Hans Alienus/Część III/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Verner von Heidenstam
Tytuł Hans Alienus
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Hans Alienus
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
OJCIEC.

Na drugi dzień wszedł Hans Alienus bez zawiadomienia do pokoju ojca.
Przy oknie, w pradziadowskim fotelu siedział starzec, plecami zwrócony na pokój, i układał „trzynastkę“ na małym stoliczku z szachownicą. Słońce przeświecało pomiędzy doniczkami na oknie i lśniło w siwych, długich włosach, których srebrne nitki spływały na wytarte, błękitne obicie fotelu. Szara opończa z jaskrawo czerwonemi wykładami spoczywała na wychudłych ale szerokich ramionach, cera twarzy starca była żółtawo-blada, a pod wysokiem czołem tkwiły w głębokich jamach oczy, jak wielkie kule. Żarzyła się w nich dotąd żądza czynu, a na ustach, skrytych w białej brodzie, leżał wyraz stanowczy. Nos był duży, zgięty, zaś na czole i w fałdach policzków, toczyły z sobą walkę surowość i melancholja.
Obrócił głowę w bok tyle tylko, by dostrzec syna, który przystąpił szybko, bez namysłu do fotelu.
— Nie masz już, widzę, na sobie teatralnego kostjumu, o którym wspomniał Olson! — rzekł ojciec oschle, jakby syn wrócił z kilkugodzinnej przechadzki.
— Przebrałem się dziś rano! — odparł Hans, a dawny gniew ukłuł go znowu w serce.
Wielki pokój o czterech oknach, największy w całym domu, otaczały półki ścienne z książkami, a na wkręconych w mury hakach mosiężnych wisiały karabiny, pistolety, noże i torby myśliwskie, rogi, trąbki, wędki, przyrządy żelazne i sieci rybackie. Przed pękiem kijów wędkowych stała nawskos tokarnia, a na osobnym postumencie widniała cała zbrojownia hebli, pił, młotków i świdrów. U góry, na jednej z półek połyskiwała długa luneta, oparta mosiężną stopą o szkatułę, zaś na dole stała baterja elektryczna, retorta, oraz długie szeregi skrzyneczek, pudełek tekturowych, garnków do farb, pęków pędzli, paczek gwoździ i motków nici żaglowych. Pośród tych różnorakich przedmiotów panował surowy porządek i widać było, że każdy z nich wracał po użyciu ściśle na swoje miejsce. W jednym kącie stał na wysokim statywie, nakryty zieloną zasłoną aparat fotograficzny, zaś po obu stronach biura oszklone szafy ze zbiorami minerałów, oraz jaj ptasich. Połyskały tu kruszce rozmaite, blenda cynkowa rzucała matowe lśnienia, naśladowały złoto zarozumiałe piryty, obok zaś leżał fosfor i obojętna, dobroduszna kreda. Wokoło wypchanego i nadwerężonego już nurka widniało mnóstwo jaj w pudełkach z łacińskiemi napisami, a na szafie siedział czarny bocian obok gniazda zrobionego z gnoju, chróstu i ziemi. Intarsja z masy perłowej, zdobiąca szafkę narożną i, po dyletancku trochę rzeźbione, kręte nogi biura były to widać twory samego właściciela. Pod jednem oknem stał fortepian, zaś na jego płycie leżała, obok worka z suszonem zielem, duża teka, pełna muzycznych kompozycyj ojca. Cały pokój wyglądał na siedzibę uzdolnionego eksperymentatora, który jednak rozprasza się na przeróżne pola działania, niby fontanna, nie rzucająca wody jednym słupem, ale tracąca impet przez rozliczne odpływy boczne.
Hans Alienus wyjrzał oknem.
— To dziwne, — powiedział z wysiłkiem — jak zuchwałe są sroki. Podlatują aż do szyb.
— A jakie białe mają brzuchy! — dodał ojciec.
Hans ścisnął oparcie krzesła, o które był oparty, a gniew tłumiony dotąd rozgorzał w nim silniej, niż poprzód. Złośliwe, oschłe słowa ojca zraniły go, nie odrzekł tedy nic i patrzył dalej przez okno. Z oddali wytworzył koło głowy starca nimb dobroci, teraz zaś ujrzał go, jakim był zawsze, chłodnym i wyzywającym. Jak sięgał pamięcią, nie dostał odeń jednego serdecznego wyrazu. Szorstkich przygan i łajań nie pamiętał również, gdyż ojciec nie miał skłonności brutalnych. Albo milczał, albo dawał folgę swej niechęci w złośliwych przytykach.
Po urodzeniu Hansa cała miłość matki przeszła z ojca na dziecko i tu był początek urazy. Po zerwaniu, gdy Hans wrócił z ojcem do Szwecji, sąsiedzi zaopiekowali się osierociałym chłopcem i Hans słyszał często niekorzystne ich uwagi o ojcu. Wiedział o tem samotnik, zamykał się coraz bardziej w sobie i odstręczał syna, który wzrastał bez towarzyszy zabaw i opuszczony. Blady, cichy, chodził ojciec po wielkim, pustym domu, a gdy Hans podrósł i zaczął czytać książki, Monte Christo przedstawił mu się w postaci ojca. Niedługo po wyjeździe Hansa z rodzinnego domu nadszedł list z doniesieniem o śmierci matki, a wuj Didrick, który właśnie wystąpił z wojska i objął zarząd domu przyrodniego brata, podjął wraz ze znajomymi starania, by doprowadzić do zgody. Twierdził, że matka przewraca się w grobie wobec oziębłości ojca dla własnego dziecka. Samotnik podchwycił ten frazes i używał go odtąd w sposób sarkastyczny, ile razy wspomniano o Hansie. Twierdził, że gdy tylko któryś z zasiadających do stołu nie nazwie Hansa genjuszem, to matka zaraz zaczyna przewracać się w grobie. Wkońcu zapewnił Didricka, że jego ciągłe napomykania o synu i oziębłości ojca zmuszają matkę do obracania się w grobie, niby koło.
Teraz siedział u stolika i kładł dalej „trzynastkę”, nie objawiając chęci przerwania milczenia.
Dopiero po kwadransie spojrzał, obrócił głowę i rzekł:
— Gazeta leży na stole, może przeczytasz?
— Dziękuję, nie jestem obeznany z kwestjami bieżącemi! — odparł spokojnie i wyszedł z pokoju.
Przez ten czas chodził wuj Didrick niespokojnie pod drzwiami żółtego gabinetu. Nie zadał pytania i milczał długo. Potem jął mówić o rzeczach postronnych, gospodarstwie rolnem, cenach masła i śmiał się z własnych dowcipów.
Po wieczerzy wziął się do swego haftu i gdy przyniesiono poncz, długo szukał tematu rozmowy.
Wkońcu przygnębiony milczeniem zaczął w te słowa:
— Czemużto jednak musieliśmy obaj zostać starymi kawalerami? Ha, mogło nam się przydarzyć coś gorszego. Żonaci muszą, gdy są zaproszeni, wchodzić do pokoju razem, na ulicy też kroczą razem, niby skuci z sobą galernicy. Czyż istnieje w świecie para małżonków, nie budząca wrażenia komicznego? Nic takiego nie widziałem w życiu! Wystarczy zdjąć wieniec mirtowy i welon, oraz usunąwszy całą mistykę, załatwić sprawę trzeźwo wobec burmistrza... Eros lubi zasłony i niecierpi burmistrza. Oto moja filozofja!
— W Europie, — odparł Hans — małżonek bywa zawsze figurą komiczną. Inaczej wygląda żonaty człowiek wschodu. Występuje zawsze sam, odcięty od drugiej płci, a za bezwstyd uważa wszelkie pytania o swych stosunkach małżeńskich. Przedstawia się tedy znacznie dostojniej, a małżeństwo jego nabiera pewnego uroku tajemniczości.
Godzili się na to obaj, przeto nie było o czem mówić dalej i znowu zaległo przygnębiające milczenie.
Wuj Didrick nawlókł świeżą nitkę. Nie mógł wytrzymać, by nie wrócić do drażliwego tematu.
— Dziwny to człowiek z twego ojca, Hansie! — powiedział. — Nie ma dla ciebie serca. A jednak jest rozumny i rycerski bez żadnej przygany. Najbardziej mnie jednak zastanawia to, że jest właściwie przywiązany do rodziny i nieraz mówi z wielką serdecznością o różnych krewniakach, których niema w pobliżu.
Hans uczuł ponownie ukłucie w sercu, słysząc z ust obcych surowy wyrok na ojca. Zamilkł i zamknął się w sobie.
— Sądzę, — rzekł po chwili, — że gdybyśmy razem z ojcem posłyszeli śpiew, lub brzękanie gitary, słowem, gdyby zaszło coś podniecającego wyobraźnię, zgoda mogłaby nastąpić. Niestety, ciemno narazie.
Wuj Didrick pochylił się nad haftem, a Hans spoglądał po portretach na ścianie.
Rudawy jegomość w pudrowanej peruce z warkoczykiem, królewski medyk przyboczny, był tak skromny w obyczajach swych, jak straszny w gniewie. Za jego czasów, wiedza posiadała jeszcze cechę pogody, a uczoność nie mąciła spokoju domu, gdzie dorastało siedemnastu synów. Jeśli atoli któryś z nich nie stawi się w chwili, kiedy ojciec dawał klaskaniem znak rozpoczynania modlitwy przedobiednej, naówczas zdolny był, w pasji, zdruzgotać w rękach talerz.
Po prawej stronie widniał w ramach, niby w otwartem oknie, jeden z synów. Podczas napoleońskiego cernowania Anglji przeżył mnóstwo dzikich przygód na Morzu Północnem, zaś za wojny fińskiej dostał rosyjskim bagnetem w ramię. Leżał z pozoru martwy i odzyskał zmysły wówczas dopiero, kiedy niepewny swej sprawy sanitarjusz jął go smagać ostem, chcąc się przekonać, czy to wywołuje oparzenie skóry. Bez końca opowiadał, wychylony z ram, swe przedziwne dzieje. Oczy świadczyły o dobrem sercu, a słuchaczom wydawało się, że całemi godzinami jadą ciasną kibitką, mogącą pomieścić zaledwo jego samego i jego trójgraniasty kapelusz.
Pod nim wisiała akwarela syna, ojca Hansa Alienusa, z lat młodych.
Było to oblicze marzyciela, o żywych, jasnych oczach, nie wiedzących zgoła, że kiedyś wiedza, smutek i wyobraźnia staną się owocem zakazanym. I on też, zanim go los zamknął w wiejskiej pustelni, skazując na badanie i objaśnianie, zwiedzał odległe kraje, a nawet przebył cały rok na małej wysepce, rzuconej na szaro zielony Bałtyk, zmuszony grzebać sam nielicznych mieszkańców, zmarłych w tym czasie.
Przez cały wieczór słuchał Hans opowiadań portretu i nie spostrzegł, że czas płynie.
Znowu poświecił mu Olson w drodze na poddasze, gdy zaś po chwili otwarł drzwi, by przełożyć do wnętrza klucz usłyszał słowa Olsona, wyrzeczone do któregoś ze służby:
— Tak to przyjmuje ten łotr stary własnego syna!
Hans cofnął się i zatrzasnął tak silnie drzwi, że strych zatętnił donośnem echem. W pierwszej chwili chciał wezwać nazajutrz ojca, by oddalił Olsona, gdyż znowu ogarnęło go współczucie dla tego chorego śmiertelnie człowieka, który pędził żywot samotniczy. Pogasłe wspomnienia wypełzły z zakątków domu i przemienione w motyle jęły wirować wkoło niego. Przypomniał sobie, jak to nieraz uczuwał wielką cześć dla ojca, który, będąc nierównie inteligentniejszym od otoczenia, rzucał przybyłym w odwiedziny, naiwnym sąsiadom najbardziej mordercze i heretyckie paradoksy w twarz, oraz głosił oburzające ich do głębi poglądy. Nic dziwnego, że człowiek taki, pędzący schyłek życia w smutnem otoczeniu, zgorzkniał wkońcu. Zresztą syn pierwszy rzucił rękawicę zuchwałym postępkiem swoim. Teraz zaś mogła lada chwila rozdzielić ich wieczność nieprzebytą ścianą, tak że niesposób im będzie powiedzieć sobie wzajem, jak bardzo się cenili, nie mówiąc o tem.
Hans nie mógł zasnąć, słyszał godziny, wybijane przez zegar stojący na zwierciadlanym stoliku w żółtym gabinecie, szmery i piski szczurów na strychu i czuwał aż do rana, do chwili kiedy Olson wszedł by zapalić w piecu, a ponury, zimowy świt zajrzał przez haftowane w kwiaty mrozu szyby poddasza.
W chwilę potem wstał ojciec i spytał, opierając się drżącemi rękami na ramieniu Olsona:
— Czy syn mój chory? Słyszałem w nocy jego kroki.
— Cudzoziemcy miewają często dziwne nawyczki! — odparł Olson.
Ojciec zmarszczył czoło i nie powiedział nic.
— Więc do tego doszło, — pomyślał — że służący wyraża się urągliwie o mym synu, chcąc mi się przypochlebić!
Milczał uporczywie.
Wszedłszy przed południem do pokoju, zastał Hans ojca w fotelu, czytającego przez okulary niemiecką książkę z wielu rycinami szkieletów i czaszek zwierzęcych.
Spojrzał, skinął głową i położył palec na doczytanym wierszu, by nie zmylić lektury.
— To dziwna wędka — zauważył Hans, stając przed rybackiemi przyborami.
— Tak, w istocie, a obok stoi wędzisko i kołowrotek do zwijania.
— Rybołóstwo, to nudna zabawa!
— Być może, że nudzi ona tego, kto musi przewędrować pół świata poto, by się samym sobą nie znudzić. Ja natomiast czuję wielką przykrość z powodu, że nie mogę już siedzieć w łódce i słuchać szumu wody. Od roku przeszło nie zarzuciłem gruntówki i nie brałem do ręki wędek moich. Nie patrz na tę wędkę tam, jest staromodna, ma za wielkie zwijadło, dziś mamy już o wiele lepsze konstrukcje. Wszystko tak się szybko rozwija, że człowiek, siedzący w kącie na wsi, musi zostać w tyle. Niewiadomo wkońcu, co jest mądre, lub głupie, dobre, lub złe. Jeden tylko wuj Didrick powiada zawsze, ile razy dysputujemy poważnie, że czuje sam po sobie, co jest prawdą, a co kłamstwem.
Ojciec spojrzał na syna i przybrał pogodniejszy wyraz, zauważywszy, że uśmiechnął się na wzmiankę o wuju Didricku.
— Podróżowałeś długo po świecie, — rzekł — nie wiesz tedy, jak pewni są mieszkańcy wsi w poglądach swoich. Ja jednak muszę tu siedzieć i słuchać ich z dnia na dzień, a to wcale nie wesołe.
Hans przystąpił do tokarni.
— Widzę tu gotowy niemal taburet, — powiedział — czemuż jednak tylko nogi jego są polakierowane?
— Nie miałem czasu polakierować siedzenia.
— Mógłbym to zrobić ja!
— Nie potrafisz. Lakierowanie, to rzecz trudna. Widzisz, niesposób dobierać sobie na wsi towarzystwa, trzeba brać, co jest. Dawniej, sądziłem, że wiejski człowiek, to apostoł pokoju, siedzący na progu z Bogiem w sercu i fajką w zębach. Ale człowiek taki, to istota jednostronna i nieznośna wprost. Wyobraź sobie, od całych lat włóczyłem się tu, za jedyną rozrywkę mając plotki przy niedzielnej hulance. Wobec tego, polubiłem samotność, wiosłowanie i rybołóstwo.
— Mógłbym spróbować, czy mi się uda lakierowanie?
— Dobrze, spróbuj. Ale musisz zacząć od polerowania. W tem pudełku, na lewo, pod półką z książkami jest pumeks i proszek. Nie, nie... odstaw naprzód na swoje miejsce tamto pudełko... teraz musisz...
— Wezmę trochę proszku na pumeks i będę pocierał wpoprzek włókien drzewa.
— Tak, ale lekko, całkiem lekko! Nie masz, widzę, najmniejszej zdolności do tego. Patrz, jak ja to robię. Ten, kto się ze wszystkiem w życiu spieszy, musi potem siedzieć i kitować pęknięcia.
Ojciec rozruszał się, wstał, opierając drżące ręce o fotel, i zaczął polerować siedzenie taburetu.
— Sądzę, — zauważył Hans — że trochę pośpiechu czasem nie zawadzi. Trudno korzystać z cudzego doświadczenia, a ten, kto nie musi kitować pęknięć własnych, czuje się niezdarą, jakby nigdy w życiu nie był młodym.
— Może masz słuszność. I ja za lat młodych nie drepciłem spokojnie, to też siadłem potem w kącie do polerowania. Nie wiodło mi się zrazu. Znam tu na pamięć każdy kamień, kołek w płocie, łatę pokrycia mebli, oraz każdą, tak zwaną myśl mego drogiego brata Didricka. Znam też samego siebie na pamięć i wiem, że stałem się jeno mniej gładki i bardziej kańciasty. Niedobrze jest, widać, tak być ciągle samotny i uczyć się na pamięć siebie samego. Wiem dobrze, iż człowiek musi kształtować siebie i iść w tym kierunku, który uzna za swój. To, co człowiek wybierze, jest dlań najodpowiedniejsze. Ale weż pumeks i spróbuj raz jeszcze. Widzisz, teraz idzie już o wiele lepiej.
Ojciec usiadł, odsuwając fotel w bok tak, by móc śledzić pracę syna. Zdjął okulary i położył je na książce. Rzucał czasami spojrzenie na dwór, gdzie niebo pokryły chmury i zaczął padać śnieg.
— Deska już dość gładka, zdaje się! — powiedział Hans po chwili.
— Weź tedy z pudełka po prawej... nie, z tego mniejszego... szczotkę i płatek. Zdrapane wióra należy starannie usunąć, inaczej bowiem, lakierowanie wypadnie źle. Nie masz pojęcia, ile przyjemności dawała mi ta praca, teraz zaś każdy ruch ręki przypomina mi, co mnie czeka. Urodziłem się do czynu i nader boleśnie odczuwam niemoc, która sprawia, że jestem ciężarem sobie samemu i innym. W wieku moim jest samozniszczenie obowiązkiem. O, gdybym mógł wleźć w jakiś zakątek na strychu i umrzeć bez świadków!
Hans, pochylony, pracował tak gorliwie, że mu pot wystąpił na czoło. Chciał coś powiedzieć, zaoponować, ale ścisnęło go za gardło, a sprzeczne myśli wirowały mu w głowie. Pochylił się bardziej jeszcze i, przyłożywszy oko do deski, badał długo i bacznie polerowaną płaszczyznę.
— Możnaby się, sądzę, wziąć do kitowania! — powiedział po długiem milczeniu.
— Weż puszkę, stojącą przy teleskopie. Jest tam jeszcze trochę kitu, zdatnego, myślę, jeszcze do użytku. Kit, którym się wypełnia szczeliny i rysy, musi być miękki i elastyczny, inaczej użyć go niesposób. Dajno mi go w palce! Gdy wyschnie, trzeba raz jeszcze spolerować powierzchnię. Nigdy tego nie dość, ale trzeba brać się do rzeczy umiejętnie.
Hans jął kitować nierówności i praca ta, w pokoju ojca, zajęła mu całe przedobiedzie.
Olson zawiadomił, że podano obiad, a gdy Hans wychodził, ujrzał zawieszoną na ramie drzwi gitarę z fioletową kokardą i zniszczonym, rudym wieńcem klonowym. Przystanął i rzekł:
— Pamiętam z czasów dziecięcych tę gitarę.
— To jedyna pamiątka po matce twojej — odparł ojciec. — Nie pamiętasz zapewne, ale grywała na niej, a ja także próbowałem swego czasu potrosze.
Hans wrócił po obiedzie do pokoju ojca, gdzie panował już mrok i ogień płonął na kominie. Ojciec spał w fotelu w pobliżu płonących drew, ale usłyszawszy skrzyp drzwi, podniósł głowę. Ujrzawszy syna, rozpromienił się, lecz zaraz zmarszczył czoło.
— Zdaje mi się, — rzekł szorstko — że w młodości mej ludzie nie dudnili tak nogami, chodząc.
— Przez całe poobiedzie myślałem o tej gitarze! — odparł syn, zdjął instrument i przyniósł go do kominka. — Czy da się nastroić jeszcze?
— Oczywiście, ale trzeba mieć dobry słuch.
Hans usiadł na niskim taburecie, położył na kolanach gitarę i zaczął stroić.
Wisiał przy niej cienki zeszycik nut, oprawny w szary papier, zaś zwiędły wianek klonowy pękł na dwoje i spadł na dywan.
— Więc grasz także na gitarze? — rzekł ojciec ze złośliwym naciskiem. — Ale nie trzymaj jej tak wysoko na piersiach.
Hans dotykał niezręcznie strun i kręcił kołki.
— Nie, nie... musisz zaprzeć rękę na małym palcu tuż przy kwincie... Tak... tak, tylko nieco bliżej prożka... I miękko... całkiem miękko uderzaj... Niema już dziś gracji. Dajże mi gitarę i potrzymaj nuty, bym mógł czytać.

Hans rozłożył poplamiony, zżółkły zeszyt. Atrament wypełzł do tego stopnia, że przy migotliwych błyskach kominka nie można było odczytać nut, ani słów tekstu. Przebiwszy się przez pierwsze takty i słowa, czytał ojciec dalej z pamięci, ale był tak pochylony, jakby grał istotnie z nut, że zaś posiadał dość wprawy, nie potrzebował patrzyć na struny. Rozochocony odrzucił w bok głowę, aż mu się wzburzyły siwe włosy. Struny brzęczały pod cienkiemi, zesztywniałemi palcami, a śpiewał głosem siedemdziesięcioletniego starca, wątłym i bezdźwięcznym:

Leć, chrząszczyku, leć wesoło,
Gdzie nić cudną przędą duchy,
Utkajże mi rękawice,
Bym bez cierpień i bez troski
Żył w serdecznych druhów kole...
Niech mi, z łoża kiedy wstaję,
Świat promiennie się uśmiecha,
Niech żałoba zniknie blada,
Radość wiecznie brzmi...

Drzwi od żółtego gabinetu były jeno przymknięte, po chwili ukazał się w progu wuj Didrick. Podszedł zcicha po dywanie i podniósł rękę, by klepnąć brata po plecach, ale rozmyślił się na szczęście i stał bez ruchu przy fotelu.
Starzec odstawił gitarę nagle i tak porywczo, że jęk przebiegł po strunach.
— Zestarzałem się! — zawołał drżącym głosem. — Pora mi wstąpić w szeregi milczących. Ale w takich chwilach wstają wspomnienia.
Jął opowiadać o ojcu swym i czasach dawnych, kiedy to parobek dostawał rocznie dziesięć talarów i grube ubranie wełniane, a podczas pierwszego kiermaszu wyprowadzano na paszę krowę Gulleborgę w wieńcu na rogach, przy dźwiękach cytry, furtką, ustrojoną gałęźmi. Opowiadał też o dalekich wędrówkach po zaczarowanych lasach, gdzie rosła błędna trawa, tak że, chcąc ujść złemu, należało obracać kamizelkę podszewką na wierzch. W dali leżała obrosła tarniną sadzawka, z odbiciem obalonej sosny, oraz omszałej płyty skalnej. Dolatywały stąd słabe dźwięki, niby harfy duchów, w istocie zaś był to jeno śpiew szarego drozda o świtaniu.
Zapadłe oczy starca rozbłysły, mówił porywczo, gorąco, kwieciście i coraz prędzej, jakby się bał, że nie zdąży wyrzec tego, co leżało osnute mgłą zapomnienia, teraz zaś wstało i zrzuciło przeszłość, co na niem legła grobowym głazem. Zdawało się, że chce to wszystko swym bliskim powierzyć, oddać i uratować w chwili, kiedy ma się sam stać wspomnieniem. Hans i wuj Didrick przerywali mu pytaniami, pomysłami, łączyli obrazy w uroczy zespół tradycji, zaś pomiędzy tę opowieść wsuwały się stare legendy rodzinne i bajki o strachach w brunatnych, ściągniętych na oczy kapuzach. Wielki kamień schodów podjazdu nosił wyryte trzy litery: K. L. S., to znaczy: Kamieniu, leż spokojnie! Gdyby go ruszono z miejsca, całe obejście spłonęłoby niechybnie. Jesiennemi wieczorami widywano jaskrawo-żółty, pusty wóz, z szarym koniem, pędzącym galopem, niewiadomo skąd, ni dokąd dążący. Podobnie też zdarzyło się dawnemi czasy, że gość, nocujący w pokoju na poddaszu, został muśnięty zimną dłonią w chwili, gdy zgasił świecę.
— Była to pewnie zaginiona tajemniczo dziewka folwarczna, która chodzi po strychu! — zauważył wuj Didrick.
Ojciec potrząsnął głową przecząco. Co innego słyszał od ludzi. Wszedł Olson w celu posłania łóżka i zajęło go to do tego stopnia, że długo stał w ciemku z poduszką na ręce, a wkońcu, nie mogąc wytrzymać, wyjawił również swój pogląd na sprawę. Za powrotem do kuchni opowiedział to służbie, tak że zaraz wszyscy jęli paplać i opowiadać. Kucharka z zakasanemi rękawami, zajęta pieczywem świątecznem, odeszła od ciasta, a dwie służebne siadły przy dwu małych świeczkach łojowych i rozpoczęły gadać na wyścigi. Trzecia, niosąca właśnie przez głęboki śnieg mleko ze stajni, zawiadomiła żonę karbownika, co mówią „w domu“ i niebawem wszyscy w obejściu zatonęli w baśniach i historjach z duchami, drżąc jakby z chłodu, właziły podrostki płci obu na ławy, stały i nadsłuchiwały cichych opowieści. Szepty wypełniły wszystkie zakątki i na czas długi ustała cała praca, zaś w ciemni nocy sypały się miljony białych płatków na dachy budynków mieszkalnych i stodół.
Gdy Olson wrócił do swego pana ustały już wszelkie względy na różnice stanów. Służący stanął w kole innych przy dogasającym kominku, opowiadając coraz to nowe historje, z coraz to innemi objaśnieniami, jakie posłyszał w kuchni. Ożywiony ojciec stał również rzeźko i podkreślał słowa wymownemi gestami.
Nagle zadudniło głucho w sąsiednim, żółtym gabinecie.
Rumieniec znikł z policzków starca, tak że stał się żółto-biały.
— Zaświeć świece, Olsonie, i popatrz, co się stało! — rozkazał.
Olson blady również jak jego pan zaświecił jeden z kandelabrów na biurku i uchylił ostrożnie zapadłych na klamkę drzwi. Stojąc w progu, świecił w głąb pokoju.
— Dama z goździkiem spadła ze ściany! — powiedział po chwili.
Oparty ciężko o ramię syna, podszedł chwiejnie ojciec ze świecą w ręku do żółtego gabinetu, chcąc się przekonać naocznie. Portret spadł na dywan malowaną stroną ku ziemi, listwowa rama była pęknięta, a ochwiany gwoźdź, który przedarł tapetę, wyrwał trochę wyprawy i rozsypał ją na pobliski fotel.
— Wiesz, co znaczy, gdy spada portret? — powiedział do Hansa. — Znak to, że w domu tym ktoś wkrótce umrze.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Verner von Heidenstam i tłumacza: Franciszek Mirandola.