Historja podróży Skarmentada

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wolter
Tytuł Historja podróży Skarmentada
Pochodzenie Powiastki filozoficzne
Tom drugi
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia »Czasu« w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

HISTORYA PODRÓŻY
SKARMENTADA.
[1]
SPISANA PRZEZ NIEGO SAMEGO.
(1756.)

Urodziłem się w Kandyi, w r. 1600. Ojciec mój był gubernatorem tego miasta, przypominam też sobie że pewien mierny poeta nazwiskiem Iro [2], sklecił na moją cześć liche wiersze, w których wywodzi mnie w prostej linii od Minosa; niebawem, gdy ojciec mój popadł w niełaskę, spłodził inny wiersz, w którym pochodzę już tylko od Pasiphae i jej kochanka. Był to bardzo lichy człowiek ten Iro, i najnudniejsze ladaco na całej wyspie.

Gdym doszedł piętnastu lat, ojciec wysłał mnie na studya do Rzymu. Przybyłem tam w nadziei poznania wszystkich prawd; dotąd bowiem uczono mnie wręcz przeciwnych rzeczy, zgodnie z obyczajem tego światka, od Chin aż po Alpy. Monsignor Profondo, któremu mnie polecono, był to osobliwy człowiek i jeden z najstraszliwszych uczonych jacy byli kiedy na świecie. Chciał mnie nauczyć kategoryj Arystotelosa, a był skłonny pomieścić mnie w kategoryi swoich oblubieńców: ledwiem się wymknął! Widziałem procesye, egzorcyzmy i nieco rabunków. Mówiono, ale bardzo fałszywie, że signora Olimpja[3], osoba wielce przemyślna, sprzedaje wiele rzeczy, których nie powinno się sprzedawać. Byłem w wieku, w którym to wszystko wydawało mi się bardzo ucieszne. Młoda Dama, wielce łaskawych obyczajów, zwana signora Fatelo, poczuła do mnie skłonność. Zalecał się do niej wielebny O. Sztyletini i wielebny O. Otrutini, młody księżyk z zakonu który już nie istnieje: pogodziła ich obdarzając mnie swemi łaskami; w rezultacie omal mnie nie wyklęto i nie otruto. Odjechałem, wielce zachwycony architekturą św. Piotra.
Zajechałem do Francyi; było to za panowania Ludwika Sprawiedliwego. Pierwsza rzecz, o którą mnie spytano, to czy chcę, na śniadanie, kawałeczek generała d’Ancre[4], którego lud upiekł na pieczyste i którego rozdzielano bardzo tanio każdemu kto zapragnął.
Państwo to było ustawiczną pastwą wojen domowych, często o miejsce w Radzie, niekiedy o dwie stronice teologicznej kontrowersyi. Już przeszło sześćdziesiąt lat, ogień ten, to tlący pod popiołem, to rozdmuchany gwałtownie, pustoszył ten piękny kraj. Były to owe swobody gallikańskiego Kościoła. „Ach, mówiłem sobie, wszakże ten lud jest łagodny z natury! Kto mógł tak wypaczyć jego charakter? Żartuje, a urządza noce św. Bartłomieja. Szczęśliwy czas, w którym będzie tylko żartował!“
Przeprawiłem się do Anglii: te same kłótnie, te same szaleństwa. Świątobliwi katolicy zamierzyli, dla dobra Kościoła, wysadzić w powietrze króla[5], rodzinę królewską i cały parlament, i oswobodzić Anglię od tych heretyków. Pokazano mi miejsce, gdzie błogosławiona królowa Marya, córka Henryka VIII, spaliła przeszło pięciuset poddanych. Pewien irlandzki ksiądz upewniał mnie że to był bardzo piękny uczynek: popierwsze, ponieważ ci których spalono to byli Anglicy; powtóre, ponieważ nie używali nigdy wody święconej i nie wierzyli w dziurę św. Patryka[6]. Dziwił się zwłaszcza, że królowej Maryi jeszcze nie kanonizowano; ale spodziewał się że to nastąpi niebawem, kiedy kardynał-siostrzeniec będzie miał trochę czasu.
Udałem się do Holandji, gdzie flegmatyczne usposobienie mieszkańców dawało mi rękojmię spokoju. Kiedy przybyłem do Hagi, ucinano właśnie głowę bardzo czcigodnemu starcowi. Była to łysa głowa pierwszego ministra Barneweldta[7], który położył największe zasługi dla Republiki. Tknięty litością, pytałem co za zbrodnię popełnił, czy zdradził Państwo. „Gorzej, odparł kaznodzieja w czarnym płaszczu; to człowiek który sądzi, iż dobre uczynki mogą zbawić człowieka na równi z wiarą. Rozumiesz pan dobrze, iż, gdyby podobne mniemania znalazły grunt, republika nie mogłaby istnieć, i że trzeba surowych praw aby powściągnąć tak ohydne zgorszenie“. Głęboki polityk tameczny dodał wzdychając: “Ach, panie, dobre czasy nie będą trwały wiecznie; to jedynie przypadkiem ten lud jest tak gorliwy; w gruncie, charakter jego skłonny jest do ohydnego dogmatu tolerancyi; kiedyś dojdzie do tego: to zgroza pomyśleć“. Co do mnie, w oczekiwaniu aż ten złowrogi czas umiarkowania i pobłażliwości nadejdzie, opuściłem bardzo rychło ów kraj, gdzie surowości nie łagodzi żaden powab, i puściłem się do Hiszpanii.
Dwór bawił w Sewilli, galiony nadeszły, wszystko oddychało dostatkiem i weselem w najpiękniejszej porze roku. Ujrzałem, na końcu alei cytrynowej i pomarańczowej, olbrzymie szranki, otoczone kosztownie obitemi trybunami. Król, królowa, infanci, infantki zasiadali pod wspaniałym baldachimem. Naprzeciw tej dostojnej rodziny znajdował się drugi tron, wyższy. Rzekłem do jednego z towarzyszów podróży: „O ile ten tron nie jest dla Pana Boga, nie widzę dla kogoby mógł służyć“. Pewien poważny Hiszpan usłyszał te słowa; kosztowały mnie one drogo. Wyobrażałem sobie, że ujrzymy jakiś karuzel albo walkę byków, kiedy, na onym tronie, ukazał się wielki inkwizytor, błogosławiąc z wysokości króla i naród.
Następnie przybyła armia mnichów kroczących parami, białych, czarnych, szarych, obutych, bosych, z brodą, bez brody, z kapturem i bez kaptura; potem szedł kat; potem, w otoczeniu ceklarzy i grandów, około czterdziestu osób, odzianych w worki, na których wymalowano djabłów i płomienie; byli to żydzi którzy nie chcieli bezwarunkowo wyprzeć się Mojżesza, oraz chrześcijanie, którzy zaślubili swoje kumy, albo którzy nie oddali czci Matce Boskiej z Atocha[8], lub też nie chcieli się wyzbyć gotowizny na rzecz hieronimitów. Odśpiewano pobożnie bardzo piękne modlitwy, poczem spalono na wolnym ogniu wszystkich winnych: czem cała rodzina królewska wydała się nadzwyczaj zbudowana.
Wieczorem, w chwili gdy miałem się kłaść do łóżka, zjawili się u mnie dwaj konfidenci Inkwizycyi wraz ze świętą Hermandad[9]: uścisnęli mnie czule i zawiedli, nie mówiąc słowa, do bardzo cienistego więzienia, mającego za całe umeblowanie tapczan i krucyfiks. Spędziłem tam sześć tygodni, po upływie których wielebny ojciec inkwizytor zaprosił mnie na pogadankę: uścisnął mi ramię z iście ojcowską czułością i rzekł, iż bardzo mu było przykro kiedy się dowiedział że mnie tak licho pomieszczono, ale wszystkie apartamenty są zajęte: na inny raz ma nadzieję że będzie mi wygodniej. Następnie spytał mnie przyjaźnie, czy nie wiem za co tu siedzę. Odparłem wielebnemu ojcu, że prawdopodobnie za swoje grzechy. „Powiedz, moje drogie dziecko, za jaki grzech? zwierz mi się z całą ufnością“. Daremnie łamałem głowę, nie mogłem zgadnąć. Miłosiernie, ojciec naprowadził mnie.
Wreszcie, przypomniałem sobie swoje niebaczne słowa. Skończyło się na dyscyplinie i na trzydziestu tysiącach realów. Zaprowadzono mnie, abym się pokłonił wielkiemu inkwizytorowi: był to bardzo uprzejmy człowiek, spytał mnie jak mi się podobała uroczystość. Odparłem że byłem zachwycony; i pomknąłem aby naglić towarzyszów podróży do odjazdu, mimo uroków tego kraju. Mieli czas dowiedzieć się o znakomitych czynach, których Hiszpanie dokonali dla sprawy religii. Czytali pamiętniki słynnego biskupa z Chiapa, z których okazuje się, że zamordowano, spalono lub utopiono w Ameryce dziesięć milionów niewiernych, aby ich nawrócić. Przypuszczałem, że ten biskup przesadza; ale gdyby nawet sprowadzić to do pięciu milionów ofiar, i tak byłoby cudowne.
Wciąż parła mnie żądza podróży. Chciałem zakończyć swoją przejażdżkę po Europie Turcyą; skierowaliśmy się w tamtą stronę. Postanawiałem sobie zachować dla siebie sąd o uroczystościach które tam zobaczę. „Ci Turcy, rzekłem do towarzysza, to niewierni, żyjący bez chrztu: tem samem muszą być o wiele więksi okrutnicy od wielebnych ojców inkwizytorów. Trzymajmy język za zębami, kiedy znajdziemy się u tych mahometan“.
Jesteśmy tedy w Turcyi. Zdumiałem się, widząc tam o wiele więcej chrześcijańskich kościołów niż w Kandyi. Ujrzałem zgoła liczne gromady mnichów, którym pozwalano swobodnie modlić się do Matki Boskiej i przeklinać Mahometa, po grecku, po łacinie, po ormiańsku. „Poczciwi ludzie, ci Turcy!“ wykrzyknąłem. Chrześcijanie greccy i chrześcijanie łacińscy żyli w Konstantynopolu w śmiertelnej wojnie; niewolnicy ci żarli się wzajem, jak psy które gryzą się na ulicy i które panowie grzmocą kijem aby je rozdzielić. Wielki wezyr popierał wówczas Greków. Patryarcha grecki oskarżył mnie, żem wieczerzał u patryarchy łacińskiego: skazano mnie, na pełnym Dywanie, na pięćset bambusów w pięty, z prawem zamiany na pięćset cekinów. Nazajutrz uduszono wezyra; na trzeci dzień, następca jego, który był za stronnictwem łacińskiem i którego uduszono dopiero za miesiąc, skazał mnie na tę samą grzywnę za to żem wieczerzał u patryarchy greckiego. Znalazłem się w smutnej konieczności unikania zarówno greckiego jak łacińskiego kościoła. Aby się pocieszyć, wynająłem sobie bardzo ładną Czerkieskę, istotę najczulszą w sypialni a najżarliwszą w meczecie. Jednej nocy, w słodkim wylewie miłości, krzyknęła ściskając mnie: Alla! Illa! Alla! Są to sakramentalne słowa Turków; myślałem że to są wyrazy miłości; wykrzyknąłem też bardzo czule: Alla! Illa! Alla! — Ach! rzekła, Bogu najwyższemu chwała! ty jesteś Turkiem?“ Rzekłem, iż błogosławię Boga za to że dał mi siły potemu; byłem bardzo rad z siebie. Rano, zjawia się iman aby mnie obrzezać; że zaś czyniłem pewne trudności, kadi tej dzielnicy, zacny człowiek, zaproponował mi że mnie wbije na pal: ocaliłem napletek i tyłek ceną tysiąca cekinów, i uciekłem co żywo do Persyi, postanawiając nie słuchać już w Turcyi mszy ani łacińskiej ani greckiej, i nie krzyczeć już: Alla! Illa! Alla! na schadzce miłosnej.
Kiedym wjeżdżał do Ispahanu, spytano mnie czy jestem za czarnym czy za białym baranem. Odpowiedziałem, że mi to jest obojętne, byle był kruchy. Trzeba wiedzieć, że Persya dzieliła się jeszcze na stronnictwo białego i czarnego barana. Posądzono mnie, że sobie drwię z obu stronnictw; tak iż wpadłem w szpetną kabałę u samych wrót miasta; znowuż kosztowało mnie sporo cekinów aby się pozbyć obu baranów.
Dotarłem aż do Chin, wraz z tłómaczem, który mnie upewniał że tam się żyje swobodnie i wesoło. Tatarzy opanowali je, spustoszywszy wszystko ogniem i mieczem; wielebni zaś ojcowie jezuici z jednej strony, a wielebni ojcowie dominikanie z drugiej utrzymywali iż pozyskują dusze dla Boga, mimo że nikt nic o tem nie wiedział. Nie widziano jeszcze w świecie tak żarliwych apostołów; prześladowali się bowiem zacięcie nawzajem; pisali do Rzymu tomy oszczerstw; o jedną duszę wymyślali sobie od heretyków i szalbierzy. Toczył się zwłaszcza między nimi straszliwy spór o sposób kłaniania: jezuici chcieli aby chińczycy kłaniali się rodzicom na sposób chiński, dominikanie żądali aby się kłaniać na sposób rzymski. Zdarzyło mi się, że jezuici wzięli mnie za dominikanina. Przedstawili mnie, przed tatarskim monarchą, za papieskiego szpiega. Najwyższa rada zleciła pierwszemu mandarynowi, który dał mandat sierżantowi, który rozkazał czterem zbirom aby mnie ujęli i związali z całą uroczystością. Zaprowadzono mnie, po stu czterdziestu czołobitnościach, przed oblicze Najjaśniejszego. Spytał mnie, czy jestem szpiegiem papieskim i czy to prawda że ten władca ma przybyć osobiście aby go złożyć z tronu. Odpowiedziałem, że papież jest to sędziwy kapłan liczący siedmdziesiąt lat[10], że mieszka o cztery tysiące mil od Jego Najjaśniejszego tatarsko-chińskiego Majestatu, że ma około dwóch tysięcy gwardzistów którzy stoją na warcie z parasolem, że nie chce składać z tronu nikogo i że Najjaśniejszy może spać spokojnie. Była to najmniej groźna przygoda mego życia. Wysłano mnie do Makao, skąd odpłynąłem do Europy.
Koło wybrzeży Golkondy trzeba było naprawić statek. Skorzystałem z tego aby zobaczyć dwór wielkiego Aureng-Zeba[11], o którym opowiadano w świecie cuda: bawił wówczas w Delhi. Miałem wreszcie przyjemność ujrzeć go w dniu uroczystej ceremonii, w czasie której przyjął niebiański podarek przysłany mu przez szeryfa Mekki: była to miotła, którą zamiatano święty dom, Kaaba, beth Alla. Miotła ta jest symbolem miotły boskiej, która wymiata wszystkie śmiecie duszy. Aureng-Zeb nie potrzebował jej chyba: był to najpobożniejszy człowiek w Hindustanie. Prawda że zamordował brata i otruł ojca; dwudziestu radżów[12] i tyluż omrów zginęło na mękach, ale to była rzecz bez znaczenia, mówiono tylko o jego pobożności. Przyrównywano doń jedynie święty majestat najoświeceńszego cesarza Maroka, Muleja Izmaela[13], który ucinał głowy co piątek po modlitwie.
Nie mówiłem ani słowa; podróże wyrobiły mnie; czułem że nie do mnie należy rozstrzygać między tymi dwoma dostojnymi monarchami. Młody Francuz, z którym mieszkałem, uchybił (sam to przyznaję) cesarzowi Indyj i cesarzowi Maroko. Odważył się rzec bardzo niebacznie, że istnieją w Europie wielce pobożni monarchowie, którzy rządzą bardzo dobrze państwem, a nawet chodzą do kościoła, nie mordując wszelako ojców i braci i nie ucinając głów poddanym. Tłómacz nasz przełożył na hinduskie bezbożne odezwanie młokosa. Pouczony dawniejszemi przygodami, kazałem szybko osiodłać wielbłądy: opuściliśmy z Francuzem miasto. Dowiedziałem się później, że, tej samej nocy, oficerowie wielkiego Aureng-Zeba przybyli aby nas ująć, ale znaleźli tylko tłómacza. Stracono go na placu publicznym; i wszyscy dworacy oświadczyli bez pochlebstwa, że śmierć jego była bardzo zasłużona.
Pozostało mi zwiedzić Afrykę, aby poznać wszystkie rozkosze naszego lądu. Ujrzałem ją w istocie. Okręt mój dostał się w ręce murzyńskich korsarzy. Nasz kapitan podniósł wielki lament, pytając czemu tak gwałcą prawo narodów. Murzyński kapitan odpowiedział: Wy macie nosy długie, a my płaskie; włosy macie gładkie, a my kędzierzawe; macie skórę popielatą, a my hebanową; tem samem, jest nam przeznaczone, wedle świętych praw natury, żyć w wiecznej nieprzyjaźni. Wy nas kupujecie na targu na wybrzeżach Gwinei, jak pociągowe zwierzęta, aby nas zmuszać do niedorzecznej i mozolnej pracy. Każecie nam żyć, pod grozą batoga, w górach, aby dobywać jakiś żółty piasek, który sam przez się jest do niczego i nie wart jest, ani w przybliżeniu, dobrej egipskiej cebuli; toteż, kiedy my was spotkamy i kiedy jesteśmy silniejsi, każemy wam uprawiać nasze pola, lub obcinamy wam nosy i uszy.
Nie było co odpowiedzieć na tak roztropną mowę. Jąłem uprawiać pole starej murzynichy, aby ocalić uszy i nos. Wykupiono mnie po upływie roku. Widziałem wszystko co jest pięknego, dobrego i godnego podziwu na ziemi; postanowiłem nie wychylać już nosa poza swój zaścianek. Ożeniłem się z krajanką; zostałem rogaczem, i przekonałem się że jestto najmilszy stan na ziemi.








  1. Historja podróży Skarmentada jest jakby szkicem późniejszego Kandyda (T. I.).
  2. Iro, anagram nazwiska Roi, które nosił mierny poeta współczesny, znany z żółciowego i zawistnego charakteru.
  3. Olimpia, bratowa papieża Inocentego X.
  4. Concini, minister Ludwika XIII, głośny swojem marnotrawstwem. Zabił go Vitry, kapitan gwardyi, a ciało jego, wleczone po ulicach, rozszarpał motłoch.
  5. Spisek prochowy w r. 1605.
  6. „Dziurę św. Patryka“ uważali Irlandczycy za bramę do czyśćca.
  7. Barneweldt (1549—1619), naczelnik stronnictwa republikańskiego w Holandyi przeciw Stadhouderowi Maurycemu Nassauskiemu. Ten uzyskał wyrok przeciw heretykom, wyznawcom nauki Arminiusza i, mocą tego wyroku, wyprawił Barneweldta na szafot.
  8. Ta Matka boska jest z drzewa; płacze co rok w dzień swojego święta, i lud płacze również. Jednego dnia, kaznodzieja, widząc stolarza który stał z suchemi oczyma, spytał go jak może się nie zalać łzami, kiedy Najśw. Panna je wylewa. „Ach, mój wielebny ojcze, to ja umocowałem ją wczoraj we framudze. Wbiłem jej trzy wielkie gwoździe z tyłu: wówczas-to byłaby płakała, gdyby mogła“. (Przypisek Woltera, w Wyciągu z dziennika dworu Ludwika XIV.)
  9. Święta Hermandad, stowarzyszenie stworzone w Hiszpanji celem obrony przeciw złoczyńcom. Często mięszano ją z Inkwizycyą, której udzielała jedynie pomocy dla przytrzymania ofiar.
  10. Inocenty X; był papieżem od r. 1644 do 1655.
  11. Aureng-Zeyb, władca mongolski od r. 1659 do 1707; zdobył Tybet, Golkondę i Wizapur; był dzielnym ale okrutnym monarchą.
  12. Radża, rodzaj księcia-wasala; omza, dygnitarz zasiadający w radzie Wielkiego Mogoła.
  13. Mulej-Ismael, cesarz Maroku od 1672 do 1727.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Franciszek Maria Arouet i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.