Inteligencja kwiatów/Nieśmiertelność

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Maeterlinck
Tytuł Nieśmiertelność
Pochodzenie Inteligencja kwiatów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Immortalité
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




NIEŚMIERTELNOŚĆ.



I.

Życie pozagrobowe, to problem, budzący największe zaniepokojenie w tej nowej erze, w którą wkraczamy, kiedy to religje nie są już w możności rozstrzygnięcia najważniejszych zagadnień ludzkości. Zapytujemy, czy wszystko kończy się wraz z życiem, lub czy można sobie wyobrazić jakieś życie inne? Pytamy, dokąd zmierzamy i co się z nami stanie? Co nas czeka po drugiej stronie owej kruchej złudy zwanej istnieniem? Czy materja, czy może duch odnoszą triumf w minucie kiedy serce nasze bić przestaje, czy rozpoczyna się władztwo światłości wiekuistej, czy może ciemni bezkresnej?
Jak wszystko w przyrodzie jesteśmy niezniszczalni. Pojąć nie możemy, by coś zaginąć mogło w wszechświecie. Nie sposób wyobrazić sobie wobec nieskończoności, by gdzieś miała istnieć nicość, w której zaginąćby mógł jeden bodaj atom materji. Wszystko, co istnieje, istnieć będzie wiecznie, wszystko istnieje, a niema czegoś coby nie istniało. Gdyby było inaczej, to chyba mózg nasz niema nic wspólnego z wszechświatem, który pojąć się stara. Należałoby przyjąć wówczas, że funkcjonuje wbrew jego prawom, co przecież jest zgoła niemożliwe, albowiem może być jeno czemś w rodzaju odblasku tegoż wszechświata.
Ginąć mogą tedy jeno, lub znikać i jawić się ponownie same tylko kształty i postaci, w jakich spostrzegamy niezniszczalną materję, ale nie wiemy zgoła, jakiej rzeczywistości odpowiadają owe pozory. Jest to tkanina zasłony spoczywającej na oczach naszych, której ucisk oślepiający wywołuje jednocześnie wszystkie obrazy życia. Cóż się stanie, gdy zasłona owa spadnie? Czy wkroczymy wówczas w rzeczywistość istniejącą niewątpliwie poza nią, czy może przestaną dla nas istnieć nawet pozory owe?

II.

W gruncie rzeczy niewiele nas obchodzi, czy możliwą jest nicość i czy po śmierci naszej wszystko pozostanie tem czem było, lub też zniknie. Jedna jedyna rzecz pośród swego wiekuistego istnienia interesuje nas żywo, a mianowicie jaki los spotka ową małą cząsteczkę życia naszego, która spostrzegała zjawiska tegoż życia podczas egzystencji naszej. Zwiemy ją świadomością swoją, czyli swojem „ja“. To „ja“, o którem myślimy, rozważając co się stanie po destrukcji jego, nie jest ani duchem, ani ciałem naszem, albowiem poznaliśmy, że zarówno duch jak i materja są to jeno fale odpływające i przypływające bez końca, to zaś „ja“ jest punktem stałym, niezmiennym. Niepodobna, by było ni formą ni substancją, które podległe są ciągłej ewolucji, ani też życiem, przyczyną czy skutkiem formy i substancji. Jakże go ująć, jak określić, jak powiedzieć gdzie się mieści? Śledząc aż do pierwotnych źródeł owego „ja“, odnajdujemy jeno coraz to nowe wspomnienia, napotykamy coraz to inne jeno ideje, zmienne zresztą i nieokreślone, związane z instynktem życia. Znajdujemy jeno nawyki wrażeń naszych, reakcje świadome, lub podświadome na otaczające nas zjawiska. Ostatecznie najtrwalszą rzeczą pośród tego mglistego chaosu to pamięć nasza, ale i ona przedstawia się jako cecha dość zewnętrzna, dodatkowa, w każdym zaś razie krucha i nikła zdolność umysłu, która znika bardzo szybko z byle przyczyny, bo opuszcza nas już przy najmniejszem zachwianiu zdrowia. — To właśnie, co się we mnie domaga wielkim głosem nieśmiertelności, to zginie wraz ze mną! — powiedział słusznie pewien angielski poeta.

III.

Uświadomić sobie musimy, że punktem środkowym naszej istoty, że tem co nas obchodzi najbardziej jest owo niejasne „ja“, ów majak nieuchwytny, lotny i zawisły od wszystkiego, a wobec niego wszystkie inne rzeczywistości życia są niczem. Jest nam zgoła obojętnem, że w ciągu eonów ciało nasze, czy substancja jego zaznała wszystkich możliwych form szczęścia i chwały, przeszła najwspanialsze przemiany, była kwiatem, zapachem, pięknem, światłością, eterem, gwiazdą, bez wrażenia przechodzimy obok myśli, że inteligencją sięgnęliśmy w zaświat, żeśmy pojęli jakim jest i uczymy się nim władać. Instynkt nasz przekonany jest, że to wszystko byłoby nam wprost niczem i nie sprawiałoby nam żadnej przyjemności, nie dochodziłoby poprostu do nas, gdyby nie pamięć, czy wspomnienie kilku, zawsze niemal błahych faktów, gdyby nie ów świadek tego niewyobrażalnego szczęścia. Cóż mi stąd, że wiecznie żyć będzie najszczytniejsza, najpiękniejsza i najswobodniejsza cząstka mego ducha, cóż mi stąd, że świetlana będzie i radosna, kiedy nie będzie ona cząstką mego „ja“, tedy nie poznam jej. Śmierć zburzyła sieć nerwów, poprzecinała wiązadła wspomnień, zdemolowała ową stację centralną, niewiadomo gdzie istniejącą, gdzie jedynie żyć mogłem i czuć się sobą. Podobnie jak obojętnym mi jest los gwiazdy błądzącej po przestrzeni, nic mnie a nic nie obchodzi los mego ducha, o którym nie wiem nic. Wszystko istnieje dla mnie jeno pod warunkiem, że je odniosę, zwiążę i wywiodę z owego mistycznego punktu, o którym nie wiem czy gdziekolwiek istnieje, a który jest jak lustro wszechświata, tak że zjawy życia nabierają rzeczywistości dopiero wówczas, gdy się w niem odbiją.

IV.

Widzimy tedy, że nasze pożądanie nieśmiertelności zatraca się przez samo formułowanie, natomiast cały gmach naszego nadżycia zbudowany jest na czemś zgoła dodatkowem, ulotnem i będącem jeno małą cząstką całokształtu tegoż życia. Wydaje nam się, że jeśli życiu pozagrobowemu nie będą towarzyszyć wszystkie niedole, błahostki i błędy, znamionujące życie obecne, niczem odróżniać się ono nie będzie od życia istot innych, czyli przestanie być życiem naszem, stanie się kroplą bezświadomości w oceanie niebytu, a przeto wszystko, co potem nastąpi, nic a nic nas obchodzić nie może.
Jakąże nieśmiertelność przyobiecać można ludziom, którzy muszą ją z konieczności pojmować w ten sposób? Trudno na to poradzić, powiada nam instynkt zgoła dziecinny, ale zarazem głęboki. Wszakże niczemby była dla nas każda nieśmiertelność, nie wlokąca poprzez bezkres wieków kul łańcucha galerniczego, który nas krępował za życia, czyli owej dziwnej świadomości, ukształtowanej w ciągu tych kilku lat życia doczesnego, i nie nosząca w ten sposób znamion naszej osobniczej identyczności. Wszystkie religje niemal zrozumiały to dobrze i wzięły w rachubę ów instynkt, który łaknie nieśmiertelności i niweczy ją jednocześnie. Kościół katolicki, poczynając od pożądań najprymitywniejszych, gwarantuje nam nietylko zachowanie w nietkniętym stanie naszego ziemskiego, „ja“, ale ponadto zabezpiecza zmartwychwstanie własnego, wyreparowanego i odnowionego ciała.
Oto punkt centralny całej zagadki. Owa mała świadomość, owo odczuwanie osobniczego „ja“, tak w gruncie głupkowato dziecinne, a już co najmniej niesłychanie ograniczone, to najwyraźniej niedomoga naszej dzisiejszej inteligencji. Czyliż żądanie, by nam towarzyszyło poprzez bezlik wieków, a to w celu zmierzenia, zliczenia i poznania ich, oraz radowania się nimi nie jest podyktowane chęcią spostrzegania danego przedmiotu przy pomocy organu, nie przeznaczonego do tegoż spostrzegania? Czyliż nie wygląda to jakbyśmy chcieli ręką poznać światło, a okiem zapach? Wyglądamy jak chory, który, chcąc upewnić się co do swej realnej istności, chciałby kontynuować chorobę swą po ozdrowieniu i nie rozstawać się z nią nigdy? To porównanie ściślejszem jest od wielu porównań. Wyobraźmy sobie ślepca, który jest jednocześnie sparaliżowany i głuchy. Stan ten jego trwa od urodzenia, a w danym momencie osiągnął trzydziesty rok życia. Cóż wyhaftowały lata na pustej tkaninie biednego życia jego? Nieszczęśnik ten zgromadził w spichrzu pamięci swej w braku wspomnień innych zaledwo pewną ilość wrażeń zimna i gorąca, znużenia i spoczynku, mniej czy więcej dotkliwego cierpienia fizycznego, oraz głodu i pragnienia. Prawdopodobnie wszystkie uciechy ludzkie, nadzieje, marzenia o ideale i raju redukują się w nim do mętnego uczucia zadowolenia po chwilowej przerwie w cierpieniach. Oto jedyne możliwe wyposażenie nędznego „ja“ tego biedaka, bowiem inteligencja jego, nie odbierając nigdy wrażeń ni podniet z zewnątrz, śpi ujęta głębokim snem i nie zna sama siebie. Posiada on mimo to swe życie osobnicze i złączony jest z niem więzami równie silnemi jak najszczęśliwszy człowiek ziemi. Pragnie gorąco żyć, boi się śmierci i myśl, że wpadnie w nicość, nie zabierając wrażeń i wspomnień swej ciemnej, głuchej nory, pogrąża go w takiej rozpaczy, jak nas pogrąża myśl porzucenia życia pełnego chwały, światła i miłości dla wstąpienia w lodowatą czerń grobu.

V.

Wyobraźmy sobie teraz, że cud jakiś otworzył nagle jego oczy i uszy, że spostrzegł przez okno otwarte u wezgłowia łóżka swego świt pogodnego dnia na wsi, że posłyszał śpiew ptaków w koronach drzew, poszum wiatru w liściach, brzękliwą nutę strumyka, oraz rozgwar ludzkich głosów po łąkach i górach. Przypuśćmy dalej, że tenże sam cud, wieńcząc dzieło swoje, przywrócił mu władzę w członkach. Wstaje, wyciąga ramiona ku onym dziwom, nie mającym dlań realności rzeczywistej, ni miana. Otwiera drzwi, chwieje się na nogach, a olśnione zmysły jego zatapiają się w niepojętej toni zjaw. Wkracza w życie niewyrażalne, w niebiosy, o których nie mówił mu sen żaden. W dodatku, skutkiem jakiegoś kaprysu losu, przypuszczalnego w uzdrowieniu tego rodzaju wraz ze zdrowiem, które go wprowadziło w nową zgoła egzystencję, znikły doszczętnie wspomnienia dni minionych.
W jakimż stanie znajdzie się teraz owo „ja“, owo receptaculum wszystkich wrażeń, ów punkt, do którego zmierza wszystko co stanowi komponent swoisty życia, ów punkt najściślej egotyczny naszej istoty? Czyż po unicestwieniu pamięci odnaleźć zdoła ów ozdrowieniec jakiś cień człowieka dawnego w sobie? Zbudziła się siła nowa, inteligencja i rozwija się z żywotnością niesłychaną, jakiż tedy istnieje stosunek pomiędzy nią a ową ciemną, martwą dotąd zarodzią, z której wystrzeliła nagle, o jakiż fundament przeszłości prze się, by trwać dalej? Czyżby nie przetrwało w nim jakieś uczucie, czy instynkt nie zawisły od pamięci, inteligencji lub innej jakiejś zdolności rozpoznawczej, coby mu umożliwiło uświadomienie sobie, że to dobro niepojęte, wywołane cudem wyzwoleńczym, jest jego własnem życiem, nie zaś życiem sąsiada, że to on właśnie został przeistoczony do niepoznania, ale pozostał w gruncie identyczny z sobą, że tylko wyszedł z ciemności i ciszy, a żyje dalej w światłości i harmonji? Czyż możemy sobie wyobrazić chaos i zamęt straszliwy oszalałej z nadmiaru świadomości jego? Czyż wiemy w jaki sposób owo „ja“ wczorajsze zunifikuje się z dzisiejszem jego „ja“ i czyż pojmiemy jak się zachowa pośród przewrotu ten punkt egotyczny, owo centrum poznania, na którego zachowaniu tak nam bardzo zależy?
Spróbujmy przedewszystkiem znaleźć dostatecznie ścisłą odpowiedź na to pytanie, dotyczące naszego aktualnego, dostrzegalnego życia. Jeśli tego nie zdołamy dokonać, jakąż możemy rościć sobie nadzieję rozwikłania problemu drugiego, stojącego przed każdym z ludzi w momencie śmierci?

VI.

Ów punkt egotyczny, owo centrum wszelakiego poznania, reasumuje w sobie cały problem. A o to jeno chodzi, gdyż z wyjątkiem spraw, jego samego dotyczących, nieśmiertelność żadnej nie ulega kwestji. Ów punkt centralny i tajemniczy, któremu w śmierci tak wielką przypisujemy wagę, tracimy, o dziwo, w życiu co chwila z oczu i nie odczuwamy jakoś zgoła zaniepokojenia. Nie tylko zatraca się on każdej nocy w śnie, ale nawet w stanie jawy bywa ciągle pogrążany przez każde wydarzenie, czy wrażenie. Starczy mu na zagładę byle jakie zranienie, upadek, niedyspozycja, kilka kieliszków wódki, odrobina opjum, lub tytoniowego dymu. Co więcej, nawet w chwilach, kiedy go nic nie napastuje, nie uświadamia nam się stale i trzeba pewnego wysiłku, nawrotu do siebie samego, by go pochwycić, by uświadomić sobie jasno, że to właśnie nas spotyka, to, a to. Za lada roztargnieniem przechodzi mimo szczęście, nie tknąwszy nas, nie dawszy zakosztować rozkoszy, jaką niesie. Możnaby powiedzieć, że funkcje owego organu, przez który bierzemy udział w życiu i odnosimy je do siebie, odbywają się z przerwami, dorywczo niejako i że obecność naszego „ja“, z wyjątkiem momentów bólu, jest to jeno szybkie następstwo odlotów i powrotów. Uspakaja nas jeno i pociesza pewność, że odnajdziemy owo „ja“ nasze po zbudzeniu, po zrozumieniu, po upadku, czy roztargnieniu, gdy przeciwnie, wiedząc jak jest kruche, przekonani jesteśmy, że zginąć musi na zawsze w straszliwej katastrofie, jaka ma miejsce na przełomie życia i śmierci.

VII.

Jedną z wielu prawd, jakie przyszłość ujawni niezawodnie, jest fakt, iż w kwestji życia i śmierci wyobraźnia nasza pozostała dotąd niesłychanie naiwną. We wszystkiem niemal innem prześciga rozum, tutaj zaś pozostała na punkcie, gdzie była w niemowlęcych latach ludzkości. Snuje marzenia i żywi pożądania wprost barbarzyńskie zupełnie jak to się działo, gdy władała nadziejami i obawami człowieka jaskiniowego. Domaga się rzeczy niemożliwych, a drobnostkowych jednocześnie. Upiera się przy przywilejach, które w razie uzyskania ich byłyby straszliwsze w skutkach od największych katastrof, jakiemi nas straszy nicość. Czyż można pomyśleć bez drżenia o wieczności zamkniętej z całym swym ogromem w znikomej łupinie naszej świadomości współczesnej? Jesteśmy ofiarami nielogicznych urojeń fantazji naszej. Gdybyśmy zasypiali dziś wieczór, mając naukowo i eksperymentalnie stwierdzoną pewność, że zbudzimy się po latach stu w obecnym stanie, z nienaruszonem ciałem, to każdy z nas, nawet pod warunkiem utraty wspomnienia swego minionego życia, zgodziłby się niezawodnie na ten sen wiekowy z tem samem zaufaniem, z jakiem przyjmuje krótki sen jednej nocy. Miast bać się, ludzie zdjęci ciekawością poddawaliby się temu eksperymentowi bardzo ochotnie. Niezawodnie tłoczonoby się do owych szafarzy snu czarodziejskiego i błaganoby ich o udzielenie tego, co uważanoby niewątpliwie za przedłużenie życia. Cóżby atoli zostało z zaćmionych przez cały czas trwania odrętwienia i cóżby odnaleźli z siebie po zbudzeniu? W chwili zamknięcia ocz przestałoby ich łączyć cokolwiekbądź z istotą, która obudzić się ma bez wspomnień, nieznana, w zgoła: odmiennym świecie, a jednak cała ich zgoda. na. zaśnięcie, cała nadzieja zabrana w długą noc polegałaby właśnie na wierze w ów węzeł nierozerwalny, nie istniejący zgoła. Pomiędzy: śmiercią zwykłą a tym snem istnieje w rzeczywistości jeno różnica zbudzenia się po stu latach, a zbudzony nie różniłby się w zasadzie niczem od dziecka, które przyszło na Świat po śmierci ojca swego.

VIII.

Jakąż znajdujemy odpowiedź na postawione pytanie, gdy nie idzie o nas samych, ale o te żywe zjawy, które dostrzegamy na świecie? Czyż się troszczymy naprzykład o życie pozagrobowe zwierząt? Pies, nasz towarzysz: wierny, przywiązany, inteligentny, w chwilę po śmierci staje się nam obrzydliwem ścierwem, którego pozbywamy się co prędzej. Nie przychodzi nam nawet na myśl, by było, możliwem zadawać sobie pytanie, zali istnieje poza naszą pamięcią jakiś inny świat dla zwierzęcia, którego życie poczęści uduchowione już, bliskie naszemu i miłe dopiero co ustało. Wydałoby się nam wprost śmieszną myśl, że w czasie i przestrzeni trwa, troskliwie zachowana na wieczność, unosząca się pośród gwiezdnych bezkresów dusza biednego Brysia, na którą składało się sześć czy siedm funkcyj, wzruszająco naiwnych, pożądanie jadła i napoju, spanie w cieple i umiejętność obcowania towarzyskiego z podobnymi sobie. Cóżby zostać miało z owej istoty prymitywnej, pytamy zdziwieni? A jakiemże to prawem wykopujemy przepaść pomiędzy sobą a tem stworzeniem, skoro niema jej zgoła pomiędzy światem mineralnym, roślinnym i zwierzęcym? Cóż nas napełnia taką dumą i tak odróżnia od reszty żywych istot, czy może pretensja zaliczania się do rzędu istot, do których sami nawet przez nas stworzeni bogowie nie zawsze mieli wolny dostęp?

IX.
Nie sposób wspomnieć nawet o wszystkich paralogizmach stworzonych przez wyobraźnię naszą w zakresie interesującego nas zagadnienia. Godzimy się naprzykład dość łatwo z myślą o rozkładzie ciała naszego w grobie. Nie zależy nam zgoła na tem, by nam towarzyszyło przez bezkres wieków. W gruncie rzeczy nie byłoby nam to nawet na rękę, by nas eskortowało, obarczone ułomnościami, brzydotą i śmiesznostkami swemi. Idzie nam jeno o to, by przewieźć na drugi brzeg duszę. Cóż odpowiemy atoli komuś, kto będzie twierdził, że dusza nasza to jeno zespół uzdolnień intelektualnych i moralnych, łącznie z cechami, jakie jej nadaje instynkt, czy podświadomość? Zważmyż, że nie niepokoi nas tak bardzo powolny zanik starczy, czy chorobowy tych wszystkich cech i uzdolnień, podobnie jak nie popadamy w rozpacz na skutek upadku sił fizycznych ciała naszego. Mimo, że w pierwszym wypadku niejako rozkłada się zwolna i znika to, co zwą niektórzy ludzie duszą nietkniętą, pozostaje niejasna nadzieja nasza życia pozagrobowego. Wydaje nam się zgoła naturalnem, że stan ciała i duszy zostają we wzajemnej zależności, gdy zaś ciało owo zostaje zniweczone w jakiejś drogiej nam istocie nie sądzimy wcale, iżeśmy ją utracili, ani też że ona utraciła swoje „ja“, swą moralną osobowość, mimo że nie pozostało nic, na czembyśmy mogli oprzeć nadzieję naszą. Nie przypisując znaczenia rozkładowi ciała, ani też zniweczeniu w ciągu życia owego kompleksu, funkcyj stanowiących duszę, mniemamy, że śmierć oszczędzi czegoś jeszcze, żyjemy nieziszczalnem marzeniem realizacji niepodobieństwa.
X.

Nie jesteśmy w stanie, dziś przynajmniej znaleźć wiarogodnego wyjaśnienia kwestji nieśmiertelności i rzecz to nie dziwna wcale. Oto lampa na biurku mojem. Niema w niej tajemnicy żadnej, jest to przedmiot stary, znany mi dobrze i oddawna pełniący swe funkcje. Widzę w niej naftę, knot, szkiełka szklanne, a wszystko razem. daje mi światło. Zagadka zaczyna się dopiero w chwili kiedy spytam, co to jest światło, skąd się bierze, gdy go przywołam, i gdzie się podziewa, gdy je gaszę. I zaraz ów mały sprzęt łatwy do obejrzenia, rozłożenia i zbadania we wszystkich jego częściach staje się nierozwiązalnym problemem. Choćbym zgromadził wokół biurka mego wszystkich ludzi żyjących na ziemi, nie dowiem się od żadnego z nich, czem jest ów nieważki płomień, który powołuję do życia i unicestwiam wedle woli. A jeśli któryś z obecnych zaryzykuje objaśnienie, zwane definicją naukową, to zwiększy jeno niewiedzę i otworzy na wszystkie strony mnóstwo drzwi na ciemń bezkresną i straszną. Jeśli nie znamy istoty, przeznaczenia i życia promyka światła lampy, której wszystkie części składowe są dziełem własnych rąk naszych, a przyczyny, skutki i funkcje mieszczą się w porcelanowej bańce, to skądże nam przyjdzie nadzieja przeniknięcia niepoznawalnego i rozwikłania problemu życia, którego elementy składowe mieszczą się w oddali miljardów lat i miljardów mil od naszej świadomości.

XI.

Od kiedy istnieje ludzkość, nie zbliżyła się ni na krok jeden do tajemnicy, nad którą się zastanawiamy. Jakiekolwiek sobie stawiamy w tej sprawie pytanie nie dotyka, zda się, nawet sfery, w której ukształtowała się i funkcjonuje świadomość nasza. Być może, niema nawet żadnego możliwego lub wyobrażalnego stosunku pomiędzy organem poznania zadającym pytanie, a ową rzeczywistością, któraby miała dać odpowiedź. Nie przyniosły nam nic nowego najskrupulatniejsze i najściślejsze badania czasów ostatnich. Pracujące w warunkach bardzo korzystnych i niezmiernie gorliwe związki uczonych angielskich, oraz towarzystwa psychologiczne całego Świata zebrały olbrzymi materjał faktów, które zdają się stwierdzać, że życie istoty duchowej, czy nerwowej może trwać jeszcze przez czas jakiś po śmierci istoty materjalnej. Choćbyśmy nawet przyjęli, że fakty te są niezaprzeczalne i ściśle naukowo stwierdzone, to przez nie tajemnica przesunęłaby się jeno o krok, o kilka godzin. Dziwnym jest zaprawdę fakt, że astralna zjawa osoby drogiej, tak z pozoru realna, iż się do niej zwracam z pytaniem, wchodzi do mego pokoju tejże samej minuty, kiedy życie ulatuje z jej ciała oddalonego o tysiące mil, zaiste niezwykły to fakt, przyznaję, i nowa zagadka, ale wynika z niej tylko, że dusza, duch, tchnienie, siła nerwowa, nieuchwytna i najniematerjalniejsza z pośród rzeczy materjalnych, czy coś podobnego i może się oddzielić na moment od materji i zawisnąć ponad nią, podobnie jak się odrywa czasem od knota i zawisa w powietrzu płomień lampy. Fenomen to szczególny zaiste, ale skoro jest realny, to dziwić się jeno należy, że nie możemy go wedle woli wywoływać wśród zwykłych warunków życia. Zresztą wcale nie odpowiada na nasze pytanie. Nigdy, żadne z onych widziadeł nie miało świadomości innego, nowego życia pozaziemskiego, odmiennego od życia, jakie właśnie ukończyło w swem ciele. Przeciwnie, życie duchowe wszystkich tych zjaw, w chwili, kiedy ma stać się czyste, wolne od materji, górne, nagle okazuje się dużo niższem od siebie samego — z czasów, kiedy jeszcze tkwiło w onej materii. Zjawy pełnią zazwyczaj swe zwykłe, codzienne czynności, drobiazgowo, mechanicznie, wśród otępiałości somnambulicznej. Jedna z nich szuka upornie kapelusza zapomnianego na jakimś meblu, druga troszczy się drobnym dłużkiem, lub pyta która godzina. Wszystkie zaś, w moment potem, w chwili kiedyby się zacząć miało prawdziwe życie spirytualne, pozaziemskie, rozpływają się i giną na zawsze.

Przyznaję, że to jeszcze nie dowodzi niemożliwości życia pozagrobowego. Nie wiemy, czy owe przelotne zjawy są to pierwsze przebrzaski egzystencji nowej, czy też może ostatnie zorze minionej. Być może, zmarli korzystają w ten sposób, nie mając innego, z ostatnich nici wiążących ich jeszcze z naszemi zmysłami, i czynią się nam dostrzegalnymi. Być może, żyją potem tuż obok nas dalej, ale mimo wszelkich wysiłków nie są w stanie porozumieć się i dać nam znaku swej obecności, a to z powodu, że brak nam organu koniecznego dla tej apercepcji. Oczywiście bylibyśmy w podobnem położeniu, chcąc dać pojęcie światła i barwy ciemnemu od urodzenia. W każdym razie nie ulega żadnej wątpliwości, że prace i badania, najnowsze nad tak zwanym przez Anglików borderlandem (światem sąsiednim) miały ten jeno skutek, iż problem pozostał najdokładniej na tem miejscu, na którem trwa od zaczątków świadomości ludzkiej.

XII.

Wyobraźnia może tedy wybierać z pośród koncepcyj pozagrobowego losu naszego dowolnie, albowiem świadomość nie dostarcza nam żadnych konkretnych faktów. Przyglądając się różnym możliwościom, spostrzegamy że najpiękniejsze nie są jednocześnie najbardziej prawdopodobne. Pierwsza, jak widzieliśmy, odepchnęła cały problem bez dyskusji i zawyrokowała, że czeka nas nicość zupełna. Druga, bardzo ponętna dla ślepych instynktów naszych, przyrzeka zachowanie mniej lub bardziej zupełne świadomości i osobniczego „ja“ przez wieki bezkreśne. Braliśmy pod uwagę również i tę hipotezę prawdopodobniejszą od pierwszej, ale okazało się, że w gruncie jest ona ciasna, naiwna i dziecinna, że niema podstaw ani dla ludzi, ani roślin, czy zwierząt, by trwać tak mieli wszyscy indywidualnie w bezgraniczach przestrzeni i czasu. Dodać należy, że z pośród wszystkich możliwości ta byłaby właśnie najstraszniejszą, a w porównaniu z nią, zagłada zupełna i natychmiastowa tysiąc razy lepsząby już była. Pozostają tedy dwie ideje, mianowicie życia pozagrobowego nieświadomego, albo też ze świadomością rozszerzoną, zmienioną, tak odmienną od obecnej, że nie możemy sobie o jej rodzaju wyrobić dokładnego wyobrażenia. Przeszkadzałaby nam ona raczej pojmować, ukazując n. p. promienie świetlne z poza granicy ultrafiolotowego i infraczerwonego widma, które dają prawdopodobnie silne wrażenia źrenicy inaczej od naszej zbudowanej.
Teorje te dwie z pozoru redukują się do jednej jedynej kwestji świadomości. Powiedzieć naprzykład, jak się nam to nasuwa samo, że życie pozagrobowe, nieświadome, równe jest śmierci zupełnej, znaczy to przeciąć a priorii bezwzględnie sam problem świadomości, najistotniejszy i najzawilszy z pośród wszystkich, jakie nas obchodzą tak żywo.
Jest to, jak świadczy metafizyka wszystkich czasów, zagadnienie najtrudniejsze, z tego już samego powodu, że przedmiotem jego jest właśnie sam podmiot poznający. Można powiedzieć że mamy przed sobą lustro, które ustawicznie i bez końca samo siebie odbija, a z odbić tych nie ma żadnych korzyści poznawczych. Mimo to właśnie jeno w owych bezsilnych odbiciach, mnożących się w nieskończoność, ukryty jest promień światła, mogący rozświetlić wszystko inne. Cóż tedy czynić? Niema innego środka wyłamania się z kręgu świadomości, jak ją zanegować, twierdząc, iż jest ona jeno organiczną chorobą ziemskiej inteligencji, a chorobę ową należy starać się leczyć przez coś, co wydać nam się może aktem szaleństwa, albo umyślnym, desperackim czynem. Spojrzawszy nań pod innym kątem, przekonamy się jednak może, że był to zabieg leczniczy, śmiały i konieczny.

XIII.

Niestety, wymknąć się z okola świadomości nie sposób, bo zawsze z konieczności zawrócić będziemy musieli pod mury więzienia i krążyć wokół tego, co wsparte jest o naszą pamięć, najniklejszą z pośród wszystkich uzdolnień naszych. Wobec faktu, nie ulegającego wątpliwości, że nic zginąć nie może, musimy przyjąć, iż żyliśmy przed rozpoczęciem obecnego życia naszego na ziemi. Ponieważ jednak nie możemy związać owej uprzedniej egzystencji z dzisiejszą, przeto pewność życia przedtem jest nam zgoła obojętną i mieści się tak daleko, jak pewność wszystkich bytowań późniejszych. Jawi nam się tedy owo „ja“ nasze, jako utwór czysto pamięciowy, mnemoniczny i spytać należy, czy to, co nam daje w ciągu nader krótkiej egzystencji, jest aż tak ważne, by miało samo przez się decydować o całym problemie nieśmiertelności. Czyż z tego co bierzemy od naszego „ja“ ziemskiego w formie tak wyłącznej, specjalnej, niedostatecznej, kruchej i znikomej wynikać ma, że nie istnieje inna postać świadomości i inny sposób używania życia? Lud ślepych od urodzenia, któremu jeden widzący opowiadałby o radości, jaką daje światło, twierdziłby nie tylko, że jest to niemożliwe, ale nawet niewyobrażalne. Wiemy napewno niemal, że brak nam tu na ziemi, oprócz stu różnych zmysłów, jeszcze zmysłu wyższego od naszej świadomości pamięciowej i nie pozwala nam to właśnie jak należy cieszyć się pełnią władania naszem własnem „ja“. Wydaje się nam czasem, że natrafiamy na niewyraźne ślady, na odruchy funkcji owego zanikłego już, albo może kiełkującego dopiero zmysłu, jaki w każdym razie wegetuje bardzo nikle przygłuszony i obezwładniony życiem ziemskiem, które wszystkie ewolucje swe centralizuje w jednym punkcie, mianowicie w świadomości. Czyż nie zdarza się, że tuż obok egoizmu, znanego i naukowo aż do ostatnich zakamarków zbadanego i władającego nami, nie dostrzegamy w sobie czegoś zupełnie bezinteresownego, co raduje się szczęściem bliźniego, sprzecznem nawet ze szczęściem własnem? Czyż dalej nie są nam znane uciechy, jakie daje sztuka, uciechy bezcelowe, owo n. p. spokojne, ciche zadowolenie, owa radość kontemplatywna, gdy patrzymy na piękny posąg czy obraz, lub budynek, którego nie będziemy już oglądać nigdy po raz drugi, który nie wzbudza żadnego pragnienia zmysłowego i nie przyda nam się na nic? Czyż zadowolenie to jest bladym przebłyskiem odmiennej, nowej świadomości, dochodzącym przez szczelinę naszej świadomości pamięciowej? Nie możemy sobie wyobrazić tej odmiennej świadomości, ale to nie uprawnia nas jeszcze do zaprzeczenia jej istnienia, przeciwnie, sądzę, że rozum nakazuje właśnie uznać ją. Gdyby nam zmysły nasze nie zostały dane wszystkie razem, ale jeden po drugim, z roku na rok, całe życie toczyłoby się pośród mnóstwa spraw zgoła niepoznawalnych. Posiadamy zresztą zmysł genezyczny, budzący się dopiero w okresie dojrzałości płciowej i to poucza nas, że od pewnego stanu specjalnego organizmu zawisło wprost odkrycie nowego świata, nieznanego dotąd oraz przesunięcie wszystkich osi życia naszego. Przez ciąg dziecięctwa nie domyślaliśmy się nawet co to są owe namiętności, szały, upojenia i bóle, jakie miotają dorosłymi. Czasem docierały do naszych ciekawych uszu fragmenty jakieś, zniekształcone urywki, ale z nich mimo wszelkich wysiłków wyrozumieć nie mogliśmy owej frenezji starszych i przyrzekaliśmy sobie zachowywać się rozsądniej i spokojniej w danym przypadku. Niestety, pierwszy dzień miłości wyrzucił nas zupełnie z orbity i pozmieniał cały system grawitacyjny naszej duszy. Widzimy, że kwestja świadomości, lub jej braku nie jest to dylemat tak wyłączny, jedyny i ekskluzywny, byśmy nim mierzyli wszystko i podawali w wątpliwość istnienie czegoś, czego sobie nie umiemy wyobrazić.

XIV.

Dziedziczna rezygnacja, którą ogarnięci trwamy w ciemnem więzieniu naszych zmysłów, nie dozwala nam sięgnąć po skarby wszechświata i dziać się to będzie długo jeszcze. Wyobraźnia nasza obecna godzi się z łatwością, zgoła nadmierną, na niewolę ową, bowiem jest córką pokorną zmysłów, z nich jeno czerpiąc swe zasoby. Nie stara się z należytą usilnością o rozwijanie owych instynktów i przeczuć, które ją pouczają, iż nie ma dać się więzić, ale że winna szukać wyjścia. A tak być koniecznie musi, wyobraźnia nabierać powinna z każdym dniem głębszego przeświadczenia, że świat realny sięga w miljardy mil dalej niż najambitniejsze marzenia i najzuchwalsze zakusy. Nie miała nigdy większego obowiązku ni prawa, niż teraz właśnie być bardziej szaleńczo odważną. To, coby się jej udało zbudować i powołać do życia w przestrzeni i najdalszych rozłogach czasu, to, coby była w stanie ogarnąć pojęciem, jest ledwo drobną cząstką rzeczywistości. Najmniejsze nawet okruchy wiedzy i codzienne fakty życia świadczą, że nawet w tem skromnem środowisku nie może stawić czoła realnym sprawom, że bywa przez nie ciągle prześcigana, wprowadzana w błąd, olśniewana, że nie stać ją na pojęcie cudów niespodziewanych, zawartych w kamieniu, związku chemicznym, szklance wody, roślinie, czy owadzie. Owo przeświadczenie to już rzecz niemała, bo sprawia, że śledzimy z pod oka, czy nie zdarza się sposobność przekroczenia magicznego koła własnego zaślepienia. Teraz dostrzegamy, że w obrębie tegoż kręgu nie możemy się spodziewać żadnej prawdy ostatecznej, a wszystkie, o ile leżą poza niem. Człowiek, chcąc zachować zmysł proporcji, musi sobie powtarzać co chwila, że, umieszczony nagle pośrodku całej masy realnych faktów wszechświata, podobny byłby mrówce, która, znając jeno swe ścieżyny leśne, maleńkie otwory w ziemi, okolicę mrowiska i niezmiernie ciasny krąg swych codziennych metod, znalazłaby się nagle pośrodku Atlantyku na źdźble słomy. Zanim wyjdziemy z więzienia, które nam nie dozwala na wejście w kontakt z rzeczywistością pozawyobrażenną, winniśmy starać się schwytać bodaj część prawdy, wyobrażając sobie rzeczy najmniej wyobrażalne, usiłując przeprowadzić poprzez wieczność, środkiem zasieków logiki i niepodobieństwa czasów swoich, marzenia tejże wyobraźni. Starajmy się usunąć z oczu naszych, ile razy jawi się nowe marzenie, zasłonę ziemskiego życia. Powiedzmy sobie, że pomiędzy różnemi możliwościami, jakie zawiera w sobie jeszcze świat, jedną z najłatwiejszych do urzeczywistnienia, najmożliwszych, najskromniejszych i najprostszych, jest zdolność osiągnienia poznania wyższego, szerszego, doskonalszego, trwalszego, oraz pewniejszego od tego, w jakie nas wyposaża obecna, dzisiejsza świadomość nasza. Przyjąwszy tę zdolność za fakt, a jest to rzecz bardzo nietrudna, spostrzeżemy odrazu, że problem naszej nieśmiertelności rozwiązał się zasadniczo sam przez się. Idzie teraz o to jeno, by ująć, lub przewidzieć, jakiej się trzeba jąć metody i rozeznać pośród okoliczności najbliższych nam tę część intelektualnych i moralnych nabytków, która przejdzie w życie wieczne i uniwersalne. Nie jest to sprawa mogąca być dziś lub jutro załatwioną, ale przyjdzie dzień, który ją sam załatwi.


Koniec.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Maeterlinck i tłumacza: Franciszek Mirandola.