Garbus (Féval)/Część szósta/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
OSTATNIE WIDZENIE.

W obszernej komnacie więziennej poczekalni prócz ich trojga nic było więcej nikogo; przez otwarte drzwi sąsiedniego pokoju słychać było kroki przechadzającej się warty. Ostatnie widzenie nie miało więc świadków. Gdy Lagarder szedł ku Aurorze, ona, wciąż sztywna, jakby skamieniała, wstała podeszła naprzeciw niemu kilka kroków, ucałowała jego skrępowane ręce i dała mu swe marmurowo-białe czoło do pocałowania. Lagarder przyłożył usta do jej skroni w milczeniu. Oczy Aurory poszukały matki, która płakała na uboczu i wówczas obfite łzy popłynęły i jej na policzki.
— Henryku! Henryku! — jęknęła z bezgraniczną rozpaczą. — Takżeż to musieliśmy się spotkać z sobą!
Lagarder patrzył na nią tak, jak gdyby chciał całą swoją miłość i całą bezmierną troskliwość, której oddał ośmnaście lat swego życia, zamknąć w tem ostatniem spojrzeniu.
— Nigdy jeszcze nie wydałaś mi się tak piękną, Auroro — szepnął — i nigdy głos twój tak słodko nie przenikał mego serca, jak w tej chwili. Dzięki ci, żeś przyszła! Godziny, moje w więzieniu nie wydały mi się zbyt długie, napełniłaś je wszystkie sobą: słodkie, drogie wspomnienia o tobie rozjaśniały mi ciemnicę. Dziękuję, żeś przyszła, dziękuję, aniele ukochany! I pani dziękuję — dodał zwracając się do księżnej — przedewszystkiem tobie, pani, żeś nie odmówiła mojej ostatniej prośbie.
— Odmówić tobie! — oburzyła się Aurora z zapalczywością.
Ze wzburzonej dumnym gniewem twarzy dziecka wzrok więźnia przeniósł się na schyloną głowę matki. Wszystko zrozumiał.
— To nie dobrze. Auroro moja; tak być nie powinno. I widzisz, pierwsza to wymówka, jaką ci wypowiadają usta moje i serce. Teraz widzę, żeś rozkazała, a matka posłuszna, zgodziła się przyjść tutaj. Nie zaprzeczaj, Auroro, czas ucieka, nie wiele zdążę powiedzieć ci morałów. Auroro, kochaj matkę i bądź jej posłuszną. Dzisiaj tłómaczy cię rozpacz, ale jutro...
— Jutro — przerwała, unosząc się, Aurora jeżeli ty umrzesz, i ja umrę, Henryku!
Lagarder cofnął się krokiem od ukochanej i oczy jego zaciągnęły się smutkiem.
— Pieściłem w duszy taką ogromną pociechę — rzekł — radość nieledwie, gdym sobie mówił, że, opuszczając ten świat, zostawiam ukochane dzieło moje i że tam, w niebie, wyciągnie się do mnie z wdzięcznością ręka Neversa, gdy zobaczy swą żonę i córkę razem szczęśliwe przezemnie!...
— Szczęśliwa! — powtórzyła Aurora z goryczą. Jak mogę być szczęśliwą bez ciebie!
— Widzę, że się myliłem — ciągnął Lagarder. Nie mam tej jedynej pociechy, wydzierasz mi sama, Auroro, tę radość! Osiemnaście lat pracowałem na to, aby w ostatniej godzinie mego życia przekonać się, że mojej dzieło jest zburzone. Żegnam cię, panno de Nevers.
Księżna podeszła cichutko do niego i, jak Aurora, ucałowała związane na krzyż ręce więźnia.
— Wy, panie! — mówiła przez łzy — wy, panie, stajecie w mojej obronie! Ale nie zabijajcie jej — prosiła, tuląc do siebie słaniającą się Aurorę. — To przecież ja tylko... moja zazdrość i pycha...
— Matko! Matko! — zawołała Aurora — nie mów tak!
Obie usunęły się na szerokie siedzenie fotelu. Lagarder stanął przed niemi.
— Nie oskarżaj się, pani. Twoja pycha i zazdrość płynęły z miłości. Jesteś wdową po Neversie, i to ja o tem zapomniałem na chwilę. Jedyny winowajca — to ja.
Szlachetne jego oblicze wyrażało bolesna wzruszenie.
— Posłuchaj mię, Auroro. Przestępstwa moje trwało krótką chwilę i zrodziło się w szalonem marzeniu, pieszczonem w mej duszy, które mi ukazywało otwarte wrota raju. I choć myśl zbrodnicza trwała krótko, dość była potworna, aby zmazać zasługę osiemnastoletniej mej pracy. Oto chciałem matce porwać jej córkę!
Księżna spuściła oczy. Aurora ukryła głowę na jej łonie.
— Bóg ukarał mię za to — mówił dalej Lagarder — dlatego umieram.
— Ale czyż niema żadnego ratunku? — zawołała księżna.
— Umierać w chwili, gdy życie moje, tak długo i ciężko doświadczane, miało rozkwitnąć, jak kwiat wspaniały! — mówił. — Źle zrobiłem, ale i kara Boska jest straszna! Jeden zły czyn zabija wszystkie dobre. Jakimże prawem miałem bo nie ufać ci, pani? Powinienem był przyprowadzić ci córkę wesołą kochającą, jawnie i otwarcie i dać ci się nacieszyć nią dowoli, a potem onaby ci wyjawiła, że się kochamy. I jabym upadł ci do nóg, prosząc o błogosławieństwo.
Mówiąc to, ukląkł przed księżną; Aurora zrobiła to samo.
— I pani byś nam nie odmówiła błogosławieństwa, nieprawdaż?
Księżna wahała się z odpowiedzią.
— Spełniłabyś to, matuchno — prosiła cichutko Aurora — tak jak to uczynisz teraz, w tej strasznej, przedśmiertnej godzinie.
Oboje pochylili głowy. Księżna ze wzniesionemi ku niebu oczami, z twarzą zalaną łzami, zawołała z rozdzierającą prośbą w głosie:
— Boże, Chryste Panie, spraw cud!
Potem, złączywszy ich głowy razem, ucałowała je tkliwie, szepcąc ze łkaniem:
— Dzieci! Moje dzieci!
Aurora wstała i rzuciła się w objęcia matki.
— Auroro rzekł Lagarder — oto po raz drugi jesteśmy poślubieni. Dzięki ci, pani, dzięki, matko moja! Nie przypuszczałem, ze tutaj można wylewać łzy takiej radości. A teraz Auroro — dodał ze zmienioną twarzą odwagi! Musimy się rozłączyć.
Młoda dziewica zbladła jak śmierć. Zapomniała już była o rzeczywistości.
— Nie na zawsze — dodał z pogodnym uśmiechem Lagarder — myślę, że choć raz jeden jeszcze się zobaczymy. Ale w tej chwili odejdź tylko nieco dalej, gdyż chcę na osobności pomówić z twoją matką.
Aurora, uścisnąwszy ręce Henryka, odeszła w drugi koniec komnaty.
— Pani — rzekł wówczas więzień do księżnej — za chwilę przez drzwi tamte mogą wejść moi dozorcy, a ja tyle mam do mówienia. Ufam ci, pani, najzupełniej. Przebaczyłeś mi, prawda? Czybyś nie zechciała wysłuchać prośby umierającego?
— Panie — odpowiedziała księżna — czy będziesz żył, czy umrzesz, a będziesz żył, choćbym miała za to oddać ostatnią kroplę krwi mojej, przysięgam na honor, iż nic ci nie odmówię. Nic — powtórzyła z mocą po chwili myślenia. Szukałam myślą, czy jest taka rzecz na świecie, którejbym ci odmówiła, i nic nie znalazłam!
— Niechaj Bóg stokrotnie ci to wynagrodzi w miłości twego dziecka! A zatem posłuchaj mię, pani: Jestem skazany na śmierć, wiem o tem dobrze, pomimo, iż nie odczytano mi jeszcze wyroku? Nie było przykładu, ażeby darowano życie więźniom podziemi trybunału kryminalnego Chateletu. Ach, prawda, omyliłem się; jest jeden przykład: za życia nieboszczyka króla, hrabia Bossut, skazany na śmierć za otrucie elektora hesskiego, został ułaskawiony, gdy Włoch, Grimaldi, znany zbrodniarz, napisał do pani de Maintenon, przyznając się do winy. Ale nasz winowajca nigdy tego nie zrobi i właściwie nie o tem chciałem mówić.
— Gdyby jednak została jaka nadzieja... — zaczęła księżna Gonzaga.
— Nie została żadna nadzieja. Teraz trzecia, o siódmej zciemnia się. Wówczas to przyjdą po mnie, aby zaprowadzić do Bastylii. O ósmej stanę na miejscu kaźni.
— Rozumiem! — zawołała księżna. — Podczas drogi gdyby tak grupa przyjaciół...
Lagarder powstrzymał jej mowę wstrząśnięciem głowy i rzekł, uśmiechając się smutnie;
Pani mnie nie rozumie. Muszę mówić jaśniej. Na drodze między Chateletem a Bastylią będzie jedna stacya: na cmentarzu Saint-Magloire.
— Na cmentarzu Saint-Magloire? — powtórzyła księżna ze zdziwieniem.
— A czyż to się nie należy — rzekł z gorzkim uśmiechem Lagarder — aby zabójca odbył pokutę na grobie ofiary?
— Jakto? Ty, Henryku? — wybuchnęła księżna. — Ty, obrońca Neversa! Ty, nasz zbawca i opatrzność!
— Ciszej, księżno! Na grobie Neversa będzie topór i pień. Będę miał uciętą prawą rękę.
Księżna zakryła twarz rękami. W drugim końcu sali Aurora, klęcząc, modliła się i płakała.
To okrutne i niesprawiedliwe, nieprawdaż? I jakkolwiek imię moje nie jest ani tak znakomite, ani tak świetne, pojmuje pani moją rozterką duchową: zostawić tak podłą o sobie pamięć!
— Ale po co to okrucieństwo? Komu ono przyszło do głowy?
Prezydujący, markiz Segre, powiedział: Nie może tak być, aby księcia, lub para Francyi zabijano jak pierwszego lepszego! Musimy odstraszyć przykładem.
— Ależ pan... Boże wielki! Regent nie ścierpi...
— Regent nie już pomódz nie może po wygłoszeniu wyroku; jedynie w razie przyznania się do zbrodni prawdziwego winowajcy... Ale nie zajmujmy się tem teraz. Dochodzę do mej prośby. Ty jedna, księżno, możesz mnie publicznie, w oczach tłumu, zrehabilitować, oczyścić z winy i podnieść śmierć moją do znaczenia męczeństwa. Chcesz to uczynić?
— Czy chcę! Powiedz tylko, co mam robić?
Lagarder zniżył głos, który drżał trochę.
— Tuż blizko grobu Neversa jest kościół. Gdyby panna de Nevers w stroju ślubnym stanęła u wejścia do świątyni; gdyby przy ołtarzu znajdował się ksiądz w szatach kościelnych i gdybyś ty, pani, była tam także, a moja eskorta, przekupiona, pozwoliła mi wejść na kilka minut do kościoła i uklęknąć przed ołtarzem...
Pod księżną chwiały się kolana.
— Przestraszam panią... — przerwał Lagarder.
— Kończ! Kończ!
I gdyby ksiądz za zezwoleniem księżnej Gonzagi pobłogosławił zawarty już cywilnie związek kawalera Henryka Lagardera z panną Nevers....
— Na moje zbawienie przysięgam — przerwała mu księżna — stanie się to!
Oczy Lagardera zabłysły szczęściem. Ukląkł przed księżną i całował jej ręce. Księżna objęła go w serdecznym uścisku, śledząca ich zdala Aurora patrzyła na to z bijącym sercem, i inni widzieli, gdyż właśnie otworzyły się drzwi od sieni i weszli żołnierze z oficerem na czele.
Księżna Gonzaga, nie zważając na nich, mówiła z uniesieniem:
— I wówczas któż się ośmieli powiedzieć, że wdowa po Neversie, nosząca przez lat blizko dwadzieścia żałobę, oddala rękę córki mordercy jej ojca! Dobrze, Henryku! To słuszne, synu mój!
Oczy więźnia napełniły się łzami.
— Pani — szepnął, — sprawiasz, iż zaczynam żałować życia podwójnie! Sądziłem, że tracę mój jeden tylko skarb...
— Tak, naturalnie, Henryku — ciągnęła księżna. — Któż ośmieli się to powiedzieć? Przysięgam więc ci, że ksiądz będzie czekał przy ołtarzu, będzie to mój spowiednik. Eskorta musi cię zwolnić na chwilę, gdybym nawet zmuszoną była sprzedać wszystkie moje klejnoty, a nawet ślubną obrączkę, aby ich przematka i panna młoda odprowadzą skazańca kupić. Po błogosławieństwie ślubnem ksiądz, do Bastylii... A ja wówczas zawołam...
— Na miłość Boską, matko, nie unoś się tak, nie jesteśmy sami! — prosił Lagarder.
Oficer zbliżył się.
— Panie kawalerze — rzekł — nadużyłem mej władzy, proszę już iść za mną.
Aurora podbiegła do skazańca i zaczęła okrywać go pocałunkami.. Księżna, nachyliwszy się ku niemu, szepnęła jak mogła najciszej:
— Licz za mnie, synu! Ale czy po za tem niczego próbować już nie można?
Lagarder podniósł zwieszoną w zamyśleniu głowę.
— Posłuchaj, matko. Nie jest to żadna może szansa, ale próbujmy. O godzinie pół do ósmej jest zebranie trybunału familijnego. Właśnie w tej porze będę niedaleko stamtąd. Gdyby więc można było wprowadzić mnie w czasie obecności regenta do sali obrad...
Księżna zrozumiała, uścisnęła mu rękę znacząco. Aurora obłąkanemi oczyma patrzyła na żołnierzy, otaczających tę jej najdroższą istotę na ziemi, jej tak zawsze dzielnego, a teraz bezbronnego i słabego Henryka!...
Wkrótce cały orszak zniknął za drzwiami, prowadzącemi do nowej baszty.
Księżna gorączkowo schwyciła martwą rękę Aurory i pociągnęła ku wyjściu.
— Chodź, dziecko drogie — rzekła — jeszcze nie wszystko stracone. Bóg nie dopuści, aby się spełniła taka potworność!
I wsiadając do karety, rzuciła rozkaz woźnicy:
— Do Palais Royal, galopem!
W tej samej chwili od strony rzeki inna kareta ruszyła równocześnie. Z wnętrza jej jakiś głos, w którym drżał niepokój, odezwał się do woźnicy:
— Wypędzę cię, jeżeli nie zajedziesz na podwórzec Fontan przed karetą księżnej.
Był to pan Pejrol, którego szlachetne oblicza nosiło świeże ślady tragicznego położenia — w ciemnicy Chateletu i wściekłego gniewu. Konie ruszyły jak błyskawica, minęły karetę księżnej i pierwsze stanęły na podwórcu Fontan w Palais Royal. Tu pan Pejrol wyskoczył z karety i zniknął za drzwiami pałacu.
Gdyby kilka minut później księżna Gonzaga prosiła o audyencyę u jego królewskiej wysokości, odpowiedziano jej odmownie tonem obojętnym i suchym. Wówczas przyszła jej myśl czekać na wyjście regenta, ale czas uciekał, zapadał zmrok i trzeba było przedewszystkiem dotrzymać obietnicy, danej Lagarderowi.




Książę Gonzaga siedział sam jeden w gabinecie. Obnażona szpada leżała na stole, zarzuconym papierami. Właśnie próbował z pomocą służącego wciągnąć na siebie cienką stalową koszulkę, którąby mógł nosić pod ubraniem.
Twarz jego ni wyrażała radości, ani zadowolenia; wewnętrzny jakiś niepokój targał najwidoczniej jego nerwami, zdradzały to ruchy rąk, które tak mu drżały, iż nie mógł zapiąć klamerek u koszulki.
— Już przecie skazany — mówił sobie w duchu, — regent potwierdził wyrok. Czyżbym go na prawdę zdołał przekonać?
Wszystkie klamry koszulki były już zapięte i Gonzaga wkładał zwierzchnie ubranie; był to wspaniały ubiór dworski z czarnego aksamitu; na piersiach szeroko błękitna wstęga ze złotą gwiazdą.
— Bałwan i tchórz ten Pejrol mruczał, wzruszając z pogardą ramionami. — Tylko patrzeć, jak zemknie do Modrytu ze swoimi skarbami. Pijawka przeklęta!
Wtem lekko zastukano do drzwi.
— Wejdź, czekam już od godziny.
Na progu stanął pan Pejrol który zdążył był już się przebrać w odpowiednie szaty.
— Powstrzymaj, wasza książęca wysokość, wymówki — rzekł na wstępie. — Zaszły całkiem nieprzewidziane wypadki: oto wracam z więzienia Chateletu. Na szczęście, że obaj ci hultaje, ucieczką swoją, dogodzili mi znakomicie, nie stając w sądzie, jako świadkowie. Zeznałem więc sam jeden tylko. Sprawa skończona. Za godzinę ten djabeł z piekła będzie miał uciętą głowę. Nareszcie tej nocy zaśniemy spokojnie!
Gonzaga nic nie rozumiał i Pejrol musiał mu szczegółowo i wyraźnie opowiadać swoje przygody w Chatelecie, ucieczkę Chaverny’ego i dwóch fechmistrzów. Potem jeszcze opowiadał p. Perjol o spotkaniu się przed Chateletem z księżną Gonzaga i Aurorą.
— Przybyłem do Palais Royal o dwie minuty wcześniej, niż te panie — dodał — i to mi wystarczyło. Książę pan raczy nu zwrocie pięć tysięcy luidorów, które musiałem wsunąć do ręki pana Nanty za to, aby w imieniu regenta odmówił posłuchania tym paniom.
— Dobrze — rzekł Gonzaga. — Cóż dalej?
— Wszystko załatwione. Konie pocztowe zamówione na godzinę ósmą.
— To dobrze — powtórzył Gonzaga wyciągając z kieszeni urzędowy pergamin.
— Co to jest? — zapytał Pejrol.
— Nominacya na tajnego królewskiego pełnomocnika w Hiszpanii.
Pejrol wytrzeszczył oczy z podziwu.
— Posiadam obecnie większe łaski, niż kiedykolwiek — odpowiedział Gonzaga, — pracowałem na nie ciężko i mozolnie. Zaiste, muszę być okrutnie silny, mój przyjacielu Pejrolu, jeżeli regent okazuje mi taką bezwzględną ufność i zostawia zupełną swobodę. Bardzo silny! Z chwilą, gdy głowa Lagardera padnie pod toporem, wzniosę się na takie szczyty, że wam wszystkim, wspinającym się za mną, zakręci się w głowie. Regent będzie się wysilał, jakby mi wynagrodzić dzisiejsze swe podejrzenie, ale ja mu też odpłacę! Niech tylko Lagarder, ten miecz Damoklesa, nie wisi nad moją głową! Do stu piorunów! Dosyć mam akcyi białych, niebieskich i żółtych, aby rozpędzić bank na cztery wiatry!
Pejrol przytakiwał mu według przyzwyczajenia.
— Czy to prawda — zapytał, — że jego królewska wysokość ma dzisiaj przewodniczyć na sądzie familijnym?
— Wymogłem to na nim — odrzekł Gonzaga z miną zarozumialca.
— A dona Kruz? Czy wasza miłość może liczyć na nią?
— Więcej niż kiedykolwiek. Przysięgła, że zjawi się na posiedzenie.
Pejrol spojrzał mu w oczy. Gonzaga uśmiechnął się żartobliwie.
— A gdyby tak dona Kruz nagle zniknęła? Co ty na to, Pejrolu? Że była żem ją sprowadził, wszyscy wiedzą, bo widzieli ją...
— Czyby... — zaczął służalec.
— Mój Pejrolu, dzisiaj będziemy świadkami wielu ciekawych rzeczy. Księżna pani może sobie poufnie rozmawiać z regentem ile jej się podoba mnie to nic już nie obchodzi i nie zaszkodzi. Mam władzę, a głównie wolność pomimo oskarżenia o morderstwo. Mogę przez cały dzień działać dla zapewnienia własnego bezpieczeństwa. Regent ani się domyśla, że zrobił ze mnie olbrzyma. No, ale trzeba się spieszyć!
— A zatem — odezwał się pokornie Pejrol — wasza książęca wysokość jest zupełnie pewny zwycięstwa?
Gonzaga uśmiechnął się tylko pogardliwie.
— W takim razie, na co te wojenne przygotowania? W salonie ekscelencyi spotkałem naszych sprzymierzeńców, uzbrojonych, jak na wyprawę wojenną!
— Taki wydałem rozkaz.
— Więc wasza książęca mość spodziewa się bitwy?
— Widzisz mój Pejrolu, u nas w Italii, nawet najwaleczniejsi dowódcy myślą o zabezpieczeniu tyłów armii. Trzeba zawsze być przygotowanym na odwrotną stronę medalu. Otóż ci panowie są taką moją tylną strażą. Czy oddawna czekają?
— Nie wiem. Nie rozmawiałem z nimi.
— Jakież mają miny?
— Miny zbitych psów, albo uczniaków w kozie.
— Wszyscy są?
— Wszyscy, z wyjątkiem Chaverny’ego.
— Mój kochany, podczas gdyś był w więzieniu, stała się pewna rzecz. Gdybym tylko zechciał, moglibyście mieć wszyscy, co do jednego, bardzo przykrą chwilę.
— Raczcie, wasza książęca wysokość wytłómaczyć — zaczął drżąc ze strachu Pejrol.
— Nie chce mi się dwa razy tego samego powtarzać; opowiem to wszystkim razem.
Gonzaga zadzwonił. Wszedł służący.
— Prosić wszystkich tych panów, którzy czekają! — rozkazał.
A potem zwracając się do Pejrola, dodał:
— Przypominam sobie, że to ty, przyjacielu, mówiłeś niedawno z gorliwością: “Pójdziemy za tobą, wasza książęca wysokość, choćby do piekła!” Jesteśmy teraz na tej drodze, idźmy wesoło!
Wszyscy młodzi przyjaciele Gonzagi weszli razem do gabinetu. Spojrzawszy na księcia, zauważyli jego wyniosłą minę. Podczas długiej godziny czekania w salonie, Bóg wie, jakie przychodziły im myśli do głowy. Każdy drobiazgowo rozpamiętywał sobie obecne stanowisko Gonzagi. Noc poprzednia tyle przyniosła złowrogich wrażeń, że niejeden buntował się w duszy przeciw księciu i jego czynom. Ale znowu rano doszły do ich uszu echa jego szalonego powodzenia i nowych łask u dworu. Czyż podobna było odwracać się tyłem do słońca?
Choisy przyniósł z sobą ciekawą nowinę: Chaverny został aresztowany we własnym pałacu i wywieziony pod eskortą do Bastylii! Strach i oburzenie wstrząsnęło ich słabemi duszami. O Chaverny’ego nie bardzo im chodziło ale opanowało ich uczucie wstrętu. Niejeden radby jeszcze zatrzymać się chociaż na pochyłości. A może nawet nie było między nimi ani jednego, któryby nie myślał nad zerwaniem układu z Gonzagą.
Pejrol miał racyę: wszyscy byli literalnie uzbrojeni na wojenną wyprawę. Tak chciał Gonzaga.
— Kuzynie — zaczął Navail, który szedł najpierwszy, — przyszliśmy jak widzisz wszyscy posłuszni twoim rozkazom.
Gonzaga skinął mu głową z protekcyonalnym uśmiechem. Wszyscy inni kłaniali się ze zwykłym szacunkiem. Gonzaga nie prosił ich siedzieć. Powiódł dokoła spojrzenie.
— To dobrze — rzekł, — że nie brakuje nikogo.
— Brakuje Alberta, Gironna i Chaverny’ego.
Nastała cisza. Czekano na słowa mistrza.
Gonzaga zmarszczył lekko brwi.
— Panowie, Albert i Gironne spełnili obowiązek! — odrzekł sucho.
— Do dyabla! — wykrzyknął Navail. — Niedługo mowa pogrzebowa. Wszak jesteśmy. poddanymi jedynie tylko króla.
— Co do Chaverny’ego — kończył — nie zważając na słowa Navaila, Gonzaga — za silnie działa na niego wina, dałem mu też dymisyę.
— Wasza książęca wysokość raczy może nam powiedzieć — zapytał Navail, co znaczą słowa: “dałem mu dymisyę.” Nam mówiono o Bastylii.
— Bastylia, jest, jak wiadomo, obszerna — szepnął książę z okrutnym uśmiechem — dość w niej miejsca i dla innych.
Oriol dałby w tej chwili chętnie całe swoje młode szlachectwo i połowę niebieskich akcyj a nawet miłość Nivelli, aby się mógł zbudzić z tego przykrego snu.
P. Pejrol stał przy kominku ponury, milczący, stroskany.
Navail porozumiewał się wzrokiem z towarzyszami.
— Panowie — przerwał przykrą ciszę Gonzaga — nie zajmujcie się teraz Chavernym lub kimkolwiek innym. Myślcie lepiej o sobie samych, radzę wam.
— Kuzynie — rzekł zniżając głos Navail — każde z twych słów ukrywa groźbę.
— Kuzynie — odrzekł Gonzaga — słowa moje są najprostsze w świecie. To nie ja grożę, lecz los.
— Co się więc dzieje? — zapytało wiele głosów naraz.
— Nie nadzwyczajnego. Jest to poprostu koniec gry i ja potrzebuję wszystkich moich kart.
„Wszyscy obecni mimowoli zaczęli się skupiać blizko Gonzagi, ale ten zatrzymał ich wyniosłem spojrzeniem i stanął tyłem do ognia na kominku w postawie mówcy.
— Sąd familijny zbiera się dziś wieczorem — rzekł — i jego królewska wysokość będzie przewodniczył.
— Wiemy o tem — rzekł Taranne — i tembardziej dziwimy się, dlaczegoś nam ekscelencyo kazał tak się ubrać? Nie możemy przecie ukazać się w takim stroju przed podobnem zgromadzeniem.
— Rozumie się — odpowiedział Gonzaga, — ale też ja tam was nie potrzebuję.
Spojrzano na siebie ze zdziwieniem, a Nawali zapytał:
— Czy więc jeszcze zachodzi potrzeba użycia szpady?
— Bardzo to możliwe.
— Wasza książęca wysokość — zaczął stanowczym głosem Navail — mówię we własnem mojem imieniu....
— Nie mów, kuzynie, nawet we własnem imieniu — przerwał Gonzaga. — Stanęliście na ślizkim moście. Nie potrzebowałbym was popchnąć, abyście, straciwszy równowagę, spadli w przepaść; wystarczy jeżeli przestanę trzymać was za rękę. Zanim powiesz, co chcesz powiedzieć, Navailu, poczekaj aż ja wam jasno wyjaśnię wasze obecne położenie.
— Mogę poczekać, aż wasza miłość skończy — odrzekł młody szlachcic, — ale ostrzegam, żeśmy od wczoraj dużo się zastanawiali.
Gonzaga patrzył na niego przez chwilę, z wyrazem politowania zanim zaczął przemowę.
— Nie potrzebuję was, panowie, na sądzie familijnym, ale gdzieindziej. Do tego, co macie uczynić, na nicby wam się przydały dworskie ubrania i galowe rapiery. Wiecie już, że wyrok śmierci jest wydany, ale znacie też zapewne hiszpańskie przysłowie: “Między ustami a brzegiem puharu, między toporem a szyją....” Tam, w Bastylii, kat czeka na ofiarę.
— Lagarder — wtrącił Noce.
— Albo ja — wymówił obojętnie Gonzaga.
— Wy? Wasza książęca mość! Wy?
Pejrol poruszył się przerażony.
— Nie drżyjcie tak wszyscy — zaczął książę wszak to nie kat tutaj wybiera. Na takiego dyabła jak Lagarder, który nawet w więzieniu potrafił znaleźć potężnych sprzymierzeńców, jeden jest tylko pewny sposób: sześciostopowy grób. O ile zostanie przy życiu, choćby ze skrępowanemi członkami ale ze swobodną głową, i myślę, o ile zostawioną mi będzie wolność mówienia powinniśmy mieć się na baczności, trzymać wciąż rękę na szpadzie, nogę w strzemieniu i strzedz naszych głów!
— Naszych głów? — powtórzył Noce, marszcząc brwi.
— Na Boga! — zawołał Navail. — Tego za wiele, książę! O ile mówiłeś o sobie samym..
— Do licha! Zabawa się psuje — mruczał Oriol z grymasem — nie chcę w nią się bawić więcej.
I skierował się ku wyjściu. Drzwi były otwarte i przez nie widać było w sieni uzbrojonych gwardzistów.
Oriol cofnął się ze strachem. Taranne zamknął drzwi.
— Niechaj was tamci nie przestraszają, moi panowie — uspakajał Gonzaga. — Żołnierze ci stanowią eskortę regenta, a wy nie potrzebujecie przechodzić przez sień. Powiedziałem “naszych głów” i to was tak obraziło?
— Wasza książęca wysokość — odpowiedział Navail — przeciąga strunę. Takich, jak my, ludzi nie wolno zatrzymywać pogróżkami. Szliśmy z tobą, książę, jako wierni przyjaciele, dotąd, dopóki stąpaliśmy po drodze godnej szlachciców; obecnie jednak wkraczamy w granice spraw pana Żandry i jego zbirów. Żegnam cię, ekscelencyo!
— Żegnamy waszą książęcą wysokość! — powtórzył chór głosów.
Gonzaga zaczął się śmiać z goryczą.
— I ty także, Pejrolu! — zawołał widząc swego służalca, przeciskającego się między uciekającymi. — O, jakże ja was dobrze sądziłem, moi panowie! Wierni przyjaciele! Dokąd że idziecie? Czyż muszę wam mówić, że te drzwi prowadzą prosto do Bastylii?
Navail, który już był ujął za klamkę, nagle zatrzymał się i dotknął rękojeści szpady. Gonzaga śmiał się. Stał wciąż na miejscu z rękami skrzyżowanemi na piersiach, zimny i spokojny pośród tych wszystkich przerażonych twarzy.
— Czyż nic widzicie — ciągnął tymczasem pogardliwym tonem, — żem się tego po was spodziewał, po was, uczciwych szlachcicach? Czyż wam nie powiedziano, jakie stosunki łączą mnie dzisiaj z regentem? Czyż nie czujecie jak pomyślny dla mnie wiatr wieje od dworu? A tak silny, że jeżeli mnie przewróci, to was jeszcze prędzej, przedemną, przysięgam wam to! Jeśli dzień dzisiejszy jest ostatnim dniem mojej potęgi, nie będę sobie nie miał do wyrzucenia, gdyż dobrze użyję ostatnich chwil. Wasze nazwiska są na liście w biurze u p. Maszolta; powiem słowo jedno, a nazwiska te będą oznaczały wielkich panów lub też banitów.
— Ach, więc stoimy na szalkach wagi! — odezwał się słabym głosem Navail.
Inni słuchali w milczeniu.
— “Pójdziemy za tobą ekscelencyo!“ — powtarzaliście mi jeszcze wczoraj. — “Pójdziemy z ufnością, ślepo, odważnie!“ I przy pierw zym podmuchu burzy szukam napróżno między wami jednego chociaż wiernego żołnierza! Cóż wam się stało, wierni przyjaciele? Chcecie uciekać? O, nie jeszcze! Stanę tak aby każdemu uciekającemu wpakować w brzuch szpadę. Milcz kuzynie! — przerwał sobie Gonzaga, widząc, że Navail otworzył usta do mówienia. — Nie mam w tej chwili dość zimnej kiwi, aby słuchać twoich banialuków. Oddaliście się mnie wszyscy dobrowolnie i całkowicie; wziąłem was i nie puszczę. Cha, cha, cha! — zaśmiał się szyderczo, — może powiecie, że przechodzę granice moich praw do was? Możebyście chcieli, abym dla was wybierał umyślnie ścieżki do kroczenia, moi szlachetni przyjaciele? Odsyłacie mnie do p. Żandry. Cha cha, cha! Ty, Navailu coś żył ze mnie i przeze mnie przez tak długi czas! I wy wszyscy, niewolnicy, których kupiłem; sprzedaliście się sami!
Głos Gonzagi podnosił się coraz bardziej, oczy rzucały błyskawice.
— Mówicie, że to jest moja sprawa i chcecie, abym sam za nią odpowiadał? Przysięgam wam, moi cnotliwi przyjaciele, że to jest zarówno moja, jak i wasza sprawa; najważniejsza ze wszystkich i jedyna w tej chwili. Podałem wam część mego ciastka, a wyście je jedli z chciwością nie pytając czy nie jest zatrute! Uczepiliście się mnie, dlaczego? Aby wznieść się tak wysoko jak ja. A więc wchodźcie, do milion piorunów! Wchodźcie coraz wyżej, w górę! Kręci wam się w głowach? Wchodźcie ciągle, wyżej, choćby na szafot!
Słuchaczów przeszedł zimny dreszcz. Wszyscy utkwili wzrok w przerażająco szyderskiej twarzy Gonzagi.
Oriol pod którym tak drżały kolana, że za ledwie mógł ustać, powtórzył mimowoli ostatni wyraz księcia zbielałem! wargami:
— Szafot!
Gonzaga cisnął mu spojrzenie bezgranicznej pogardy.
— Dla ciebie, chamie, postronek!
Zwracając się do Navaila i innych skłonił się ironicznie:
— Ale wy, panowie wy szlachta....
Nie dokończył. Zaczął się przypatrywać każdemu ze złośliwym uśmiechem. Nagle twarz jego zmieniła się, ściągnął brwi ponuro i podszedł bliżej do towarzyszy.
— Dzisiaj wieczorem — mówił zniżywszy, głos, — ostatnia gra, ostatnie moje atuty. Czy chcecie grać ze mną, czy też wolicie, abym wam otworzył te drzwi — wskazał w stronę sieni gdzie stali żołnierze regenta — i wypuścił was.... na swobodę?
Zapanowała długa cisza. Wreszcie pierwszy przemówił Montobert:
— Co każesz czynić, wasza książęca wysokość?
— A ty kuzynie, Navailu?
— Niech wasza książęca wysokość rozkaże — odpowiedział ze spuszczonemi oczami.
Gonzaga uścisnął go za rękę, a potem zaczął znów głosem ojca, moralizującego niesforne dzieci.
— Szaleńcy jesteście! Dopłynęliście do portu i wahacie się zarzucić kotwicę. Słuchajcie mnie i czyńcie pokutę. Jakikolwiek będzie los bitwy, ja stoję na przodzie; jutro albo będziecie najpierwszymi w Paryżu albo obładowani, złotem i pełni nadziei w drodze do Hiszpanii! Tam czeka nas król Filip. W tej chwili — przez wał Gonzaga patrząc na zegarek — Lagarder. opuszcza Chatelet, aby iść do Bastylii, gdzie ma się spełnić ostatni akt dramatu.
— Ale nie pójdzie tam wprost — mówił dalej Gonzaga, — wyrok głosi że skazaniec winien odprawić pokutę na grobie Neversa. Mamy przeciwko sobie ligę, złożoną z dwóch kobiet i księdza, i tu nic nie pomogą wasze szpady. Trzecia kobieta, dona Kruz, buja między dwoma obozami, tak mi się przynajmniej zdaje. Chciałoby się jej zostać wielką damą, ale nie chce, żeby się stało jakie nieszczęście jej przyjaciółce. Biedne narzędzie, zostanie złamane! Tamte dwie kobiety to księżna Gonzaga i jej mniemana córka Aurora. Nie przeszkodziłem temu spiskowi, gdyż tym sposobem łatwiej dostanę Aurorę, o którą mi chodzi. A spisek taki: Matka, córka i ksiądz będą oczekiwać na Lagardera w kościele Sant-Magloire; córka przybrała strój panny młodej. Odgadujecie zapewne, o co chodzi w tej całej kpmedyi: natychmiast po ślubie dziewica-wdowa rzuci się do nóg regenta, błagając o ułaskawienie jej męża. Otóż nie trzeba do tego dopuście. To jest pierwsza połowa naszego zadania.
— Nic trudnego — rzekł Montobert — trzeba przeszkodzić odegraniu tej komedyi.
— Bądźcie tam wszyscy i brońcie wstępu do kościoła. Przypuśćmy że nam się nie powiedzie i że będziemy musieli uciekać. Nic to! Upewniam was, że dosyć mam złota, aby dla was wszystkich starczyło, a od króla mam rozkaz który otworzy nam wszystkie rogatki.
To mówiąc rozwinął dyplom i pokazał pod pis sekretarza królewskiego.
— Ale mi chodzi jeszcze o coś więcej — ciągnął dalej: — musimy uprowadzić z sobą żywy okup, zakładnika.
— Aurorę de Nevers?
— Między wami a nią będą tylko drzwi kościoła.
— Ale poza temi drzwiami — rzekł Montobert — w razie odwrócenia się naszej szansy pewnie Lagarder?
— Tak, ale i ja naprzeciw Lagardera! — wyrzekł uroczyście Gonzaga.
I gwałtownym niebem ujął za szpadę.
— Nastała chwila odwołania się do broni! Moja szpada warta jego, panowie! Umoczona była we krwi Neversa!
Pejrol odwrócił głowę. To głośne wyznanie dowodziło, że pan jego spalił za sobą okręty. Wtem usłyszano jakiś hałas od strony sieni i głosy woźnych:
— Książę regent! Regent! Gonzaga otworzył drzwi biblioteki.
— Panowie — rzekł, ściskając najbliżej stojących za ręce, z zimną krwią — w przeciągu pół godziny wszystko się skończy. Jeżeli rzeczy pójdą pomyślnie, nie będziecie nic więcej mieli do zrobienia, jak przeszkodzić skazańcowi i jego eskorcie wejścia do kościoła. W razie potrzeby, krzyknijcie: “Świętokradztwo!“ Ten wyraz zawsze wywołuje wielkie wrażenie. Jeżeliby zaś sprawy szły źle, pamiętajcie na to: z cmentarza gdzie macie czekać na mnie, widać wyraźnie okna mojej wielkiej sali, prawda? Otóż nie spuszczajcie ich z oczu. Gdy zobaczycie w nich światło pochodni podnoszące się i zniżające trzy razy, raz po razie, atakujcie drzwi kościoła, wyważcie je! Natychmiast po sygnale będę między wami. Zgoda?
— Zgoda — odpowiedzieli.
— Pejrol zna drogę na cmentarz przez ogrody pałacowe, idźcie za nim panowie.
Wszyscy wyszli. Gonzaga został sam. Otarł kroplisty pot z czoła.
— Człowiek czy szatan — zgrzytnął zębami — ten Lagarder musi zginąć!




W pustym, zimnym oświeconym jednym kagankiem kościele Saint-Magloire, księżna Gonzaga trzymała za ręce swą córkę ubraną w bieli w welonie i z koroną kwiatów pomarańczowych na głowie. Ksiądz ubrany był w szaty kościelne. Dona Kruz, klęcząc modliła się. Nieco dalej od tej grupy, w ciemnościach stali trzej mężowie uzbrojeni.
Z wybiciem godziny ósmej na wieży kościelnej rozległ się żałobny głos dzwonu z kaplicy więziennej Chateletu, oznajmujący wyjście więźnia.
W księżnie zamarło serce. Spojrzała na bladą, jak posąg z marmuru, Aurorę.
— Już czas, matuchno — odezwała się panna młoda ze smutnym uśmiechem.
Księżna pocałowała ją w czoło.
— Musimy się rozłączyć — westchnęła — ja wiem. Ale tak mi ciężko stąd odejść! Wydaje mi się, że gdy cię trzymam za rękę, nie grozi ci nic złego.
— Pani — rzekła dona Kruz, — będziemy, nad nią czuwali. Markiz de Chaverny przysiągł umrzeć w jej obronie!
— Nie bój się — mruknął jeden z trzech uzbrojonych mężów. — Ta dzierlatka nawet nie wspomniała o nas, kochanku!
Księżna podeszła do nich.
— Wasza miłość! — zawołał Gaskończyk, uprzedzając jej słowa. — Ten mały szlachcic jest wcielonym dyabłem, gdy chce, i będzie walczył na oczach swej ukochanej. Ręko boska! A my, to kociątko Paspoal i ja, damy się zabić za Lagardera. To już niema co! Nie bój się! Niech wasza miłość idzie do swoich interesów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.