Przejdź do zawartości

Interesa familijne/Tom IV/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

W Horoszkach wiele się rzeczy zmieniło od czasu gdyśmy je widzieli, w chwili bytności pana Piotra; odwiedziny te były dla Hieronimostwa stanowcze. Dwóch synów wziął im stryj ażeby ich kosztem swoim umieścić w najlepszej szkole, jaką znalazł pod najtroskliwszą opieką. Staś w powrocie do Zrębów ciągle ojca męczył swojem uwielbieniem wszystkiego w powszechności co widział w Horoszkach, szczególniej się unosząc nad śliczną Zośką, która go oczarowała. W końcu razem jakoś i o swojej podróży za granicę i o Zośce mówić zaczął, nagle jakby czyniąc wniosek, żeby się siostry zajęły wychowaniem Zośki.
Pan Piotr łagodnie uśmiechnął się na to.
— Ale moje serce — rzekł do niego — Zośka już poczynać wychowania nie może, bo to dla niej zapóźno....
— O! mój ojcze, dla niej roku dosyć, żeby prześcignęła te co od lat kilku ją wyprzedziły!
— Widzę żeś w szczególniejszej dla niej admiracji — odparł ojciec. Staś się zarumienił.
— Ale mój ojcze, nie byłożby to dobrze, żeby Józia, Marja i Horcia, które doprawdy nie mają się czem w domu zająć, wzięły ubogą kuzynkę i pomogły jej wychowaniu?
— Myślisz widzę Stasiu — przerwał pan Piotr — że Zośce czegoś więcej potrzeba nad to co już nabyła? W tem się mocno mylisz. Dla ubogiej jak ona szlachcianeczki, która nie będzie miała posagu, lub bardzo maleńki tylko, wychowanie piękniejsze byłoby prawdziwą klęską. Z nią się ożenić nie może chyba ubogi jak ona, temu przedewszytkiem potrzebna będzie żona rządna, gospodyni i kobieta coby mu darmo chleba nie jadła. Z fortepianu, śpiewu i francuzczyzny rychlejby skwitował, niżby się za niemi upędzał; toby nawet pretendentów odstraszać mogło i być jej zawadą do losu.
— Dla czegoż ojciec nie przypuszcza, żeby się z nią ktoś bogatszy mógł ożenić? — zapytał Staś spuszczając oczy.
— Dlatego, że nie zwykłem nigdy rachować na przypadki, ale przyszłość skrutując, liczę na to co zwyklejsze... taka kalkulacja najmniej myli.
— Może ja nie mam słuszności, ale mi się zdaje, że Zośka stworzona jest na coś lepszego niżeli klucznicowanie — markotno szepnął Staś.
— Zresztą — dodał ojciec — nie wiem, i wątpię żeby rodzice chcieli ją oddać: ona jest matce pomocą wielką w domu, pociechą ojcu; to coby się nam zdawało dla nich dobrodziejstwem, im mogłoby ciężyć jak tyrania! Mamyż prawo narzucać im swoje projekta?
— Ale możeby oni temu byli radzi?
— Bardzo wątpię!
— Co do mnie, ja mój wniosek muszę siostrom i mamie przedłożyć, może się one go chwycą.
— Ale cóż cię tak los Zośki obchodzi?
— Tak, żal mi tej dziewczynki, że się to na wsi zmarnuje....
— Bardzoś młody Stasiu — odpowiedział z westchnieniem pan Piotr. — Kto wie jeszcze na jakim stopniu społeczności ludzie i kobiety lepiej celowi swemu odpowiadają? Czy tam gdzie niewiasta jest wystrojoną lalką z rozdrażnionemi uczuciami, rozognionem sercem i wyobraźnią, czy gdzie ją kształcą na poważną a pracowitą życia towarzyszkę? Kto wie czy trochę więcej umieć, trochę więcej chcieć, a mniej może czuć w istocie i mniej znajdować szczęścia w rzeczywistości, jest dobrem dla kobiety i dla tych, których ona los dzieli... Niżej od nas stoją dziś staroświeckie matron typy, które nowa cywilizacja francuska zepchnęła. Możeby nam nie wyciągać tych co tam stanęli losem, ale się ku nim zbliżyć lepiej? To co ty żądasz dla poczciwej Zośki, nie wieleby się jej przydało, a wszystko odjąć mogło; wystaw ją sobie wracającą do ubogiego domu z rozkołysaną główką, z żądzą zabawy i wytworu, co ona tam pocznie?
Staś się zadumał.
— Ale mój ojcze — rzekł po chwili — ja bo nie widzę konieczności żeby Zośka w tym stanie całe życie pozostać miała. Tak śliczniuchna, tak poczciwa, tak miła, trudno przypuścić żeby się nie podobała komuś co potrafi ją ocenić, a zdaje mi się, że w tem kole co ją otacza takiego kogoś nie znajdzie.
Jakkolwiek Staś udawał zupełnie obojętnego, nie uszło oka ojca, że go Zośka do zbytku obchodziła; wolał jednak przezornie nie pokazać po sobie, że się czegokolwiek domyślał i przed żoną nawet nic o tem nie wspomniał.
Powróciwszy do Zrębów, Staś intrygant udał się ze swoją myślą do sióstr i matki, począł od malowania im w najwdzięczniejszych barwach ubogiego dworku i miłej rodziny Hieronimostwa, a nie trudno mu było ze wszystkich potworzyć ideały. Matka przywykła widzieć świat przez oczy ubóstwianych dzieci, a osobliwie Stasia, rozkochała się w Horoszkach; Józefa, Marja i Horcia poklaskiwały myśli brata żeby Zośkę zabrać do Zrębów, i już wcześnie tak ułożyły między sobą, że z kolei byłyby ją uczyły tego co każda z nich umiała najlepiej. A jak marzyły! jak się radowały z tej nowej przyjaciółki, towarzyszki, z tego nowego żywiołu w domu, któryby nadał jakiś cel ich zajęciom i pracy znaczenie. Matka choć podzielała uczucia córek i syna, zręcznie przez siostry więcej niż wprost działającego, zastanawiała się jednak nad jedną tylko rzeczą. Staś i pan Piotr jednozgodnie świadczyli o nadzwyczajnej piękności Zosi; jakkolwiek śliczne były trzy córki Marji, ona się obawiała piękniejszej towarzyszki, coby ich wdzięki zgasiła. Przedewszystkiem matka lękała się wprowadzić do domu kuzynki, coby mogła odwrócić młodzież ku sobie mimowolnie, chociażby nie była zalotną.
To jedno wstrzymywało ją tylko od zażądania Zosi. Pan Piotr także kilką swojemi uwagami dał jej nieco do myślenia. Ale Staś pracował po cichu, a że sam wyjeżdżał za granicę i nie mógł być posądzony żeby to uczynił dla zbliżenia jej do siebie, gorliwiej jeszcze siostry podbudzał i dokazał tego, że w końcu pani Piotrowa z Józią, Marją i Hortenzją, postanowiła pojechać do Hieronimostwa.
Nie chcę opisywać szczegółowie tych odwiedzin, które państwa Pawłów oboje omal nie przyprawiły o żółtaczkę; była wprawdzie pani Piotrowa i u nich chwilowo, z ceremonialną wizytą po obiedzie, ale dowiedziawszy się, że dni kilka bawi u Hieronimów, i że Zosię bierze, tylko że nie poszaleli z zazdrości. Zosia podobała się niezmiernie prostotą swoją matce Stasia, dla niej i jej córek był to typ nieznany, prześliczny, coś w sobie anielskiego mający.
Piękność nawet Zosi, która w oczach uprzedzonej matki, nie tak się wielką zdała jak ją opisywano, nie stanęła na przeszkodzie projektom poddanym przez Stasia. Hieronimostwo ani się spodziewali nic podobnego, gdy trzeciego dnia chodząc po małym ogródku, pani Piotrowa powiedziała jej, że ma do niej wielką prośbę. Zdziwiło to Konstancję, a serce jej zabiło żywo, gdy się dowiedziała o co chodzi. Łzy zakręciły się jej w oczach, wdzięczność przeszyła duszę, ale sama nie wiedziała co postanowić i odwołała się do męża.
Panny tymczasem buntowały Zosię jak mogły, ale tu szło im ciężko, dzika trochę dziecina co nie miała w życiu przyjaciółki, której Petra dumna nigdy nie oddała ukłonu nawet, nie odważyła się w początku przystać do tych ślicznych kuzynek, które ją tak wabiły do siebie. Gdy się dowiedziała o projekcie, zakrzyknęła że matki i ojca opuścić nie może, łzy nawet potoczyły się z jej oczek.
Wieczorem oboje małżonkowie zeszli się radzić, a że dla Zosi był to los prawie taka opieka, nie mogli odmówić dla niej. Boleśnie było matce odłączać się od swej drogiej pomocnicy, smutno myślał ojciec jak opustoszeje domek, gdy srebrny jej głosek w nim się odzywać nie będzie; ale wszystko poświęcali ochotnie dla przyszłości dziecięcia!
Jeszcze radzili smutni nad sobą, już uradziwszy o Zosi, gdy ona weszła do ich pokoiku i upadla im do nóg. — Ojcze, matko — odezwała się — nie oddawajcie mnie nigdzie — zawołała po cichu ledwie dosłyszanym głosem — ja wiem o czem myślicie.... ale ja nie chcę was opuścić, nigdy, nigdy!
— Moje dziecię drogie — odezwała się matka chwytając ją w objęcia drżące — czyż ty pomyśleć mogłaś żebyśmy chętnie z tobą się rozstali? Z naszej strony to ofiara, ale ofiara dla twojej przyszłości!
— A kiedy ja innej nie chcę, tylko żyć przy was i służyć wam zawsze...
— To być nie może — przerwał ojciec — my nie wieczni, Zosiu, i ty nie możesz żyć tylko dla nas.
— Tylko dla was! tylko dla was! — łkając odezwała się Zosia.
Długo, długo potrzeba ją było namawiać i niemal zmusić, żeby się choć na czas krótki pozwoliła zabrać do Zrębów. Czułe zabiegi Józi i Marji, przyjaźń serdeczniejsza Horci, najmłodszej, rozkaz rodziców, skłoniły ją nareszcie. Ale odjechała smutna, płacząca i gdy jej z oczów znikł ten domek, którego progu nie opuszczała nigdy jeszcze, jakaś tęsknota opanowała ją, ścisnęła serce i już nie rzuciła na chwilę.
Z macierzyńską troskliwością chodzili koło niej wszyscy; zabawiano ją, były momenta uśmiechu, ale myśl o rodzicach tkwiła w niej tak żywo, że codzień przy modlitwie strumieniem łez się zalewała. Najdrobniejszą pamiątką, stare sukienki, zeschłe kwiatki wszystko co jej przypominało Horoszki, było dla niej relikwią.
A! ale i bez niej tam ciężko wytrwać było. Chłopcy polecieli wesoło do szkół, Zośka odjechała do Zrębów, zostało jedno tylko dziewczę przy matce, i to osierocone posmutniało. Bez tego dziecinnego szczebiotu, bez hałasu ich, rodzicom było jak w pustce. Oboje sposępnieli, kryjąc wzajemnie przed sobą dojmującą im boleść. I nikogo, nikogo im tak żal nie było, nikogo tyle nie brakło co Zośki, w każdym kątku coś ją przypominało: głos jej brzmiał w uszach wśród milczenia, uśmiech krążył przed oczyma i wywoływał łzy. Nawet ludzie otaczający Hieronimostwo, Hapka wierna, wzdychali i stękali po panience, krzywili się nie pojmując po co ją rodzice oddali na cudze ręce.
Smutno, doprawdy smutno było w Horoszkach.
Są bo istoty promieniejące życiem, co w koło siebie rozlewają je, bez których ciemno i chłodno, a taką była Zośka, której uśmiech wystarczał na rozpogodzenie wszystkich twarzy; bo w uśmiechu jaśniała anielska, piękna duszyczka, pełna miłości, pokory, prostoty, dojrzała modlitwą a pracą.
Bytność pani Piotrowej, zabranie Zosi, niesłychanie oburzyły Pawłów, którzy po cichu zazdroszcząc braterstwu, głośno z nich się śmieli i szydzili, a opieka jakiej doznali świeżo, do reszty poróżniła ich z sobą. Dwór i domek już się nie łączyły z sobą, a tysiące drobnostek zajątrzały braci.
— Co, ja — mówiła żywo Pawłowa do męża — gdybym była najuboższa, słowo honoru! nie rozposażałabym tak dzieci, na cudzą łaskę, za oczy oddając!
— Serce matki! serce matki! — czule dodała panna Hiacyntha.
— Tak jest — podchwyciła Julja — ta kobieta nie ma serca.... Wolałabym nędzę największą niż wyrzeczenie się dziecka.... A zresztą, czego tam to czupiradło nauczą? Jeszcze się śliczniej uśmiechać i wdzięczyć? Ona to i tak dość dobrze umiała! O! o! czemu nasza Petra tak się nie podoba każdemu? bo umie swoją godność utrzymać!
Obejrzała się matka, wszyscy poklaskiwali, nawet pan Paweł dodał:
— Źle to się wszystko skończy! zobaczycie państwo! Uważałem już że Stasiek poczynał bałamucić Zosie tutaj, do reszty ją rozromansuje w Zrębach i.... nie ręczę do czego to przyjdzie! — Chrząknął. — A że się żenić nie pozwolą, to nie!
Rozmowa ciągnęła się tak długo i niemal codzień z jakiegoś powodu przypominano Hieronimostwo, żeby sobie z nich szydzić i urągać ich biedzie.
Paweł nawet na chwilę był zapomniał o Kasztelanicu i spadku oczekiwanym, zajęty powodzeniem brata, które go niemal gryzło; przypisywał on to opiece Dziadunia i niewiele się mylił.
Stary pan Antoni, któremu Paweł pierwszy oznajmił o wszystkiem, odezwał się radując wielce z umieszczenia synów Hieronima i córki; to było powodem pani Antoniowej do utrzymywania, iż zrobiono najgorzej oddając wnuki na cudze ręce. Swoim zwyczajem Antoniostwo pokłócili się o to żywo, i trwał spór tak długo, aż coś nowego dostarczyło do niego świeżego materjału.
Zosia tymczasem pojętna, potulna, zaskarbiła sobie serce wszystkich. Pan Piotr nawet, co się najtężej bronił, uprzedzony przeciwko niej, bo ją posądził mimowolnie o trochę zalotności, wkrótce tak się uczuł schwycony za serce, że aż sobie wyrzucał, iż ją niemal na równi z własnemi dziećmi kochał. Co się tycze Marji, ta zlała na nią uczucia matki, w które tak bogato uposażone było poczciwe jej serce, a panny byłyby popsuły Zośkę pieszczotami, gdyby anioła zepsuć można.
Wszystko to wszakże nie rozweselało wygnanki, która uśmiech kładła na usta jak sukienkę, żeby z nim wdzięczniej pokazać się tym, dla których czuła przywiązanie, ale w sercu chowała smutek i nieuleczoną tęsknotę za swoim domkiem, za swymi bliższymi. Dostatek co ją otaczał, przyjemności któremi ją rozerwać się starano, zabawy, wytchnienie po ciężkiej pracy, co tylko było nowego dla niej w Zrębach, nie przylegało do serca. Czarny chleba kawałek schwytany ukradkiem, prosta jakaś potrawa dom przypominająca, słówko czasem w rozmowie, wywoływały łzę zawsze gotową wytrysnąć z pełnego łez serca.
To życie nowe zdawało się jej obcem, nie swojem, nie naturalnem, z roskoszą byłaby się do dawnego wróciła, a każdy sen okazywał jej dworek w Horoszkach i stare jego szumiące drzewa i drobnych rozmiarów ogródek, gdzieś z daleka swe gałęzie wyciągający aż ku niej. Budziła się wzruszona, rozpłakana i przypominała, że nie jest w domu, że nierychło do swej spokojnej ukochanej zaciszy powróci.
Nauki szły z zabawą razem, żywo, łatwo; i nie dziw, Zosia chciała co prędzej pochwycić je, by z niemi nazad uciec do ojca i matki. Staś tylko kilka dni przebył w Zrębach z Zosią razem, a że mu o to szło bardzo, żeby nie dostrzeżono jego uczuć, krył się z niemi tak skrzętnie, iż baczniejsze oczy byłyby w tym przymusie obojętności dopatrzyły się przywiązania. Nareszcie opuścił dom rodzicielski z towarzyszem swym razem, wiozącym pod pachą nieodstępne rozmowy Platona, i puścił się w podróż po Europie, mającą dopełnić wstępu do życia praktycznego, a poprzedzić wnijście jego w życie samoistniejsze obowiązków i odpowiedzialności.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.