Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 37 —

między naszym czytelnikami — otrzymałem list od włościan z waszych stron, Piotra Smagały...
— Nieszczególny człowiek — wrącił Czemski — Pijak i próżniak. Cóż pisze?
— No... cóż pisze — — prosi o bliższe objaśnienia. — Ale tak kończy: „my, ojczulku, jesteśmy na każdy czyn gotowi i z wami pójdziemy choć do piekła. Siłę w sobie mamy i chęć. Dawajcie nam tylko światła, a pójdziemy...“ Tak mniej więcej.
— Cóż z tego jest do rzeczy, panie profesorze?
— Poczekajcie... Naprzykład, sprowadźcie na tę radę w Sławoszewie takiego Piotra Smagałę, albo kilku jemu podobnych.
— To można — błysnął żywiej oczyma Czemski, czepiając się choć jednej rady konkretnej — tylko nie Smagałę, bo nie jest z Mielna, ale innych.
— Oczywiście, znacie lepiej swoją okolicę. I to jeszcze miejcie na uwadze, panie Stefanie: jeżeli kto, oprócz włościan, ma kierować realnie tą instytucją, to jedynie my, szczerzy ludowcy, nie obszarniki i księża.
— A więc znowu zasada kurateli nad chłopem, nie zaś samorzutna ich ewolucja? — rzekł Stefan.
— Zupełnie co innego — odrzekł profesor nie kuratela, lecz pomoc bratnia. My, ludowcy, nie jesteśmy inną klasą, ani nie mamy innych interesów, jak lud. Ja naprzykład jestem zupełnie z ludu... z ludu przyszłości.
— Wszystko to piękne w teorji, ale jak profesor rozumie nasze kierownictwo w przedsięwzię-