Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/377

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Cały pokój wyglądał na siedzibę uzdolnionego eksperymentatora, który jednak rozprasza się na przeróżne pola działania, niby fontanna, nie rzucająca wody jednym słupem, ale tracąca impet przez rozliczne odpływy boczne.
Hans Alienus wyjrzał oknem.
— To dziwne, — powiedział z wysiłkiem — jak zuchwałe są sroki. Podlatują aż do szyb.
— A jakie białe mają brzuchy! — dodał ojciec.
Hans ścisnął oparcie krzesła, o które był oparty, a gniew tłumiony dotąd rozgorzał w nim silniej, niż poprzód. Złośliwe, oschłe słowa ojca zraniły go, nie odrzekł tedy nic i patrzył dalej przez okno. Z oddali wytworzył koło głowy starca nimb dobroci, teraz zaś ujrzał go, jakim był zawsze, chłodnym i wyzywającym. Jak sięgał pamięcią, nie dostał odeń jednego serdecznego wyrazu. Szorstkich przygan i łajań nie pamiętał również, gdyż ojciec nie miał skłonności brutalnych. Albo milczał, albo dawał folgę swej niechęci w złośliwych przytykach.
Po urodzeniu Hansa cała miłość matki przeszła z ojca na dziecko i tu był początek urazy. Po zerwaniu, gdy Hans wrócił z ojcem do Szwecji, sąsiedzi zaopiekowali się osierociałym chłopcem i Hans słyszał często niekorzystne ich uwagi o ojcu. Wiedział o tem samotnik, zamykał się coraz bardziej w sobie i odstręczał syna, który wzrastał bez towarzyszy zabaw i opuszczony. Blady, cichy, chodził ojciec po wielkim, pustym domu, a gdy Hans podrósł i zaczął czytać książki, Monte Christo przedstawił mu się w postaci ojca. Niedługo po wyjeździe Hansa z rodzinnego domu nadszedł list z doniesieniem o śmierci matki, a wuj Didrick, który właśnie wystąpił z wojska i objął