Gryzli Uab/Dzieciństwo Uaba/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernest Thompson Seton
Tytuł Gryzli Uab
Pochodzenie Opowiadania z życia zwierząt, serja druga
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Arct-Golczewska
Ilustrator Ernest Thompson Seton
Tytuł orygin. The Biography of a Grizzly
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

Uab nigdy nie był wesołym niedźwiedziem, a różne przygody i niepowodzenia zrobiły go jeszcze bardziej poważnym i ponurym.
Zdawałoby się, że wszystko było przeciwko niemu. Najlepiej mu jeszcze było w głębi boru sosnowego, gdzie w dzień udało mu się zawsze znaleźć coś do jedzenia, a noc spędzał spokojnie w głębokiej dziupli spróchniałego drzewa. Pewnego wieczoru jednak zastał swe mieszkanie zajęte przez jeżozwierza z kłującemi kolcami, i musiał biedak szukać innego schronienia.
Innego znowu dnia, poszukując w dolinie Byczej smacznych korzeni, tych, które mu matka niegdyś wskazywała, ujrzał jakieś groźnie wyglądające zwierzę, wyłażące z nory ziemnej wprost na niego. Nie wiedział on, że to jest borsuk, ale wiedział, że trzeba uciekać przed dzikiemi zwierzętami i czem prędzej zawrócił i póty biegł, aż dotarł do najbliższego strumyka. Tutaj jednak wyskoczył wprost na niego koyot, szczekając przeraźliwie, a za nim biegł drugi i oba gonili kulawego niedźwiadka. Wreszcie, gdy już opadał z sił, wyczerpany wskoczył na drzewo i wdrapał się na wysoką gałąź. Koyoty jeszcze nie dał za wygrane i zaczęły latać wokoło drzewa, ale widać przypomniały sobie, ze w blizkości takiego niedźwiedziątka na drzewie bywa zwykle matka, po chwili zaprzestały więc oblężenia i cicho zawróciły. W ten sposób biednego sierotę uratowała nieistniejąca już matka.
Zlazł wiec Uab z drzewa i wrócił do swej puszczy Sosnowej. Wprawdzie w dolinie Byczej było więcej pożywienia, ale tam wciąż groziło mu jakieś niebezpieczeństwo, od którego nie miał go kto chronić i bronić — wolał więc być w lesie, gdzie każdej chwili mógł wdrapać się na jakieś drzewo, co było dotychczas niezawodnym jego ratunkiem.
Noga długo nie chciała mu się zagoić, i nigdy już nie była zupełnie zdrowa. Rana wprawdzie zabliźniła się i już tak go nie bolała, ale dostał na podeszwie nową skórę, która całkiem była niepodobna do tamtej na trzech zdrowych nogach i zawsze mu trochę dokuczała i zawadzała przy chodzeniu, a najbardziej wtedy, gdy musiał uciekać lub drapać się szybko na drzewo.
A jednak ciągle musiał się mieć na baczności, bo miał samych wrogów wokoło, a przyjaciela od śmierci swej drogiej matki — żadnego. Ona to była jego najlepszym przyjacielem i opiekunem. Stratę jej uczuwał na każdym kroku. Wszakże i chleb codzienny musiał on zdobywać własnym pomysłem i nabierać ciężkiemi doświadczeniami praktyczności i umiejętności życia.
O ileżby to łatwiej przyszło, gdyby żyła matka Srebrzysta. Dobrze że choć przyroda sama zsyłała coraz coś dobrego, co mogło zaspokoić głód i pragnienie.
Właśnie nastał czas dojrzewania szyszek sosnowych, a w roku tym był nawet wielki na to urodzaj. Uab mógł się teraz dowoli uraczyć smacznemi nasionami za wszystkie czasy głodu. To też rósł on i rozwijał się i znać już było w nim silnego niedźwiedzia, tak że nawet inne zwierzęta leśne nie śmiały go zaczepić i jakiś czas żył sobie spokojnie i szczęśliwie.
Aż tu pewnego dnia spotkał on pod cedrem, gdzie zbierał szyszki, jakiegoś innego, dużego czarnego niedźwiedzia podążającego ku niemu.
— „W lesie każde zwierzę jest nieprzyjacielem” — pomyślał Uab i wdrapał się na drzewo.
Czarny niedźwiedź w pierwszej chwili przeląkł się, poczuwszy zapach Szarego, ale przekonawszy się, że to jest jeszcze bardzo mały Gryzli, podszedł pod to samo drzewo i zaczął się jeszcze zręczniej wdrapywać niż Uab. Ten wdrapał się wyżej, czarny za nim. Uab wlazł na szczyt drzewa i zawiesił się na jednej z cieńszych gałązek. W tejże chwili napastnik wstrząsnął mocno drzewem i mały Gryzli upadł z łoskotem na ziemię. Ledwie się podniósł i rozbity z jękiem powlókł się dalej. Czarny niedźwiedź nie gonił go, może obawiał się blizkości matki szarej, która z pewnością nie puściłaby cało napastnika.
Mały Gryzli o tem jednak nie wiedział i opuścił piękny las cedrowy. Ale gdzież miał się teraz biedak podziać! W dolinie Gromkiej nie było w jesieni wiele pożywienia: jagody już się skończyły, a mrówek i ryb nie zawsze udało się dostać. Szedł więc biedny niedźwiadek smutny i zgnębiony brzegiem rzeki coraz niżej, niżej aż dotarł do doliny Meteetse.
I znowu napadł go koyot. Uab chciał uciekać ale nie mógł. Odwrócił się raptem i stanął groźny naprzeciw wilka. Ten, nie namyślając się długo, uciekł ile mu sił tylko starczyło. Po raz pierwszy zdobył mały, słaby niedźwiadek spokój własną siłą.
Uab nie mógł długo pozostać nad brzegiem strumienia, gdyż nie było co jeść, chciał więc powędrować do lesistego zakątka doliny, gdy ujrzał człowieka, takiego samego, jakiego widział owego pamiętnego wieczoru, kiedy stracił całą swoją rodzinę. W tejże samej chwili posłyszał wystrzał i równocześnie coś z gwizdem przeleciało tuż nad jego grzbietem!
Całe zajście i nieszczęście w dolinie Byczej stanęło mu żywo w pamięci, nie oglądając się więc, leciał przed siebie. Przez długą chwilę nie widział żadnej bezpiecznej kryjówki aż wreszcie dopadł do jakiejś szerokiej szczeliny w skale. Wydawało mu się to dobrem schronieniem — ale nagle stanęła mu na drodze krowa i tak groźnie ruszała rogami, że Uab przerażony skierował się w bok i już chciał wdrapać się na przewrócony pień sosny, ale nagle wyżej wśród gałęzi na drugim końcu pnia sosny pojawił się ryś, w groźnej postawie broniąc przejścia.
Biedny Uab stanął jak wryty: chyba wszystko zmówiło się przeciw niemu! Musiał więc iść dalej i wreszcie dostał się do małego lasku cedrowego, otaczającego tę część doliny.
Ale i tutaj nie od razu znalazł spokój. Na samym wstępie przywitały go wiewiórki, które widać niezadowolone z nowego rywala w chrupaniu cedrowych nasion, zaczęły piszczeć i biegać niespokojnie. Ale że niedźwiadek nic sobie z nich nie robił i szedł wolno swoją drogą, więc tylko wielką gromadą towarzyszyły mu, skacząc po gałęziach drzew i krzycząc. Chciały zapewne swym hałasem zwabić jakie większe zwierzę, które by wypędziło natręta z ich siedziby. Cała ta scena ogromnie zdenerwowała niedźwiedzia, tak, że nie śmiał się zatrzymać i dopiero wypadłszy na kamienisty pagórek na skraju lasu, pewny, że nie napotka nowego wroga, przysiadł, by wreszcie odpocząć.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ernest Thompson Seton i tłumacza: Maria Arct-Golczewska.