła rada, i zła duma Waścina; nie potrzeba winić całej familji za grzech tego dziwaka; panu Piotrowi kąt dla was i chleb nie zacięży, a wam to oboje, kiedy je darmo dostaniecie, wiele zaoszczędzi... Jedźcie do pana Piotra.
— Nie! nie! — odparł pan Samuel stanowczo — mam dosyć cudzego chleba, wolę już głód; na to mnie nie namówicie.
I porwał się ze stołka poglądając zaczerwienionemi oczyma, to na dziadunia, który swój krupnik szumował i przysalał, to na syna, co fajkę nakładając, zdawał się z zupełną obojętnością słuchać tej całej rozprawy i posłusznie czekać co ojciec postanowi.
Rozmowa trwała dosyć długo, przed i po jedzeniu, które pan Dymitr sam urządziwszy, zastawił i smaczno też zajadał. Pan Samuel ani go skosztował, ale syn za to przysiadł się szczelnie i dobrą miskę wypróżnił, pomimo strapienia. A że do gawędy nie był skory, i nie było co więcej robić, wyręczając dziadunia, poszedł do koni, przy których nawet nocować się ofiarował.
Starzy zostali sami; dziadunio usiadł znowu przy kominku, i usiłując rozerwać smutnego wygnańca, począł mu niemal całe swoje rozpowiadać życie. To jednak nie dość jeszcze żywo obchodziło strapionego starca, i dziadunio, w szczerej chęci rozbicia ciężkich dum jego, próbował z różnych beczek — ale się mu nie wiodło. Nareszcie wpadli na rozmowę o Kasztelanicu.
— Czy znasz-że Waść dobrze życie jego i początek tej ogromnej dziś fortuny — zapytał dziadunio.
— Tyle wiem co i wszyscy — odparł pan Samuel — że był na dworze króla nieboszczyka, że potem gdzieś wędrował, że w karteczki grywał i nagle niewiedzieć jak przyszedł do majętności.
— No, to Waść tak jakbyś nic nie wiedział — zawołał z widoczną radością pan Dymitr.
— A któż wie więcej?
— Kto? ja...
— Zkądże, proszę?
— Et! nie pytaj Asindziej: spotkałem się z nim w życiu razy kilka, schodziłem się z ludźmi co go lepiej od nas znali, i wiem jego przeszłe życie, tak prawie jak swoje.....
— A! to musi być ciekawa historja! — przerwał stając Samuel — boć żeby się człowiek stał tem, czem on jest, nie przez lada koleje przejść musiał.
— Nikt też nas tu nie podsłucha, bo i Rotmistrz widzę póty nam towarzystwa dotrzymywał póki krupnik był w kominku — doty Lach mutyw, doki ne naiwsia[19]; mogę więc ci powtórzyć co o nim wiem[20] odezwał się dziadunio podniecając ogień. — Ale możebyś Asindziej zasnął?
— Gdzie mnie tam sen w głowie! — odpowiedział stary — zwykle nie rano zasypiam, a co dziś to i do białego dnia pewnie mi się powieki nie zamkną.
— A ja na to, jak na lato, byle gadać — śmiejąc się dodał dziadunio — choć to Brechniu świt perejdesz, ale sia nazad ne wernesz[21]. No, ale łgać nie myślę. Słuchajże Asindziej. Musisz to już wiedzieć, że nasz pan Stanisław wychował się można powiedzieć na królewskim dworze, bo młodziusieńko się tam dostał przez protekcję Wojewodzicowej Mścisławskiej. A był to dwór ciekawy, i miasto nie lada i społeczność osobliwsza. Dzieliliśmy się wówczas w istocie nie na te drobne stronnictwa, o których prawią ludzie i pisze historja, ale na dwie tylko wielkie i przeciwne partje. Jedna część kraju, wierna tradycji dziadów, religii, obyczajowi i przeszłości, chwytała je, rozpaczliwie broniąc i czując, że w nich było życie; druga, omamiona nowemi żywioły, które przynosił wiatr z zachodu, szalała dziwnym bezrozumem zwierzęcym, za ponętną niby reformą wszystkiego, począwszy od wiary aż do obyczaju, który wprost z niej wypływa, choć dla ślepych nie bardzo to widoczne. I tak to zawsze bywa, że kto małpuje ten przesadza, co nie płynęło z nas samych a przychodziło nam od obcych, u nas się jeszcze wykrzywiało cudaczniej. Chciano przesadzić w reformach tych co je poczęli. Wszyscy starali się co najprędzej, ni mniej ni więcej, wywrócić, zupełnie to co było, wybierając się potem dopiero kiedyś pomyśleć, co na miejscu zburzonego postawić wypadnie. Nigdy ludzkość nie budowała tak ochoczo, jak naówczas wywracała i niszczyła; nie było nawet tego ferworu, przy budowie wieży Babel. Dobre szality koły prystupaje[22]; szalało też co żyło, a nieszczęściem i król się wybrał, bo doskonale wiek swój przedstawiając, był jeśli nie słowem, to czynem i przykładem przewódzcą gubiącej nas reformy. Drwiono z wiary wszelakiej po francusku, filozofowano z niemiecka, z angielska przerabiano się na materjalistów i ludzi praktycznych, a po włosku rozpustowano.... stare cnoty swojskie poszły w kąt i pochowały się po szlacheckich dworkach pod słomiane strzechy.
Durnomu i Boh prostyt![23] mówią, ale nie wiem, czy tym co szaleli owego czasu Bóg zechce przebaczyć, bo rozumu im nie brakło, ale statku. A filozofować kieliszkiem, umizgami i dowcipnym językiem, rzecz łatwa i wesoła! Tandem, i szalono właśnie najzamaszyściej, gdy nasz Kasztelanic dostał się na dwór królewski. W korpusie paziów wygodne było stanowisko do wyuczenia się wszystkiego złego. Za krzesłem królewskiem stojąc na dowcipnych czwartkach, na świetnych wieczorach, przysłuchiwali się biskupom co szydzili z zakonników, zapominając, że wady, z których się urągali, były powszechne ludzkie, a cnoty na które nie patrzyli, właściwemi instytucji powierzonej ich opiece. Za królem Jegomością jeździli paziowie do kochanic i faworyt pańskich, napatrywali się miłostek łatwych, zdrad codziennych, zaparcia wszelkiego uczucia i wstydu; uczyli się grać niepoczciwie zarobionem złotem, pić jak generałowie królewskiego dworu, a drwić pod pozorem przesądu jak drwili obcy i swoi ze wszystkiego, począwszy od ubioru krajowego aż do ludu i modlitwy.
Jakij monastyr taka miłostyna[24]. Czegóż się tam mieli dobrego nauczyć? Za młodu więc skorupka nawrzała wszystkiem co z niej przez resztę życia cuchnąć miało. Ostatecznym wypadkiem całej owej, zbieranej po kątach zaśmieconych, filozofji ówczesnej było: sobie i dla siebie. I było to logicznem bo ta pseudo-filozofja stawała przeciwko chrześcjaństwu, które mówiło ofiarą, poświęceniem dla bliźnich.
Jak dudy nastroit, tak dudy hrajut[25]; nastroili więc Kasztelanica do swego tonu i gdy wyszedł z korpusu, już całe życie następne niósł z sobą w zarodku. Zasmakowało mu to, trzymał się więc Warszawy i towarzystwa, którego upodobania i sposób myślenia podzielał. Piękny, młody, nie głupi, z tytulikiem po ojcu, faworyt króla, który go lubił dla dowcipu nic nie oszczędzającego, u magnatów dobrze widziany, że w karty grywał ochoczo i śmiało, przez karty w stosunkach z niemi wiódł sobie byt do zazdrości, gdyby innego nie było! gdyby takie życie nie wiodło, do czego zawsze prowadzi zapomnienie o duszy.
We dnie spało się, wywczasowało po nocnych hulankach; przebudziwszy, ziewnąwszy, wyszarmantowawszy pieszczone ciałko, ruszał fircyk pokazać ząbki w mieście, odwiedzić znajomych, błysnąć mundurem na królewskich pokojach, jeśli do nich miał przystęp. W tym przelocie łapało się czasem zaproszenia na objady, wieczorki, wieczerze i tańce, chwytało ploteczki miejskie, kto kogo porzucił, kto do kogo przystał, kto się z kim u zielonego stolika przemówił, lub dla pięknych oczek rąbał i t. d.
Następował objad, często z pijatyką przedłużający się do nocy, lub ustępujący miejsca innemu zebraniu. Dopieroż nadchodząca noc, której my prostaczkowie używamy na spoczynek, ich budziła do szatańskich szałów. Rzekłbyś, że djabli piekło ze stolicy sobie zrobili, tak wrzała hałasem namiętności. Kasztelanic długi czas w żadne nie wdawał się miłostki, przebiegał od jednej do drugiej, do żadnej nie przywiązał stalej — karty go zajmowały najwięcej; czas trawił po domach gdzie najszalenniej grywano. A miał ten talent, że się nigdy ociąć nie dawał i zawsze prawie na końcu wstawał wygrany.
Z kobietami grzeczny ale chłodny, sądził i brał jak wszyscy naówczas — lekko ceniąc i widząc w nich zabawkę bez konsekwencji. Nie można powiedzieć, żeby Stanisławowskiego dworu kobiety nie dały powodu do takiego sądu: bo nigdy i nigdzie więcej nie było zgorszenia, rozwodów ohydnych, związków bezwstydnie jawnych, źwierzęco chwilowych. Panie latały od jednego do drugiego, zamężne mieniały się kochankami, puszczały na rozpustę, przypominającą Messaliny i Julje. Było w tem i winy mężczyzn, ale było i ich własnej. Przyszły też do takiego poniżenia, że je w ostatku ceniono tylko jak chwilowej rozrywki narzędzia.
Kasztelanic nie miał kochanki jak wszyscy, rozrywał się przypadkowemi umizgami i awanturkami miłosnemi, ale do nikogo sercem się nie przywiązał. Trwało to dosyć długo. Nareszcie licho mu nadało zobaczyć gdzieś z bliska ówczesnego teatru aktorkę, którą naówczas nazywano Księżną, może z powodu, że synowiec królewski pierwszy był w jej łaskach. Było to śliczne dziewczę, ale w czasach kiedy u góry zepsucie się rozszerzało jak gangrena, miarkuj Asińdziej, co się musiało dziać w dole, gdzie działał przykład a wstyd nie wstrzymywał. Owa Księżna była to łotrzyca jakiej świat nie widział, bez czci i wiary, bez sumienia i wstydu. A spojrzawszy na nią, rzekłbyś, że tylko co wyszła z za kraty klasztornej, taką to uczciwą miała minkę. Pozór skromny, oczki w dół, rumieniec gdyby u dziecka na zawołanie, łzy co chwila na powiekach, byle potrzeba — świeżutka, młodziutka, caceczko, a hultaj ostatni.
Naszemu Kasztelanicowi na biedę potrzeba było, żeby zobaczywszy ją zakochał się w niej jak szalony. Uczuł dla niej taką namiętność, że na czas porzuciwszy nawet karty, nie wstydząc się, nie oglądając na ludzi, latał za Księżną tą od rana do nocy. W całej Warszawie nie mówiono tylko o tem, bo był sławny ze swej obojętności, a popadł teraz w takie ręce, z których cało nie łatwo się było wydobyć. Jejmościanka na to jak na lato, podsycała ogień jeszcze; Kasztelanic, że miał do zwalczenia magnatów, co tam koło niej skakali, pnetsia jak żaba do husiaty.[26] Co wygrał w karty, to poszło na Księżnę. A tak go zaraz umiała oplątać, że zupełnie głowę stracił, gdyby dzieciak. Na czas jakiś poodsadzał od niej i książąt i panów i dawniejszych jej ulubieńców, stracił się do grosza, zadłużył, naraził na drwiny, a gdy już myślał że sam panuje w sercu i w domu, usłużni przyjaciele dowiedli mu czarno na białem, że ze czterema przynajmniej z nich powinien się był pojedynkować.
Kurowali go tak jak mogli z tej choroby, ale darmo. Pierwsza miłość, z poczciwem uczuciem dla czystej istoty, często ulegnie potem rzeczywistości, która rozwiewa ideały, ale taki szał wiedzie do niesłychanych namiętności wybuchów. Słowem tak się oplątał nasz Kasztelanic, że pomimo oczywistej zdrady, mimo szyderstwa ludzi, nie wytrwał bez księżnej tygodnia. Dziewczyna znała swoją siłę, i śmiała się z oszukiwanego a zakochanego do rozpuku, bo nie pojmowała innego przywiązania, nad to chwilowe którem frymarczyła. Namiętność pana Stanisława, co miała ostygnąć z czasem, to jeszcze drażniona wzrastała bez końca, tak, że gdyby była chciała byłby się z nią ożenił.... Ledwie nie ledwie przyjaciele go odwiedli. Chcieli go też leczyć swoim sposobem, dowodząc że ne odeń pes hrywko[27], wyszukując nowych amorów, ale Kasztelanic powracał cichaczem do swojej Leokadji.
Te miłostki przeciągnęły się przez cały czas pobytu jego w Warszawie, a księżna taką miała nad nim władzę, powiadają, że byłby dla niej w ogień skoczył. Dość powiedzieć, że dla tej łotrzycy miał siedm pojedynków i kilkakroć sto tysięcy wygranych na nią stracił. Musiał grać, boby nie miał czem dogodzić nieustannym jej dziwactwom. Bywało pod dobry humor garściami dukaty wyrzucała na ulicę, bawiąc się i śmiejąc, że się o nie bili ulicznicy i żebractwo. Kasztelanic tyle tylko przy kartach siedział, ile musiał, a co mu czasu zbyło, u Leokadji ciągle. Chodził za nią do teatru, woził się z nią po spacerach, szpiegował ją, kłócił się co dzień, i było czego, a w końcu zawsze, jak mu zaczęła płakać, narzekać, krzyczeć, odegrywać komedje, grozić że go porzuci, tak w oczach go zdradzając, zawsze kończyła na tem że u nóg jej leżąc przepraszał.
Passja szalona Kasztelanica dla tego drapichrusta uczyniła go w końcu śmiesznym i dobrze mu kieszeni naddarła, a co zdrowia i spokojności kosztowała go księżna, to Bóg wie jeden. W tem zamieszało się w kraju i stolicy, wybuchły wypadki niespodziane dla tych, co w swojem się kółku tylko rozglądali! mnóstwo osób poczęło uciekać. Nasz Kasztelanic trzymał się jeszcze i byłby może dopytał biedy, gdyby jego ulubienica z jakimś zagranicznym dyplomatą nie drapnęła w czułej parze. Nie długo myśląc, pan Stanisław, sprzedawszy co miał na prędce, zebrawszy trochę grosza, pogonił za nią w świat choć dobrze nie wiedział gdzie jej szukać. Puścił się tak na azard.
Z rozpaczy nie mogąc nietylko wyszukać, ale nawet dowiedzieć się o pannie Leokadji, która jak w wodę wpadła, Kasztelanic rzucił się znowu do gry szalonej. Grał ciągle, ogromnie, i tak ze stolicy do stolicy, od wód do wód przejeżdżał, bohaterując na zielonych stolikach, pod imieniem kawalera de Wola... Tak się bowiem nazwał od wioski którą Zawilscy mieli dawniej w Poznańskiem. Że był bardzo układny, prezencji pięknej, przytomny, dworak, poszło mu jak z płatka, i gdy my tu po nim płakali, myśląc że propaw jak pes w jarmarok[28], on tam coraz świetniejszej dobijał się karjery. Przewędrował tak za swoją Dulcyneą całą Europę, w najpierwszych grywając towarzystwach, sypiąc tysiącami dukatów i tysiącami ich zgarniając. Była to chwila w Europie, w której dobrze się działo politurowanym awanturnikom, jak Cagliostro, St. Germain, i tylu innych; przyjmowano cudzoziemców niedopytując kto byli, a jeźli pokazywali się honeste, sypali złotem i mieli maniery wielkiego świata, zapraszano ich na królewskie dwory. Tak się też powiodło naszemu kawalerowi de Wola, który na złość swemu strapieniu, pocieszać się musiał wygraną, a Bóg wie czego nie wygrywał. Bywały wypadki, że krom pieniędzy, konie, powozy, brylanty, precjozy, domy i posiadłości stawiali mu na kartę młodzi panicze i przegrywali. To też i w miarę jak się kieszeń ładowała, wszystko co otaczało Kasztelanica, przybierało odpowiednią jego bogactwu powierzchowność. Miał dwór, sługi, powozy, liberją, a w miastach w których bawił, dom otwarty na wielką stopę. Przyjaciół było rojem.
Nie wiem którego tam roku tej wędrówki, Leokadja się zjawiła — znać dowąchała się, że Kasztelanic pobogaciał, i bezwstydnie powróciła do niego, a on z najzimniejszą krwią ją przyjął. Potrafiła mu się tak wytłómaczyć, tak uniewinnić, że omal nad jej dolą nie płakał. Ale we dwa miesiące zabrawszy mu co kosztowniejsze brylanty i grosz, który pochwycić mogła, uciekła z jego służącym, młodym chłopakiem, francuzem — Kasztelanic uczuł to mocno, chorował nawet niebezpiecznie, ale wyszedłszy z gniewu i słabości, życie dalej wiódł po swojemu.
Wiele mospanie tajemnic jest na świecie, ba! kolib to ślipyj oczy maw![29] wiele by się rzeczy zrozumiało, których po naszemu ani sposobu. Ot i w tem życiu Kasztelanica, jest ciekawa historja jednej twarzy tej szalonej Leokadji. Wasindziej nieraz musiałeś uważać, że twarze ludzkie są jak magnesy; niektóre pociągają ku sobie, inne odpychają... są i takie których sile niepojętej oprzeć się niepodobna.
Często uśmiech człowieka spotkanego przypadkowo, chwilowie, tkwi nam w oczach życie całe; często tęsknimy jak za przyjacielem, za kimś co raz mignął przed nami.... Bywa że jedno wejrzenie wzrusza, rodzi namiętność i stwarza nieprzezwyciężony pociąg. Taką musiała być dla Kasztelanica ta przeklęta Leokadja; bo w Niemczech słyszę, zakochał się był w jakiejś córce szewca, dlatego tylko że kubek w kubek do tamtej była podobna. Niemka uboga, skromna, ale śliczna, już miała wyjść za naszego kawalera, bo ją do tego cała rodzina zmuszała, widząc jak los sobie i im zrobi, gdy się pokazało że tam jakiś czeladnik pana majstra, już był wybranym przez nią, nim cudzoziemiec przypłynął. Ta zdrada, gdyż doskonale przed nim tajono miłostki, których miał się stać pokrywką, napełniła goryczą serce Kasztelanica. Odwiedli go jakoś od niemki, pojechał dalej.
Odtąd może to co widział na dworze Króla, i to czego doświadczył, napoiło go niewiarą we wszelkie uczucie; wyrzekł się miłości dla miłostek łatwych i począł żyć tylko by używać. Karty były jedyną jego zabawą, zajęciem, celem i sposobem utrzymania; reszta godzin zbywających liczyła się wszelkiemi przyjemnościami, które za pieniądze nabyć można. Chleb uberaje, kto jeho maje[30]. Ale takie życie musiało wyrodzić przesycenie, zobojętnienie na wszystko i szyderstwo ze wszystkiego; najpodlejszą stronę ludzkości, skazany był ciągle oglądać Kasztelanic. Gdzież bowiem człowiek ze wszystkiemi swemi wadami, z całą swoją słabością dobitniej się maluje, jak przy kartach, przy grze, która wywleka z niego co gdzie czarnego i smrodliwego? Co godzina też bogacąc się Kasztelanic, stawał straszniejszym sceptykiem i wkrótce świat cały zaszedł mu tą barwą brudu, która zaciągnęła jego oczy. Z zupełną obojętnością przejeżdżał z miejsca na miejsce, bo go żadne nie przywiązywało; żegnał się z ludźmi bez żalu, witał bez pociechy, a w każdej stronie, w każdym człowieku szukał tylko swojej przyjemności i korzyści.
Wlokło to się dosyć długo, tak, że gdy do kraju powrócił, już pierwszą młodość styrawszy marnie, z nałogami nabytemi i pozyskanemi skarbami, ani go widok swoich poruszył, ani uczucia dobył z zastygłego serca. Na ziemi własnej ciągnął dalej poczęte gdzie indziej życie. Czasy były po temu; grano szalenie wszędzie i gry publiczne nie zostały jeszcze zakazane, a że u nas smakuje wszystko co za granicą słychać, Kasztelanic w wielką wszedł modę. Jego wczesna starość duszy i serca wabiła młodzież co go rada była naśladować, a do tyla co on czucia i wstydu pozbyć się nie umiała. Kobiety także przyciągał ku sobie zimny egoista, którego rozpłomienić było zwycięztwem; ale o twardą pierś rozbijały się najpłomienistsze wejrzenia.
Już naówczas krewniaczek nasz, młodszy tylko nieco, był moralnie tem, czem go dzisiaj widzimy, i wyrobił sobie chłód ten, dworszczyzną pokrywając szyderstwo, obojętnością znudzenie co go trawiło. Widziałeś go Asindziej, panie Samuelu w przejeździe do Kijowa, możesz coś powiedzieć.
— Widziałem ci go, i mogę poświadczyć — odpowiedział zadumany starzec — że się od tej pory nic a nic nie odmienił, przynajmniej na dobre.
Czyja dusza czesnyku ne iła, ne bude smerdyła[31] — przerwał żywo dziadunio — musiał się na takiego przerobić, wiodąc życie po temu; cudemby było inaczej. Ale Waść-że wiesz, że jeszcze mu się raz w owym Kijowie odezwała ta Leokadja przeklęta, choć miał naówczas jakąś włoszkę, którą z sobą woził.
— Włoszkę widziałem; wcale była nie szpetna....
— Nie długo się nią pocieszył — mówił dalej pan Dymitr — miał takie szczęście, że go każda zdradzić musiała. Śpiewaczkę mu zaraz w tydzień odmówił jakiś cudzoziemiec, który bardzo piękny głos lubił, gdy z pięknych ust wychodził..... Kasztelanic słyszę pokiwał tylko głową i rozśmiał się; pojedynku nie było. Ale wystaw sobie Asindziej, co to jak się człowieka jaka bieda uczepi. Bida bidu rodyt, a bidu czort[32]. Jedną tylko stronę miał słabą Kasztelanic: byle mu gdzie mignęła twarzyczka do owej Leokadji podobna, głowę tracił. W Kijowie, zaraz po ucieczce owej śpiewaczki, która go jak zazwyczaj pod jakimś pretekstem obrała z klejnocików uchodząc — zobaczył znowu coś przypominającego swoją pierwszą miłość. Była to, mówią, kubek w kubek owa Księżna, gdyby rodzona siostra, tylko młodsza; ale na ten raz.... cyganka. Cyganie owi całą bandą przywędrowali na kontrakty popisywać się z tańcami, śpiewem i frymarczyć kilką ładnemi twarzyczkami.
Była to widoczna ręka Boga w tych nieszczęsnych namiętnościach, które skazywały człowieka bez uczucia, na upodlenie i męczarnie. Niech sobie kto co chce mówi — dodał z głębokiem przekonaniem dziadunio — ja długo patrząc na świat widzę na nim, nie czekając późniejszego wymiaru sprawiedliwości, tak wszystko wyważone i wyrachowane, że każdy ma na co zasłużył. Jak ty robysz tak i chodysz[33]. Dosyć uważnie popatrzeć, żeby się o tem przekonać. W każdym uczynku już jest nasienie nagrody lub kary; w splocie niepojętym społeczności, w zetknięciach tej ogromnej machiny towarzyskiej, każde kółko cierpi co powinno i zadaje cierpienia, na które drudzy zasłużyli. Każdy z nas jest własnym katem i dobroczyńcą, bo Bóg tak obrachował, że nic nie idzie darmo, nic nie minie płazem.... Kasztelanic tedy zaplątał się znowu i nuż szaleć za cyganką.... Już ją chciał kupić u rodziców, którzy za nią nie więcej szczęściem chcieli, jak pięć tysięcy dukatów, gdy się nawinął jakiś kniaź i z przed nosa mu ją dmuchnął..... Napróżno biegał stary nasz dworak: ani przystępu, ani sposobu, w dodatku tamten ją uwiózł gdzieś w niedopytane strony. Jakkolwiek nie młody, zużyty i obojętny, Kasztelanic odchorował to trzecie spotkanie z niebezpieczną dla siebie twarzą. Miał słyszę gorączkę, w której bredząc bluźnił, aż włosy stawały na głowie. Zaledwie powstawszy z łóżka, począł gdyby odrodzony i odrętwiały, grać znowu jak przedtem. Znajomi tylko uważali, że zapalczywiej jeszcze się puszczał, a ilekroć usta otworzył, bolesne z nich leciały szyderstwa.
Jednego wieczora gra była u Generała W..... sławnego bogacza i rozrzutnika, który już ze sześć fortun przez okno wyrzucił, przeszastał miljony, i nie mógł swego szczęścia wyczerpać. Zaledwie jeden spadek zjadł i wypił a zmarnował, drugi mu w samą porę po jakiej ciotce lub wuju przychodził i Generał znowu hulał, znów tracił. Był to człowiek prawdziwie fenomenalny, bo na jego czole nigdy troska, nigdy zmarszczek nie postał. Tak wierzył w swój los, że się nigdy nie zafrasował niczem jak drudzy, i śmiał się z tego co innych przeraża. Ta ufność dziwnie też wypadkami całego życia się usprawiedliwiała. Nie było rodzaju niebezpieczeństwa, na któreby się dobrowolnie nie naraził, z któregoby obronną ręką nie wyszedł. Szlachetnego charakteru, dobroczynny do zupełnego zapomnienia o sobie, słuchający zawsze pierwszego swego wrażenia, bez oglądania się na jego skutki, Generał W..... był typem narodowym w swoim rodzaju. Miał wady wszystkie złego wychowania i rozpieszczenia, ale przy nich coś rycerskiego, dobroduszność dziecinną i zuchwalstwo szczęśliwych. Trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, że nawet ubóstwa, do którego najmniej przywykł, wcale się nie zdawał obawiać, i na nie pracował, choć go się dorobić nie mógł. Kasztelanic, zaproszony na wieczór do Generała W..... poszedł z innymi, z tym kwaśnym humorem, z tem usposobieniem szyderskiem, które od niejakiego czasu go nieopuszczało. Gości było mnóstwo, zasiedli do stolików.
Ale jak to niesie przysłowie, i neboja wouki idiat[34], niezwyciężonego naszego gracza, który zasiadł do gry z postanowieniem nauczenia rozumu otaczających, zaczęto zaraz w początku niepomału skubać. Zdawało mu się, że to przejść powinno, nie zbywało na zimnej krwi, więc czekając lepszej szansy, powoli nie ustępował i ciągnął grę dalej. Ale coraz to mu szło gorzej. Generał W..... dla którego to było rzeczą niezwyczajną, wygrywał a wygrywał, Kasztelanic płacił a płacił. Zachmurzyło mu się czoło, kilkakroć zapragnął stawkę powiększyć, by zarazem stratę odzyskać się wstrzymywał. Dano wieczerzę; pan Stanisław kilka tysięcy dukatów przegrawszy, wstał z innemi; zaczęto z niego żartować — milczał. Po godzinie spoczynku przy butelkach, podochoceni znowu rozpoczęli grę; Kasztelanic, którego trunek może rozmarzył i szyderstwa rozdraźniły, przeciwko prawidłom i swojemu zwyczajowi, zaraz w początku stawkę powiększył..... szczęście mu nie dopisało..... Oklask powszechny i śmiechy towarzyszyły zwycięzkiej karcie Generała..... Kasztelanic coraz bardziej się przegraną rozżarzał. Wzrok jego się zapalał, usta ściskały, ręce drżeć zaczynały od tego ognia, który wyradza walka z losem rozpaczliwa. Przy nim siedział jedyny gracz spokojny, cichy, milczący, który w ciągu wieczora ani razu się nie uśmiechnął z jego niepowodzenia. Był to staruszek żółty jak cytryna, suchy, maleńki, zapięty pod szyję czarnym frakiem, na którym błyszczały jakieś zagraniczne ordery; skurczony, wlepiony w swoje i sąsiedzkie karty, zaledwie okazywał wejrzeniem, że gra ta jakiekolwiek wrażenie na nim robiła. Od czasu jednak jak Kasztelanic przegrywać zaczął, przywiązał się szczególnie do kart i z oka ich nie spuszczał. Kilka razy, nim stawka przegrała, okazywał jakby przeczucie losu, który ją spotka i z lekka zasyczał.
Pan Stanisław podwajał stawki, szalał i stawiał ostatki. Generał W..... wygrał był już przeszło pół miljona, spoważniał bardzo i choć go męczył ten zapalczywy bój, dotrzymał placu. Wszyscy rzucili poniterki, wlepiając oczy w kupę złota na stole leżącą, która rosła ogromnie; dwaj zapaśnicy zostali przeciw sobie ostatni jedni. Staruszek ów, stawiając po dukacie, a łamiący do piętnastu i trzydziestu, powoli sobie nieprzerywając, kupkę wygranych dukatów gromadził, zdając się grać na pewno, tak niechybnie każda jego stawka wygrywała. Kilka razy obejrzał się na niego Kasztelanic, mimowolnie dostrzegł jak los co mu był przeciwny sprzyjał nieznajomemu staruszkowi i gniew go już na sąsiada porywał.
Generał najogromniejsze stawki wytrzymywał z bohaterską stałością i obojętnością największą; otaczający go w głos mu radzili, żeby i zabastował i zatrzymał co mu los na znanym graczu dał zysku; ale rady te obijały się o jego uszy niedochodząc przekonania.
W przeciągu kilku godzin, wszystko co gotowemi pieniędzmi miał w domu Kasztelanic, całą swą przyszłość przegrał i odsunął Generałowi W.....; począł stawiać brylanty, pierścienie, powozy, konie i wszelkie kosztowności, których miał niezmierne mnóstwo. Generał, nie patrząc nawet w jakiej cenie były stawiane, przyjmował, choć przyjaciele sykali i wkrótce kupa dukatów, pokryła się świecidełkami, co drugie tyle warte być mogły. Szczesływomu szczastje[35] szło mu i szło.... Kasztelanic rozpaczliwie szalał, coraz pijańszy przegraną, postanowiwszy, jeśli się nie zmieni szansa, w łeb sobie strzelić wychodząc; w tem gdy już ostatnie tysiąc dukatów miał stawić, staruszek nieznacznie łokciem go trącił.
Odwrócił się przegrywający kwaśno, szukając tylko powodu do kłótni; ale gdy już ją miał rozpocząć, usłyszał kilka słów złą francuzczyzną:
— Daj mi pan słowo honoru, że odtąd grać nie będziesz?
— A to panu na co? — odparł gorzko Kasztelanic.
— Dam panu sposób odegrania się, jeśli mi dasz słowo....
Przegrany ruszył ramionami niedowierzając.... Do czego to wszystko — odparł — pan wiesz ile przegrałem?
— Liczyłem i wiem...... Staw pan tysiąc dukatów na.... ale daj mi wprzód słowo.
— Słowo tedy! nie będę grał chyba z sobą — śmiejąc się rzekł Kasztelanic. — Na jaką kartę mam stawić?
— Tysiąc dukatów na dwójkę i łam się pan au même, do ostatka... śmiało, a o słowie pamiętaj! — dodał nieznacznie grożąc staruszek.
Kasztelanic chwycił się rady jak tonący brzytwy, postawił ostatek na dwójkę; wygrała... Obejrzał się, staruszka już nie było; pospieszył, obawiając się żeby Generał nie bastował, załamać parol. Przeszedł.... W kilku kartach szczęśliwy gracz, oprzytomniawszy, i nabrawszy otuchy, odzyskał część swej fortuny.
Generał co by miał poprzestać na zyskanem, zapalił się z kolei i trzymał dalej. Kasztelanic karta po karcie wygrywał, odebrał wszystko swoje, dziesięć tysięcy dukatów chwycił u gospodarza, i dzień biały świtał, gdy rzuciwszy o podłogę poniterki, głośno wyrzekł: — Słowo honoru, że odtąd grać nie będę.
Wstając z krzesła ledwie się mógł utrzymać na nogach, tak go ta noc jedna złamała i zbiła; obrócił się szukając doradzcy swego by mu podziękować; usiłował o niego dopytać gości, ale nikt począwszy od gospodarza nie wiedział kto to był. Adjutant Feldmarszałka S..... który chwilę tylko bawił w początku wieczora, wprowadził go z sobą, ale Generał W.... w tłumie nie zapamiętał nazwiska jakie mu powiedział. Starzec nieznajomy był zupełnie, a ten co go rekomendował, wprost od wieczerzy wyjechał na Kaukaz. Nie było sposobu dopytać o staruszka, któren i w mieście był obcym.
Różnie się domyślano; niektórzy mówili że to był starszy jakiejś loży masońskiej, inni że dyplomata zagraniczny, inni że bogaty anglik podróżujący, ale mu nawet podziękować nie mógł Kasztelanic, bo go więcej nie zobaczył.
Dziwna rzecz, że odtąd słowa danego dotrzymał, przerażony zapewne przyszłością jaką mu co chwila grozić mogła przegrana, może odkrytą w sobie namiętnością, która z równą siłą rozdrażniona wybuchnąć mogła drugi raz i pozbawić tych bogactw, na których opierał rachuby swego egoizmu; więcej nie dotknął karty.
Na tych samych kontraktach, wystawione były na sprzedaż dobra Strumień, Kasztelanic kupił je za bezcen, i na wsi osiadł. Resztę wiecie lepiej może odemnie — dodał Dymitr wstając z kłódki — Ryba w wodi, ta isty hodi[36], nie ma co mówić więcej.
— Ależ bo i tego dosyć, — przerwał z uwagą słuchający Samuel — dosyć żeby się człowieka nauczyć. Co za życie! Nikogo nie kochał nigdy, nikt się do niego nie przywiązał. Jedyna namiętność, którą o trochę serca posądzić można, okazuje się w nim być prostym zwierzęcym szałem. A jaka ostrożność w całem życiu i oględność na jutro! Rzuca nawet karty, gdy się przekonał że nad sobą nie panuje mając je w ręku. Jest to uosobiony egoizm, mości panie.
— Tak! tak! — rozpościerając swoją burkę na ziemi, zawołał Dziadunio — i jemu nie ma co wzdychać z nami kołyb toj rozum na peredi, szczo potom na zadi najdetsia[37], dobrze sobie po ludzku życie obrachował; nikogo nie kochać, żeby po nikim nie płakać, nikomu nie dać, żeby trzymać przy sobie nadzieję, w nikogo nie wierzyć, żeby się nie zawieść. Szkoda że takie rachuby najczęściej ślepy traf zawodzi! Zobaczymy co dalej będzie! a tymczasem spać! Hadka za morem, smert za pleczyma[38]. Kury pieją musi być coś około północy, chocz ne pyszno, ale zatyszno?[39] Dobranoc waści, panie Samuelu.
Pan Samuel wzdychając się położył i nie wiem czy zasnął. Dziadunio, pomodliwszy się krótko a gorąco bo dłuższe swoje tercjarskie pacierze w drodze był odmówił, legł, obwinął się burką i smaczno zachrapał.
O świcie już godzinki śpiewać po cichu zaczął, ale nie chcąc pobudzić sąsiada, poszedł z niemi przed karczmę, przerwał sen Rotmistrzowi i chodząc od konia do izby, karmiąc swego przyjaciela i przygotowując śniadanie, wymodlił się dobrze. Było tam i godzinek dwoje, boć do N. Panny jedne, a do Opatrzności drugie, i litanij kilka od Loretańskiej począwszy, i koronek dosyć; a wszystko to nie usty tylko, nie z nałogu pobożnego odmawiał stary, ale z przejęciem, z namaszczeniem i myślą wzniesioną do Boga. A wybierał same dawne modlitwy, którym w oczach jego przydawały ceny wspomnienia, że temiż samemi słowy wołali do Boga w utrapieniach i dziękczynieniu ojcowie umarli.
Nareszcie obudził się i pan Samuel, i wyszedł z izby, smutny, skurczony, zestarzały, a rozweselona twarz Dziadunia, który od Boga wracał zawsze z jaśniejszem obliczem, spotkała go na progu.
— Co Waszeć taki smutny a smutny — zaśmiał się stary — odpędź Waszeć frasunek, nechaj jako czort na hłyboku nese, nad syrotoju, Boh z kalitoju![40] Ot, pomyślimy o śniadaniu. Rotmistrz już diable ziewa, i musi chcieć jeść, kazałem piwa zagrzać. Choć to może będzie, ne tylko pijwa, kilko diwa[41], ale zawsze ogrzejemy się trochę. A jakby się nam kto zaswatał do naszego śniadania, to powiemy mu także ruskiem przysłowiem: ne bywszy kuma, ne pytaj pywa[42], jest go ile ściśle potrzeba dla nas. Ale, jakżeś Waszeć przez noc postanowił, dokąd jedziesz? — dodał wchodząc do izby i wzywając za sobą gospodynię z garnuszkiem i szklankami.
— A! do miasteczka!
— No! to pozwólże sobie powiedzieć — szparko dorzucił stary — że to upór nie do rzeczy. Masz Waść rozum, a dobrowolnie wołasz utrapienia! Waści potrzeba wsi; spokoju, a dla pana Rotmistrza zajęcia; próżnowanie nic do rzeczy. Aby chotity, można najty muki na ruki[43]. U pana Piotra i cichy kąt i pracę dla syna Wasindziej znajdziesz.... ot moja rada! i dalipan dobra! trzeba słuchać.... Zresztą Liudej sia rad, a swój rozum maj[44].
Chwilę jeszcze pogawędziwszy, i widząc że nie przekona zamyślonego pana Samuela, który zbyt ciężko był w serce zraniony, żeby rychło ku swoim znowu się zwrócił, Dziadunio poszedł sobie konia zaprządz, mrucząc coś jeszcze pod nosem, a Samuel posłał także po furę.
Jakkokolwiek przybity swojem wygnaniem, a bardziej jeszcze utratą nadziei dla Rotmistrza, starzec wesołemi przypowieściami i pełną otuchy rozmową Dziadunia uczuł się nieco pokrzepionym. Ze wszystkich wyrazów pobożnego włóczęgi biła wiara głęboka w Opatrzność, i jakiś spokój, który w starości, gdy świat opuści człowieka, jedno tylko spojrzenie w niebo dać może....
Rozjechali się ścisnąwszy dłonie w milczeniu. Dziadunio siadł na swój wózek i dobywszy różańca posunął dalej w drogę, z uśmiechem smutnym spojrzawszy na Samuela i Rotmistrza, którzy swój wóz ku miasteczku skierowali.





  1. Nie chce się kozie, a na targ ją wiodą.
  2. Choć by gorzej a inaczej.
  3. Głupi aż się kręci.
  4. Stójcie nie rznijce.
  5. Gdzie pańska zgraja, tam i suczka moja.
  6. Baraszkowali.
  7. Nie spuszczaj się Hryciu na darmochy.
  8. Tyle zysku, co w pysku.
  9. Syty głodnego nie rozumie.
  10. Byle chcieć, można znaleźć mąki na ręce.
  11. Wie Bóg co robi.
  12. Czasem z kwasem, niekiedy z wodą.
  13. Zawarjował.
  14. Niema rodu bez wyrodu.
  15. Czekał dziad na obiad, poszedł spać nie jadłszy.
  16. Do gotowej kłody, dobrze ognia przykładać.
  17. Siedem piątków w tygodniu.
  18. Cierp ciało; masz coś chciało.
  19. Póty Lach szumiał, aż się najadł.
  20. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak znaku przestankowego.
  21. Plotką świat przejdziesz, ale nie powrócisz.
  22. Dobrze szaleć, gdy ochota bierze.
  23. Głupiemu i Bóg przebaczy.
  24. Jaki klasztor taka jałmużna.
  25. Jak dudy nastroisz, tak grają.
  26. Piął się jak żaba do gąsięcia.
  27. Nie jeden pies Gryfko.
  28. Przepadł jak pies na jarmarku.
  29. Ba! żeby to ślepy miał oczy.
  30. Chleb ubiera, kto go ma.
  31. Czyja dusza czosnku nie jadła, śmierdzieć nie będzie.
  32. Bieda rodzi biedę, a ją szatan!
  33. Jak pracujesz, tak chodzisz.
  34. I niebojącego się jedzą wilcy.
  35. Szczęśliwemu szczęście.
  36. Ryba w wodzie, dosyć jeść.
  37. Gdyby ten rozum z przodu, co się znajdzie z tyłu.
  38. Gadka za morzem, a śmierć za plecami.
  39. Choć nie pyszno, to zaciszno.
  40. Niech go licho niesie na głębinę, nad sierotą Bóg z mieszkiem.
  41. Nie tyle piwa, co dziwa.
  42. Kiedyś nie kuma, nie domawiaj się o piwo.
  43. Aby chcieć znajdzie się mąka na ręce.
  44. Ludzi się radź, a swój rozum miej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.