Przejdź do zawartości

Interesa familijne/Tom IV/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Pan Antoni Zawilski (ojciec Pawła i Hieronima) siedział sam na sam w izdebce znajomego nam dworku, a nie mając nic do czynienia, bo jejmości nie było i spór wiekuisty, co ich życie stanowił, przerwać się musiał, turbował się o swoją Kasię, która z powrotem się opóźniała. Już nawet w niepokoju coraz wzrastającym wynajdywał powody do nowej kłótni, którą obiecywał sobie rozpocząć, byleby jejmość ukazała się na progu i układał program zawcześnie.
— To kobieta — mówił do siebie — która się uparła, żeby mnie zawsze do niecierpliwości doprowadzać, nawet kiedy jej niema, to się na nią gniewać muszę. Poszła na godzinę, bawi dwie! Uchowaj Boże choroba! przypadek! To oszaleć potrzeba! O! powiem jej! powiem, byleby powróciła! szczerą prawdę! jak się należy! niech sobie nie drwi ze mnie! O! tak! o! tak.
I już miał począć wymówki, usłyszawszy otwierające się drzwi, gdy w progu ukazał się niespodzianie Żmura, zięć pana Antoniego. Starzec rad mu był niezmiernie, bo go kochał bardzo, i brakło mu towarzystwa, a gadać lubił; Żmura zaś chętnie przyjmował jego rady gospodarskie, co też nie mało pozyskiwało mu serce teścia. Niezwyczajny jednak wyraz pomieszania jakiegoś, niespokojności na twarzy przybyłego, zaraz uderzył pana Antoniego.
— Jak się masz! jak się masz kochanku.... ale cóż ci u licha jest! — dodał czmychając — czegoś masz minę pomieszaną... co ci to?
— Ale nic, ojcze kochany — odparł dawny wojskowy — to tak z drogi, ze zmęczenia może.
— Ba! ba! ja w twarzy czytam jak w drukowanej książce, coś jest! Czyś się czasem nie dowiedział czego złego, uchowaj Boże, może co o Pawle... o Hieronimie, albo o mojej babie... albo u ciebie czy się co nie stało? gadaj bo! gadaj!
Przyciśnięty, Żmura się zmięszał, ale wypierać począł.
— Ale proszę wierzyć — rzekł — że mi nic nie jest....
— A no! jak nic, to nic! Możeś chory — zawołał pan Antoni — każę ci zrobić rumianku. Już to doświadczyłem, że niema jak poczciwy nasz rumianek, na odpędzenie wszelkiej choroby; bo niech sobie co chcą gadają, każde choróbsko pochodzi z żołądka — to gospodarz — a rumianek tam poreguluje.
Żmura niecierpliwie głowę rzucił.
— Jam zdrów, kochany ojcze...
— No! to może ci herbaty! albo kieliszek wina, z drogi...
— A! wina tobym prosił — rzekł zięć — na to zgoda.
Zawołał służącej stary, przeklinając ciągle i burcząc na żonę, która nie nadchodziła; podano butelkę nadpoczętą, ale starannie zakorkowaną, i teść przysiadł się do zięcia, w nadziei że się nagada.
Ale Żmura był, choć zwykle gadatliwy i gorączka, jakby go kto przybił, zamyślony, ponury i wzdychający.
— Coś bo waści jest — odezwał się tupiąc nogą starzec — nie w swoim jesteś sztosie.... nie kłam mi darmo i lepiej się wyspowiadaj.
Napróżno chciał się jeszcze zapierać Żmura, czuł bowiem sam, że mu się to nie uda, a natura jego nie dozwalała mu nic utaić w sobie. Był jak przeźroczysta woda, w której na dnie widać najmniejszy kamyczek, rzucony ręką swawolnego chłopięcia.
— Ot, powiem — odszpuntowując się nareszcie zawołał gorąco — póki mamy niema, że mi się dziś dziwna rzecz trafiła!
— Także mi i gadaj — przysuwając się chciwie rzekł starzec — cóż ci się trafiło? W istocie jejmości niema, ale jak powróci dobrze jej uszy naciągnę.
— Spotkałem pod miastem warjatkę.... — rzekł Żmura.
— Warjatkę! — wytrzeszczając oczy, spytał pan Antoni — alboź to co dziwnego?
— Tak.... ale to była kobieta, którą znałem w innym stanie, w najświetniejszym losie, młodą, piękną, wesołą...
— Co chcesz — odparł wzdychając pan Antoni — dziwnie się plecie, na Bożym świecie...
— O! prawda że dziwnie — podchwycił Żmura z wyrazem smutku — biedna kobieta! biedna kobieta.
— Ale któż to taki? — spytał teść smakując wino powoli i nie wiele się zajmując losem nieszczęśliwej, nad którą tak ubolewał zięć jego.
— Jestto niejaka pani Tryze...
— A! czy nie ta co tu w miasteczku mieszkała? — pochwycił żywiej nieco stary, podnosząc głowę.
— Taż sama; ale to moja dawna znajomość — rzekł zięć — jeszczem był w wojsku kiedy się z nią ożenił magnat tego nazwiska.... chociaż inni mówili, że to ożenienie było jakieś potajemne, a drudzy mu całkiem zaprzeczali. Był to dobrze już stary człowiek, a ona młoda i prześliczna!
— Ba! ba! widziałem ci ją, ale — czmychnął pan Antoni — coś nie osobliwie o niej mówiono.
— A! bo też cale życie z dziwną nieopatrznością, dawała powody do obmowy i posądzeń, swoją śmiałością, obchodzeniem się prawie zalotnem, niekiedy płochem nawet. Ale to wszystko było tylko pozornem podobno; bo ta kobieta miała w sercu wielkie przywiązanie, któremu poświęciła całe życie swoje.
— Coś ja tego całego romansu nie rozumiem dobrze — rzekł stary obojętnie — mów bo Asińdziej wyraźniej, jak to było.
— Kiedym jeszcze był w wojsku — ciągnął dalej Żmura — słyszeliśmy wiele o całym tym wypadku. Pani Tryze była bardzo dobrze i starannie wychowaną, córką jedyną doktora, który ją młodo odumarł. Została na opiece wątłej jakichś krewnych, którzy ją z litości do domu przyjęli; pokochała się słyszę w jakimś młodym człowieku, z którym stosunki mające się zawrzeć małżeństwem trwały lat kilka. Tymczasem kochanek ów zaplątał się w jakąś nieszczęśliwą sprawę i oddany został pod sąd. Jeden tylko Tryze, sławny kobieciarz, choć nie młody już człowiek, mógł go uratować. Przywiązanie jej było tak szalone, że mu siebie, sławę swoją, i całą poświęciła przyszłość — oddała się panu Tryze, obiecującemu z nią ożenić, ażeby uratować kochanka. Wybawiła go wprawdzie, ale ten ze wzgardą ją później opuścił. Nie wiem czy skutkiem doznanego zawodu, czy, że życie jej ze starcem było okrutną męczarnią przy rozpłonionem sercu i tęsknocie, stała się tak dziwaczną, tak roztrzepaną, tak szyderską i zalotną, jak gdyby pragnęła ściągnąć na siebie najzjadliwsze posądzenia. Zdawało się że każdego pragnęła rozkochać, jakby chciała miłością inną wynagrodzić sobie utraconą.... O! szaleli też za nią, latali, a ona do szałów pomagała wejrzeniem, słowem, i gdy ją doszły potwarze, które na nią rzucano potem, śmiała się do rozpuku. Jednakże w jej całem życiu, oprócz najdziwniejszej lekkości, która o najnieporządniejsze życie posądzać dozwalała, nie było nic, coby istotnie dowieść mogło że była winną.
Stary pokiwał głową.
— Adwokatujesz Asińdziej — rzekł — ale ja i teraz powiem, że tej pani Tryze nie rozumiem. W istocie, nie od dziś musiała być warjatką, i przeszłe jej życie coś na szaleństwo zakrawa. A toż wiesz że tu w miasteczku, dom jej słynął za najszkaradniejszy?.... Mówiono o niej okropności. W ostatku musiałeś słyszeć, że po odpędzeniu panny Anieli, wziął ją był Kasztelanic, brat mój, do siebie; to dosyć powiedzieć!
— Co? — porwał się Żmura — była u Kasztelanica!
— A była — rzekł zimno pan Antoni... — zawieźli ją tam słyszę... I gdzieżeś ją spotkał? musiała uciec ze Strumienia...
Spotkałem ją na grobli przed miasteczkiem, biegnącą w jednej sukni, z rozpuszczonemi włosami, i wyraźnie pomięszaną...
— Nie zatrzymałżeś jej? nie spytałeś co się jej stało?
— Owszem! owszem! ofiarowałem się nawet odwieźć ją gdzieby chciała, alem się słowa rozsądnego dopytać nie mógł. Poczęła się śmiać, opowiadać mi o swoim pierwszym kochanku, o starym generale, licho wie o czem....
— I gdzież poszła?
— Zdaje się że miała tyle przytomności, iż do swojego domku, który tu najmuje, trafiła...
— Ale mnie Waćpan niespokoisz tem, bo się w Strumieniu coś stać musiało, kiedy ona ztamtąd uszła.... To nie bez kozery...
— Biedna kobieta — ze szczególnem uczuciem powtórzył Żmura — a taka piękna! I tak skończyć marnie.
— Najczęściej piękne marnie kończą! — odparł pan Antoni.
W tem na progu ukazała się pani Antoniowa, i stary, zapomniawszy o wszystkiem, poskoczył ku niej z gorącą wymówką.
— A to mnie jejmość chcesz żywcem umęczyć — zawołał.... — czy to się godzi! Na godzinę poszłaś Asińdźka, na godzinę! a bawisz pół dnia, ja w niespokoju, w utrapieniu, włosy z głowy drę... To nieludzko! to nieludzko!
Stanęła jejmość chwilę, wyprostowana i zmięszana nieco wybuchem gniewu niespodziewanym, ale rychło odzyskała przytomność i gotowość do walki.
— A ślicznieś Waćpan był o mnie niespokojny! — odezwała się witając Żmurę — toż mogłeś przysłać dowiedzieć się o mnie, do znajomych?... Nie było to tak trudno... Ale tobie byle się kłócić tylko.
— Jest! już wymówka! A Waćpani byle mnie zrobić na przekór!
— Panie, daj mi cierpliwość! — odezwał się ręce składając pan Antoni.
— Trzeba ci z oczów zejść — ofuknęła się żona — bo nie dojdę ładu; ale nim pójdę, muszę przecie oznajmić, choć mnie nie po mężowsku przywitałeś, coś co cię bardzo obchodzić będzie.
— Jakaś plotka miejska...
— Najpewniejsza wiadomość... umarł Kasztelanic...
— A co? nie mówiłem — zakrzyknął pan Antoni klasnąwszy w ręce... przeczuwałem! Ale to pewno?
— Najpewniej; widziałam Sobockiego, któremu Jaś dał znać, i do sądu przysłali oznajmienie.
— A to nam chwili nie tracąc jechać tam potrzeba — zrywając się chyżo dodał mąż... bo Jasiek i Sobocki licha nawarzą.... Trzeba być gdy sąd zjedzie, bo i tak okradną faworyci.... Żmuro, kochanie, — coraz goręcej począł stary — posyłaj lub lepiej sam biegnij po konie.... trzeba sztafetę pchnąć do pana Piotra i do Pobiałów, spieszyć na miejsce...
W tej chwili, przez pół otwarte drzwi pokazała się dziko, szydersko uśmiechniona a bardziej wykrzywiona twarz Sobockiego, który wchodził podsłuchując; jejmość mrugnęła na męża, tyłem do drzwi stojącego...
— Do nóg upadam — chrypiącym głosikiem odezwał się kancelista... widzę, że państwo dobrodzieje już wiedzą o smutnym wypadku...
Pan Antoni się odwrócił.
— Jak się Waćpan masz?
— Przybyłem właśnie naradzić się, co tu począć? Kasztelanic nagle umarł!
— Nagle, powiadasz?
— Z wieczora jeszcze był zupełnie zdrów, wesoło dosyć się bawił, miał się kłaść, siedział w krześle; w tem apopleksja, coś, nie wiem — upadł i skonał.
— Straszna śmierć! — odezwał się pan Antoni zamyślając... Ale możeby ratunek.
— Nim przybył doktór, ducha nie było; zapewne smutne to dla nas — westchnął Sobocki — ale żal żalem a interes interesem; potrzeba myśleć o sobie.
— Ja też niezwłocznie jadę do Strumienia — podchwycił pan Antoni — idź Waćpan kochany zięciu, po konie pocztowe, i wyprawuj sztafetę do pana Piotra... żywo tylko, żywo.
To mówiąc kręcił się już po izbie staruszek szukając czapki, i narzekał na żonę, że nigdy rzeczy jego na miejscu się nie znajdują, Sobocki stał i w duchu się uśmiechał.
— Nic słuszniejszego — dodał serjo — potrzeba oznajmić panu Piotrowi i Samuelowi, i Pobiałom; ja także, jak skoro mi moje obowiązki pozwolą przystawię się do Strumienia; mogę się przydać.
— A zapewne! zapewne! — urywano wołał stary — wszyscyśmy tam potrzebni. Żeby tylko, między nami mówiąc, Jaś tam dobrze dopilnował... Nie bardzo wierzę sługom... gotówki być musi wiele, kosztowności: mogą rozkraść.
— Opieczętowano — rzekł spokojnie Sobocki — i Puślikowski, nowy sługa, uczciwy człowiek, pewny jestem z oka nie spuści nic, można mu zaufać!
— Jednakże nie zawadzi tam dojechać! — dodał Antoni — a dobrze żeby i Paweł przybył mi w pomoc. Poślesz Waść i po Pawła, żeby przyjechał do Strumienia.
Sobocki, widząc to zaprzątnienie pana Antoniego, wciąż szydersko spozierał na niego, ale w niczem mu się nie sprzeciwiał.
— Jak Waćpan myślisz — odezwał się stary — czy też znajdziemy testament?
— Mało znałem Kasztelanica — bąknął niewyraźnie Sobocki, nieco zarumieniony — nie mogę nic mówić. Kto wie, tacy ludzie bywają porządni w najmniejszej rzeczy.
— Tak! to był bardzo porządny człowiek — odparł pan Antoni podpasując się pasem, który mu przyniosła dziewczyna — musiał zostawić ład w interesach i jakieś rozporządzenie.
— I ja tak myślę! — dodał Sobocki — ale możebym mógł w czem być pomocnym, posłać gdzie oznajmić? proszę mi dysponować.
— Jeśliś tak łaskaw — po chwili namysłu rzekł stryj — wyprawże wyręczając Żmurę, do pana Piotra i Samuela... Samuel musi być u niego.
— Pan Samuel jest tutaj!
— Gdzie? tu? w miasteczku! — krzyknął pan Antoni — a ja o tem nie wiem?
— Od dawnego dosyć czasu, bo od razu się umieścił u księży Trynitarzy.... ale tak go dotknęło widać obejście nieboszczyka, że z całą familją zerwał; Rotmistrz i on siedzą zamknięci, czasem tylko w odludną część miasteczka wychodzą na przechadzkę.
— Ja się z nim widzieć muszę! — odezwał się żywo pan Antoni — on chyba o niczem nie wie; pojedziemy razem, będzie mi użyteczny, zna dom. Gdzie stoi powiadasz? u Trynitarzy!
— Tak jest! w klasztorze, na pierwszem piętrze, w celi koło definitorskiej.
— Dziękuję za wiadomość, bardzo dziękuję; lecę do niego.
— A ja wyprawiam do pana Piotra! — żegnając się rzekł Sobocki.
Żmura pozostał z wstrzymującą go panią Antoniową, a stary podpalony wiadomością poleciał do pana Samuela. Sobocki wciąż uśmiechając się spieszył do swego dworku.
Mrok już padał, gdy do niezamkniętej furty dostał się pan Antoni, i przeszedłszy ciemne korytarze i wschody, począł szukać celi na pierwszem piętrze.
Posługacz klasztorny mu ją wskazał, ale była zamknięta; zapukał raz i drugi, nie rychło dopiero przemknęły się zwolna drzwi i smutna, posępna twarz Samuela ukazała się, oświecona ogarkiem łojowej świecy.
Bracia spojrzeli na siebie, Antoni z wymówką, Samuel z niejakim wstydem; mizantropja jego nie była jeszcze doszła do tego stopnia, w którym już całego obejmuje człowieka i żółcią się zeń wylewa. Był to raczej łagodny smutek, który się ukryć pragnął.
— A godzi się to? a godzi? — z wyrzutem zakładając ręce, odezwał się pan Antoni — żebym ja, rodzony brat twój, o bytności w mieście już nie świeżej, dowiedział się gdzieś z boku? Cóżem ja ci zawinił?
Pan Samuel skłopotany wprowadził go do środka.
Ubogie to było mieszkanie, któremu ze znaków celi brakło, wyglądało na rodzaj smętnego więzienia. Składało się z dwóch ciasnych cel, jedna za drugą, wązkiemi oknami oświeconych. W pierwszej była kanapa i stół, parę krzeseł, trochę sprzętu, który pokazywał że tu jadali i przesiadywali. W drugiej dwa wązkie tapczany, ubogo zasłane, maleńka komódka, trochę sukni. Nie było gdzie przychować i utaić gospodarstwa, które sami sobie służąc wiedli nie bez uprzykrzenia dwaj wygnańcy. Na drewnianej półce stały do góry talerze, miski, dzbanki, garnuszki, pozawiązywane woreczki, w kącie wiadro z wodą. W drugim na rogowym gierydoniku o dwóch czarnych, trzeciej białej nodze, paczka świec łojowych, kawałek cukru i brudna stolniczka, razem się zetknęły z mydłem i ręcznikiem.
Na stole przed kanapą, z której widać wstał pan Samuel, bo szczypce jeszcze miejsce gdzie był lichtarz pokazywały — leżała wielka roztwarta książka, z formy swej i druku na nabożną wyglądająca.
Głośne chrapanie dawało się słyszeć z bocznej celi.
— Daruj mi, kochany bracie — cicho a łagodnie ściskając rękę pana Antoniego, odezwał się Samuel, ze skrwawionem sercem nie chciałem iść do ludzi. Na co ich straszyć ranami których uleczyć nie mogą? Chciałem by czas je przygoił.
— Ale na Boga! to nie wymówka! — zakrzyczał Antoni — a z kimże jeśli nie z bratem się podzielić goryczą? Myślałem żeś u pana Piotra.
— O! dosyć mam cudzych chlebów — tu mi spokojniej....
— Nic nie wiesz? — spytał przybyły.
— Cóż chcesz żebym tu wiedział? wiem że cierpię i że na to nie ma ratunku.
— Któż wie!
Samuel wskazał palcem izdebkę przyległą.
— Nie o siebie mi chodzi! nie! mojego wieku nie wiele i przekołatałbym go do reszty, ale on, on mnie trapi! Uchowaj Boże na mnie śmierci, jak sobie da rady? Kto się nim zaopiekuje?
— Tu nie o tem teraz mówić — przerwał gość — Waćpan widzę o bożym świecie nie wiesz; Kasztelanic pozawczoraj w nocy nagle umarł.
Samuel schwycił się za głowę.
— Co mówisz? umarł? Rotmistrzu! — zawołał — panie Wincenty, panie Wincenty!
Z drugiej stancyjki ukazał się zaspany i porozpinany Rotmistrz, zobaczył stryja i zmięszał się zatulając surdut co prędzej.
— Wiesz, Kasztelanic umarł! — powtórzył Samuel.
— Umarł nagle — dorzucił pan Antoni — jeden tam dotąd Jasiek; niewątpliwie go okradną, jeśli tam nie pospieszym zaraz. Ja nie znam ani domu, ani ludzi, konie gotowe; rachuję na brata że pojedziemy razem.
Pan Samuel spuścił głowę, odstąpił krokiem, wzruszył ramionami.
— Ja tam nie pojadę — rzekł — przysiągłem że noga moja nie postanie w Strumieniu.
— Tak! mogło to być póki należał do pana Stanisława, ale dziś to własność nasza.
— Chociażby — odparł starszy — nie pojadę; weź sobie Rotmistrza, ten ci będzie pomocniejszy, a jeśli zapotrzebujesz obrony lub odparcia napaści, usłuży ci dzielnie.
— Jakto? doprawdy jechać nie myślisz?
— Nie pojadę — spieszcie sami i pamiętajcie o losie Rotmistrza proszę; ja dla siebie nic nie potrzebuję. Ale jakże ten biedak umarł? — zapytał Samuel.
Pan Antoni o ile wiedział opisywał śmierć Kasztelanica; spojrzał na zegarek, pożegnał brata i zabrawszy z sobą Rotmistrza, siadł zaraz przed bramą klasztorną na bryczkę, której pomimo nocy pędzić kazał do Strumienia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.