Gromada/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Gromada
Rozdział III.
Wydawca Księgarnia A. Gmachowskiego
Data wyd. 1925
Druk F. D. Wilkoszewski
Miejsce wyd. Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Słońce, złoty dobrodziej, szeroką poświatą oblewało tego dnia ziemię Łowicką, więc i sąsiadująca ze Sławoszewem i Mielnem Niespucha opływała w słoneczną łaskę. Tylko ten kawał ziemi, mniej wdzięczny, nie odpowiadał słońcu taką bujnością drzew i łanów, jak tamte, nie roił się takiem mnóstwem istot żywych. Folwarczek, zdawna zaniedbany, dźwigał się widocznie ku lepszemu bo między kilku budynkami zwietrzałemi stał nowy dom barwy wapiennej i kształtu klatki mieszkalnej, ogołocony z przystrojów zieleni, które gdy się latem do ścian i dachów przytulą, śmieje się nawet chata urokiem bezpośredniego dzieła przyrody.
Stefan Czemski, nabywszy niedawno folwark, chciał w nim mieć mieszkanie odpowiednie do swych celów, bynajmniej nie romantycznych, lecz realnych, był bowiem z wykształcenia socjologiem, z powołania szermierzem emancypacji ludu z pod nawału przesądów z pod przewagi klas feodalnych i klerykalnych. Dom, który sobie wystawił, był takim domem, jaki miećby powinien przyszły włościanin wyzwolony. Na reszcie gruntu nie zdążył jeszcze wykonać swych rozległych planów dla cywilizacji okolicy. Tylko że już w przeszłym roku skwar i blask zanadto mu dokuczył, posadził tej wiosny naokoło domu chude klomby, które dopiero okazywały snopy rózg zieleniejących.
Nie zajmował się osobiście gospodarstwem, do prowadzenia domu miał gospodynię, piękną Agatkę, którą odebrał prawie przemocą pewnemu proboszczowi z pod Grójca; w gospodarstwie zaś rolnem wyręczał go Maciej Durmaj, chłop uczony. Kilka włók ziemi trzeba było spożytkować tymczasem jako tako, zanim staną się... może fermą doświadczalną dla przyszłej szkoły rolniczej ludowej, może wzorową osadą kilku obywateli, którzyby własnoręcznie ten kawał ziemi uprawiali i dzielili się owocami pracy rąk swoich. Stworzenie tego braterskiego falansteru rolnego natrafiło tymczasem na duże przeszkody: najprzód trudny był dobór towarzyszy równie zapalonych, jak Czemski, do tego pomysłu; powtóre sam Czemski nie umiał ani orać, ani siać, ani kosić. Najwyżej młócićby potrafił — ale miał wątpliwości, czy w ten sposób zużytkowałby należycie nabyte przez kilka lat studjów wykształcenie uniwersyteckie. Tymczasem Niespucha była sobie najpospolitszym folwarkiem, administrowanym według najstarszej metody.
Czemski miał dzisiaj gościa, profesora Edmunda Owocnego, który przyjechał rannym pociągiem z Warszawy i, nie okurzywszy nawet podróżnego ubrania, zasiadł do herbaty i do ożywionej rozmowy.
— Zatem — mówił profesor krótkowidz, badając przez okulary bułkę, jak ciekawy preparat — Pojedziecie jutro na tę radę do Sławoszewa — hę?
Czemski wichrzył oburącz czarną, lśniącą czuprynę, marszczył energicznie czoło, to znów rękoma wyrabiał tak, jak gdyby w nich coś miął zawzięcie — i zwlekał z odpowiedzią.
— Jakżeż? — macie zaproszenie; rzecz całkiem naturalna: pojechać.
Czemski powstał z krzesła i przeszedł się po pokoju krokiem targanym, jakby jakieś zobowiązanie wobec ślepego profesora krępowało jego ruchy. Zaoponował jednak ubocznie:
— Co nam właściwie szkodzi, że oni sobie wystawią w Mielnie swojem staraniem dom ludowy? Znowu Edmund Owocny nie odpowiedział, tylko dłonie załamał i kiwał głową, a oszklonym wzrokiem świdrował stół, jakby ubolewał nad niedojrzałością młodego towarzysza.
— Wiem, wiem — zawołał żywo Stefan — takie rzeczy winny powstawać z wewnętrznej potrzeby i z inicjatywy ludu. — Ależ to przecie projekt sam przez się użyteczny, i nie noszą się z nim tylko tacy tam działacze z pod ciemnej gwiazdy, jak Godziemba, Młocki, ale przecie i Jan Rykoń, najtęższa głowa w Mielnie!
— Tu nietylko głowy potrzeba — wyrzekł dobitnie profesor Edmund — trzeba szczerego ludowego serca. Rykoń jest opanowany przez zacofańców i feodałów, choćby przez tego Bronieckiego ze Sławoszewa.
— Broniecki? — wzruszył ramionami Stefan — dobry sobie człowiek; nie żaden generał stronnictwa — stary bursz, pochopny do roboty społecznej...
— Ale zapleśniały szlachcic! I wy, panie Stefanie, pozbyć się nie możecie waszej szlacheckiej duszy, która wam przesłania ideał nowego obywatela w Polsce ludowej.
— Niechże mi profesor nie wypomina mojego szlachectwa, o którem sam nic nie wiem. Nie mam do niego żadnej pretensji. Mój ojciec jest lekarzem, dziad był żołnierzem w powstaniu. To przecie nie wstyd?
— Nie chodzi o genealogję — odparł profesor — lecz o duszę, umytą z wszelkich pleśni przeszłości. Ja naprzykład mam to szczęście, że nie pochodzę ze szlachty. Chociaż rodzina moja od kilku już pokoleń jest kulturalna...
— Więc znowu genealogja? — przerwał Stefan.
— Macie słuszność — mówmy o rzeczy. Zaledwiem tu przyjechał na przegląd, wynika sprawa zadawnionego i wadliwego typu: kilku obszarników, dobrawszy sobie dla pozoru usłużnego włościanina, zakłada dom ludowy, w którym będą nauczali ślepego posłuszeństwa panom i księżom, urządzą zabawy, jak dla dzieci, odczyty, jak dla idiotów; a w krótce zobaczycie, że w domu zagnieździ się jakiś sklep dla korzystnego zbytu dworskich produktów i spółka mleczarska dla sprzedaży dworskiego mleka.
— To dopiero zobaczymy — odrzekł Czemski — nie znam całego projektu.
— Wszystkie ich projekty dążą do opanowania ludu, nie zaś do rozwinięcia w ludzie samopoczucia własnej siły organizacyjnej, własnego ustroju. — Czy zapadła naprzykład uchwała gminna co do budowy tego domu?
— Nie; urzędowej uchwały nie było.
— A widzicie! Narzucają im swój pomysł, swoje jakieś feodalne dobrodziejstwo za pomocą ugłaskanego Rykonia! To haniebne!
— Phi... zamiar jeszcze niejasny — powątpiewał Czemski — ale skoro akcja niejasna, po djabła mi tam jechać i brać udział w naradzie?
— Jakto?! — aby skierować plan na właściwe tory, albo, jeżeli się wam to nie uda, cały plan rozwalić!
— Rozwalić?... — powtórzył pytająco Stefan.
Przeszedł się znowu nerwowo po pokoju, stanął, jeszcze poczekał i niechętnie jakoś zapytał:
— Jakże to profesor rozumie: skierować na właściwe tory?
Edmund Owocny skulił się, wpatrzył się znowu z natężoną uwagą w swą szklankę herbaty. Tułów krótki, barczysty, głowa i twarz obrośnięte, ale strzyżone ogółem nakształt kosmatej gałki z wytrzeszczonemi fanatycznie oczyma — składały razem postać gnoma — filozofa. Okrągłe to i jędrne stworzenie powinnoby, co do swego stylu rysunkowego, mieszkać z latarką, pod grzybem.
Zaczął cedzić przez zęby mniej stanowczo:
— No... skierować na właściwe tory... Czyż was uczyć potrzeba? Pobudzić lud do czynu, jaki się rwie żywiołowo z jego łona... Nie narzucać mu starych form życia, w które się jego duch nowy, historycznie twórczy, nie zmieści... Czytaliście artykuł „Uprzątnąć widma“ w przedostatnim numerze „Ludowca“?
— Czytałem; to ogólniki.
— Jest mojego pióra — przełknął profesor. — Miał sympatyczne oddźwięki w rozumnej prasie i między naszym czytelnikami — otrzymałem list od włościan z waszych stron, Piotra Smagały...
— Nieszczególny człowiek — wrącił Czemski — Pijak i próżniak. Cóż pisze?
— No... cóż pisze — — prosi o bliższe objaśnienia. — Ale tak kończy: „my, ojczulku, jesteśmy na każdy czyn gotowi i z wami pójdziemy choć do piekła. Siłę w sobie mamy i chęć. Dawajcie nam tylko światła, a pójdziemy...“ Tak mniej więcej.
— Cóż z tego jest do rzeczy, panie profesorze?
— Poczekajcie... Naprzykład, sprowadźcie na tę radę w Sławoszewie takiego Piotra Smagałę, albo kilku jemu podobnych.
— To można — błysnął żywiej oczyma Czemski, czepiając się choć jednej rady konkretnej — tylko nie Smagałę, bo nie jest z Mielna, ale innych.
— Oczywiście, znacie lepiej swoją okolicę. I to jeszcze miejcie na uwadze, panie Stefanie: jeżeli kto, oprócz włościan, ma kierować realnie tą instytucją, to jedynie my, szczerzy ludowcy, nie obszarniki i księża.
— A więc znowu zasada kurateli nad chłopem, nie zaś samorzutna ich ewolucja? — rzekł Stefan.
— Zupełnie co innego — odrzekł profesor nie kuratela, lecz pomoc bratnia. My, ludowcy, nie jesteśmy inną klasą, ani nie mamy innych interesów, jak lud. Ja naprzykład jestem zupełnie z ludu... z ludu przyszłości.
— Wszystko to piękne w teorji, ale jak profesor rozumie nasze kierownictwo w przedsięwzięciu cudzem, powstającem bez naszej inicjatywy i bez naszego udziału?
— Właśnie chodzi o inną inicjatywę.
Nadął się profesor od mocnego namysłu i błędnym wzrokiem krótkowidza szukając oczu Czemskiego, zawołał, o ile mógł przymilnie:
— A jakby to było, gdybyście zaproponowali miejsce w Niespusze na postawienie domu naszego typu? — — Wszak nosicie się z myślą oddania waszej ziemi na użytek ludu?
— To jest pomysł! — zawołał Stefan, i oczy mu zapłonęły szczerym zapałem.
— Więc widzicie...
Ale do pokoju wtargnęła Agatka, hoża dziewczyna, z miejska przyodziana, i bez ceremonji zapytała głosem, który ujawniał jej niepoślednie stanowisko w domu:
— A proszę pana, na ile osób ma być obiad, bo już czas o tem pomyśleć?
— Pan profesor zje z nami obiad — odpowiedział Czemski.
Profesor powstał od stołu, zawadził guzikiem o brzeg talerza, ledwie go nie stłukł i, wyciągając rękę w kierunku do młodego głosu gospodyni, rzeki:
— Bardzo mi miło poznać; jestem Owocny — —
Agatka zapytała wzrokiem Stefana i, zachęcona jego skinieniem, podbiegła i podała profesorowi rękę.
— Mój minister spraw wewnętrznych — przedstawił Stefan.
— Powabne sprawy — odpowiedział profesor, opatrując zbliska pełne i zgrabne kształty dziewczyny.
Ona zaś, dobrze usposobiona przyjęciem, zapytała wesoło:
— A coby też panowie chcieli na obiadek?
— Dla mnie wszystko dobre — rzekł Owocny, wznosząc ręce do skroni nakształt rogów — sam jestem na świecie, nikt o mnie nie myśli, jem, co mi dadzą.,.
— To pan biedny! — odezwała się Agatka ze współczuciem — no, u nas pan dostanie jeść porządnie.
I ruchem uprzejmym pogłaskała profesora po ręce, aż się działacz rozrzewnił.
— Chcecie panowie krupniku z drobiu?
— Na taki upał? — przymilał się profesor — możeby chłodniczek?
— Ano, kwas jest, śmietana jest, ogórki som — —
— A raki?
— Gdzieby tam! całkiem się od nas wyprowadziły.
— I bez raków dobry będzie, tylkoby dodać trochę cielęciny.
— Może być też. — Potem abo kurczęta, abo schab?
— Kurczęta z sałatką, jeżeli mam wybierać.
Stefan spoglądał pogodnie na tę komitywę, z ironicznem zadowoleniem młodego, pewnego siebie mężczyzny, którego przyjaciółka igra sobie z potworkiem. Dziwiło go to nawet przyjemnie, że Agatka, czasem harda i zbyt obcesowa w obejściu, umie sobie jednać ludzi inteligentnych prostotą i wdziękiem.
Gdy odeszła, Edmund Owocny okazał się zelektryzowanym, pozbył troski o sprawy publiczne i niby odmłodniał.
— Dobrze tu sobie żyjecie — mówił do Stefana i ochoczo zacierał ręce.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.