Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Dziewczyna z Nygaardu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DZIEWCZYNA Z NYGAARDU.

Nie nie znał miejsca pod górą, gdzie najgęściej rosną jodły, a mech pokrywa ziemię, gdyż nikt tam nie był przedtem, ni potem i nie było ścieżki do tego zakątka. Wokoło niego piętrzą się skały, strzegą dostępu gęste jałowce, a susz i obalone pnie tamują drogę. Pasterz tam nie docierał, a lis unikał tej ścieżki. Tego właśnie najsamotniejszego miejsca szukali raz ludzie.
Ogromny szedł korowód, zdolny napełnić kościół broński, löfwiski, i svartsjeński nawet. Cóż to był za liczny pochód poszukiwaczy!
Dzieci, którym nie pozwolono brać w nim udziału, siedziały na płotach i zagrodzeniach, patrząc na przechodzących. Malcy nie myślały, by było tyle ludzi na świecie i zapamiętały potem z czasów młodości ten tłum niezmierny. Wspomnienie tego korowodu poszukiwaczy na drodze, którą zazwyczaj kroczył jeno samotny wędrowiec, żebrak, lub jechał wóz chłopski, napełniało im potem oczy łzami.
Mieszkający przy drodze wychodzili i pytali:
— Czy jakaś klęska nawiedziła okolicę? Czy wróg napadł na kraj? Dokądże to zdążacie, wędrowcy?
— Szukamy! — odpowiadali. — Od dwu dni szukamy i dziś jeszcze szukać będziemy, ale dłużej nie zdołamy wytrwać. Przetrząśniemy jeszcze las björneński i jodłowe zachodnie zbocza Ekeby.
Pochód wyruszył z Nygaardu, nędznej wioski w górach wschodnich. Znikła od tygodnia piękna, młoda dziewczyna o grubych, czarnych warkoczach i rumianych policzkach. Miotlarka, z którą zaręczyć się miał Gösta, zabłądziła w wielkich lasach, od tygodnia jej nie widziano, przeto ludzie ruszyli na poszukiwanie, a do nich przyłączyli się napotykani po drodze. Z każdego domu dołączał się ktoś do gromady.
Często pytał nowy przybysz:
— Skądże to poszło, ludzie nygaardzcy? Czemuście pozwolili dziewczynie chodzić po obcych lasach? Bory ogromne, a Bóg odebrał jej rozum.
— Nikt jej nie ukrzywdzi, — odpowiadali — a ona też nie uczyniłaby nikomu nie złego. Chodziła bezpieczna, jak dziecko, bo pod opieką bożą i — zawsze wracała.
Pochód przeszedł lasy wschodnie, dzielące Nygaard od równiny, a teraz, trzeciego dnia kroczył ponad kościół broński ku lasom, po zachodniej stronie Ekeby.
Wszędzie się dziwiono wielce, zawsze musiał przystawać któryś i odpowiadać na pytania, czego szukają.
— Szukamy błękitnookiej, czarnowłosej dziewczyny, która poszła do lasu, aby umrzeć. Od tygodnia jej niema.
— Czemuż chciała umrzeć w lesie? Była głodna, czy nieszczęśliwa?
— Głodu nie cierpiała, ale z wiosną spotkało ją nieszczęście. Zakochała się przed laty w szalonym proboszczu, Göście Berlingu. Nie znalazła lepszego. Bóg jej odjął rozum.
— Tak... oczywiście, musiał jej widać Bóg rozum odebrać.
— Tej wiosny zdarzyło się nieszczęście. Gösta nie widział jej do tej pory. Pewnego dnia obiecał, że ją poślubi. Był to żart, bo porzucił ją zaraz, ale nie mogła się uspokoić, chodziła ciągle do Ekeby i włóczyła się za nim wszędzie. On zaś znudził się nią i gdy przyszła raz jeszcze, poszczuto ją psami. Od tego dnia nikt jej nie widział.
— Dalejże ludzie! Idzie o życie człowieka, dziewczyna poszła do lasu umierać. Może już zmarła, a może wędruje, nie mogąc znaleźć drogi. Las wielki, a Bóg jej odebrał rozum!
— Łączcie się z pochodem, zostawcie owies w stertach, aż się wysypie nikłe ziarno, niech ziemniaki gniją w ziemi, puśćcie konie, by nie zginęły w stajniach z pragnienia, otwórzcie krowom obory, by wróciły wieczorem, i zabierzcie dzieci, gdyż je miłuje Bóg. On sprzyja malcom, kieruje ich krokami, więc niech pomagają tam, gdzie rozum ludzki ustaje.
— Chodźcież wszyscy, mężczyźni, kobiety i dzieci! Któżby się ośmielił zostać w domu? Może Bóg właśnie nim się posłuży. Chodźcież wszyscy, potrzebujący miłosierdzia, by dusza wasza nie błądziła kiedyś po pustce, nie znajdując pokoju. Chodźcie! Bóg jej odebrał rozum, a las jest wielki.
Ach, któż zdoła odnaleźć miejsce, gdzie najgęściej rosną jodły i miękki mech? Czyż nie leży tam coś czarnego, tuż pod skałą? To pewnie mrowisko. Niech będzie pochwalony ten, co wiedzie naiwnych. To pewnie mrowisko.
Cóż to za pochód! Nie jest to korowód strojny, na cześć zwycięzcy, Ścielący mu kwiaty i witający okrzykami, nie jest to procesja biczowników śpiewających psalmy w drodze do Świętego Grobu, ani rzesza wychodźców, szukających nowych siedzib. Nie jest to wojsko. Ale jeno gromada chłopów, w odzieży roboczej z samodziału i wytartych fartuchach, oraz kobiet z pończochami w rękach i dziećmi uczepionemi na plecach, czy u spódnic.
Wielka to rzecz widzieć ludzi zebranych dla wspólnego celu. Niech dążą czcić dobroczyńców swoich, chwalić Boga, szukać nowych siedzib, czy bronić ojczyzny. Tych atoli ludzi nie gnał głód, bojaźń boża, ni wojna. Trud ich daremny, praca bez zapłaty; wyszli szukać obłąkanej. Za cały pot czół, za niezliczone kroki i modły zostaną nagrodzeni odnalezieniem obłąkanej, której rozum jest u Boga.
Trudno nie pokochać tego ludu i nie uczuć łez w oczach na samo wspomnienie mężczyzn o spracowanych rękach, i kobiet o przedwcześnie pomarszczonych czołach, i dzieci, którym Bóg miał wskazywać drogę.
Gościniec był zatłoczony smutnymi poszukiwaczami, którzy zapatrzeni ponuro w las, szli, mając więcej nadziei odnaleźć zmarłą, niźli żywą.
Ten czarny punkt pod skałą, to pewnie nie mrowisko, ale obalony pień! Dzięki Bogu, to jeno pień obalony! Chociaż nie widać go dobrze w gęstwie jedliny.
Korowód był tak długi, że najsilniejsi dotarli już do lasu po zachodniej stronie Björne, gdy kalecy, starcy i kobiety z dziećmi minęli ledwo kościół brobijski.
Wkońcu znikli w lesie. Poranne słońce przyświecało im pod sosnami, a zachodzące miało witać wychodzących z lasu.
Trzeci to już dzień szukali i nawykli do tej pracy. Zaglądali pod strome skały, gdzie się uślizgują nogi, pod obalone pnie, gdzie łatwo połamać ręce i nogi, pod gałęzie gęstych świerków, zwieszonych nad mchem, który wabi do odpoczynku.
Znaleźli wszystko: jaskinię niedźwiedzia, jamę lisa, norę borsuka, sczerniałą ziemię po mielerzu, czerwoną górę ostrężynową, jodłę o białych szpilkach, las wypalony przed miesiącem, głaz rzucony przez trolla, jeno nie znaleźli miejsca, gdzie leżało coś czarnego pod skałą. Nikomu nie przyszło na myśl zbadać, czy to mrowisko, pień, czy człowiek. Napewno człowiek to był, ale tam nikt nie poszedł.
Wyszli na słońce po drugiej stronie lasu, ale nie znaleźli dziewczyny, której Bóg odebrał rozum. Zaczęli dumać, czy może raz jeszcze przetrząść las. Ale w lesie pociemku niebezpiecznie, gdyż są tam bezdenne moczary i spadziste rozpadliny. Zresztą, czego nie znaleźli przy słońcu, nie znaleźliby napewno po nocy.
— Chodźmy do Ekeby! — zawołał ktoś z tłumu.
— Chodźmy do Ekeby! — zakrzyknęli wszyscy.
— Spytamy kawalerów, czemu szczuli psami obłąkaną, doprowadzając ją tem do rozpaczy. Biedne, głodne dzieci nasze płaczą, podarliśmy odzież, owies się sypie, ziemniaki gniją, konie biegają luzem, krowy bez nadzoru, a my sami upadamy ze znużenia. Wszystko to ich wina! Chodźmy do Ekeby zrobić sąd nad nimi! Chodźmy do Ekeby!
— W tym roku klęski, my chłopi wszystko znieść musimy. Ciężko nas gniecie ręka boża, a w zimie przyjdzie głód. Kogóż szukał Pan? Nie proboszcza z Broby, gdyż jego modlitwa została wysłuchana. Winni są napewno wszystkiemu kawalerowie! Chodźmy do Ekeby!
— Zniszczyli posiadłość, wygnali majorową na gościniec, z ich winy brak nam pracy i cierpimy głód! Cała niedola, to ich dzieło! Chodźmy do Ekeby!
Ruszyli ponurzy, rozgoryczeni chłopi na Ekeby, za nimi kobiety z dziećmi na rękach, a na końcu kalecy i słabi starcy. Nienawiść ogarnęła starców, przeszła na kobiety, a z nich, na silnych mężczyzn w pierwszych szeregach.
Płynął zalew jesienny. Wszak pamiętacie, kawalerowie, powódź wiosenną? Teraz szła fala z gór, niosąc nową klęskę sławie i potędze Ekeby.
Parobek w polu posłyszał wściekłe okrzyki tłumu, wyprzągł konia i pognał do Ekeby.
— Nieszczęście idzie! — jął wołać. — Idą niedźwiedzie, wilki, złe duchy idą na Ekeby!
Objechał podwórze przerażony i krzyczał:
— Rozpętały się złe duchy! Idą palić dwór i mordować kawalerów!
Tuż za nim nadpłynął zgiełk i wrzask pędzących tłumów. Szedł na Ekeby zalew jesienny.
Nienawistni napastnicy chcieli wistocie ognia, mordu i plądrowania.
Nie ludzie to szli, ale złe duchy lasu, dzikie zwierzęta pustyni, ciemne potęgi, wyzwolone na chwilę przez zemstę.
To były duchy gór kopiące rudę, duchy lasów, rąbiące drzewa i pilnujące mielerzy, duchy pól, hodujące ziarno. Wyzwoliły się i chciały użyć swych sił do niszczenia. Śmierć Ekeby! Śmierć kawalerom!
Tu płynie wódka strumieniem, tu pełne piwnice złota, a śpiżarnie i spichrze pełne zboża i mięsa. Czemuż sprawiedliwi mają głodować, a występni opływają we wszystko? Dość tego, przebrało się miara! Wy, lilje polne, nie przędące nigdy, i ptaki niebieskie, nie zbierające do gumien, przebrała się miara! Sąd wydała ta, która leży w lesie, my jesteśmy jeno jej wysłańcami! Nie urzędnik, nie sędzia wydał wyrok, jeno kobieta w lesie obłąkana! Stojąc przed budynkiem głównym, czekali kawalerowie i wiedzieli już, o co są oskarżeni. Wyjątkowo tym razem nie ponosili winy. Biedna szalona nie dlatego poszła w las, że ją szczuli psami, to nie było prawdą, ale dlatego, że Gösta Berling poślubił przed tygodniem hrabinę Elżbietę.
Nacóż się jednak zdało mówić do rozszalałych? Byli zmęczeni, głodni, podnieceni zemstą i żądzą rabunku. Pędzili, a przed nimi gnał na koniu bezprzytomny ze strachu parobek z krzykiem:
— Idą niedźwiedzie, wilki, złe duchy na Ekeby!
Kawalerowie ukryli hrabinę w odległym pokoju, pod strażą Löwenberga i wuja Eberharda, sami zaś wyszli do tłumu. Stanęli na schodach budynku głównego, bezbronni, uśmiechnięci i tak przyjęli pierwsze szeregi.
Ludzie stanęli przed gromadką spokojnych mężczyzn. Niektórzy radziby byli zadeptać ich podkówkami obcasów, jak to uczyniono przed pięćdziesięciu laty z pewnym zarządcą i inspektorem kopalni Sundu. Ale tłum spodziewał się zastać zamknięte drzwi i broń podniesioną do strzału; na opór i walkę był przysposobiony.
— Drodzy przyjaciele, — rzekli kawalerowie — jesteście znużeni i głodni! Spróbujcie przekąsić chleba i skosztujcie wódki pędzonej w Ekeby!
Tłum nie słuchał, groził i wył, ale kawalerowie nie brali tego za złe.
— Zaczekajcież chwilę jeno! — powiedzieli. — Patrzcie, Ekeby stoi wam otworem! Otwarte są drzwi piwnie, śpiżarni i mleczarni. Kobiety wasze upadają ze znużenia, a dzieci krzyczą. Naprzód posilcie się trochę, a potem nas pozabijacie, bo wszakże nie uciekniemy. Przedtem jednak damy dzieciom jabłek, których pełny strych mamy.

W godzinę potem odbywała się w Ekeby uczta, największa ze wszystkich, wśród nocy jesiennej, przy świetle księżyca.
Poobalano parkany i rozniecono mnóstwo ognisk. Ludzie siedzieli grupami, rozkoszując się ciepłem, spokojem, zasypani wprost wszelkiemi darami bożemi.
Bractwo poszło do obór i stodół i dostarczyło wszystkiego. Zarzynano cielęta, owce i pieczono je na poczekaniu. Setki zgłodniałych ludzi żarły. Zarzynano jedno zwierzę po drugiem i zdawało się, że obory opustoszeją w ciągu nocy.
W ostatnich właśnie dniach odbył się wielki jesienny wypiek ciasta. Od przybycia hrabiny prace gospodarcze szły normalnym tokiem. Nie myślała, zda się, ni na chwilę, że jest małżonką Gösty, natomiast objęła panowanie nad Ekeby. Jak każda dzielna gospodyni położyła co prędzej tamę rozrzutności i niedbalstwu i znalazła posłuch, a służba z pewną przyjemnością odczuła rękę kobiecą nad sobą.
Nacóż się jednak zdały teraz pełne komory chleba, masło, piwo i robione przez cały wrzesień sery?
Trzeba było dać wszystko, by tłum nie spalił Ekeby i nie wymordował kawalerów. Wytoczono więc beczki, beczułki, zrzucono na kupę szynki, naznoszono wódki i jabłek.
Dobrze jeszcze, jeśli cały zasób dworu starczy na ułagodzenie napastników. Niechby tylko poszli precz!
Wszystko to zresztą działo się właśnie przez obecną panią Ekeby. Kawalerowie byli ludźmi mężnymi i broniliby się napewno, a nawet woleliby odstraszyć tłum kilku ostremi strzałami. Ale hrabina była łagodna, miłosierna i prosiła, by szczędzić ludzi.
Z biegiem nocy miękli napastnicy coraz to bardziej, a ciepło, spokój, jedzenie i wódka uspokoiły tłum. Zaczęto się śmiać, żartować, przypijać, nibyto na stypie dziewczyny z Nygaardu, a wiadomo, że hańbą jest smutek na stypie. Smutek i brak ochoty do kieliszka. Bo jedno łączy się z drugiem.
Dzieci tarzały się w falach owoców. Uważały dotąd za przysmak dzikie jagody, teraz zaś rozpływały im się w ustach smażone w cukrze jabika rajskie, żółtawe cytryny, rumiane gruszki i różnobarwne śliwki. Albowiem niema nie zbyt dobrego dla motłochu, gdy mu się spodoba okazać swą siłę.
Około północy zaczęto się jakoby sposobić do odwrotu. Kawalerowie przestali przynosić potrawy, otwierać butelki i nie nalewali piwa. Odetchnęli z ulgą, czując, że niebezpieczeństwo minęło.
W tejże jednak chwili zabłysło światło w oknie budynku łównego i wszyscy wydali okrzyk, ujrzawszy postać młodej kobiety ze świecą w ręku.
Trwało to jeno chwilę, ale wszystkim się wydało, że ja poznali.
— Miała takie same grube warkocze i rumiane policzki! — zawołano. — Jest tu, kawalerowie trzymają ja w niewoli.
— Trzymacie ją? Zabraliście nam dziecko nasze, pozbawione rozumu. Cóż z nią robicie, bezbożnicy? Czemuż pozwalacie nam trapić się przez tydzień, a szukać przez trzy dni? Precz z winem waszem i jadłem! Biada nam, żeśmy coś przyjęli od was! Wydajcie nam dziewczynę, a potem pokaże się, co z wami zrobimy!
Oswojone już zwierzę zaczęło na nowo wyć i szaleć. I poszło do ataku na Ekeby.
Tłum rzucił się, ale uprzedzili go kawalerowie, zasuwając wrzeciądze drzwi wchodowych. Czyż mogli jednak sprostać masom? Odepchnięto z łatwością nieuzbrojonych i otoczono kołem, a tłum wpadł do wnętrza, szukając dziewczyny z Nygaardu.
Znaleziono ją w ostatnim pokoju, poczem nie patrząc, czy ma czarne, czy jasne włosy, wzięto na ramiona i wyniesiono na dwór. Uspakajali ją wszyscy, by się nie bała, gdyż tylko kawalerowie zostaną zabici, a wszystko dzieje się poto, by ją ocalić.
Ale wychodzący z domu napotkali drugi orszak.
Na niedostępnem zboczu skalnem leżały dotąd zwłoki dziewczyny, która spadła z wysokiej grani, zabijając się po drodze. Znalazło ją dziecko, a wzięło na ramiona kilku zabłąkanych w lesie mężczyzn.
Wypiękniała jeszcze po śmierci. Piękną była z czarnemi włosami swemi teraz, gdy znalazła już wieczyste ukojenie.
Niesiono ją podniesioną nad głowy tłumu, który cichł wokoło niej, a ludzie pochylali głowy przed majestatem śmierci.
— Dopiero co zmarła! — szeptali mężczyźni. — Do dziś wędrowała po lesie i spadła, prawdopodobnie, uciekając przed tymi, którzy jej szukali.
— Jeśli to jest jednak dziewczyna z Nygaardu, to kimże jest ta druga?
Ludzie wracający z lasu zetknęli się z wynoszącymi z domu hrabinę. Zapalono ogniska na całem podwórzu, a wszyscy zobaczyli obie kobiety i rozpoznali hrabinę z Borgu.
— Cóż to ma znaczyć? — pytano wokół. — Czyż wpadliśmy na trop nowej zbrodni? Skądże hrabina w Ekeby? Czemuż nam mówiono, że jest daleko stąd, lub może zmarła nawet? Na miłość boską, trzeba teraz pochwycić kawalerów i zadeptać ich na śmierć obcasami!
Nagle zabrzmiał donośny głos Gösty, który stojąc na stopniu terasy, przemówił:
— Słuchajcie mnie potwory i djabły! Czy sądzicie, że w Ekeby brak strzelb i prochu? Szaleńcy! Wiedzcież, że miałem wielką ochotę wystrzelać was do nogi, jak psy wściekłe! Ale ta właśnie kobieta prosiła za wami. Gdybym był wiedział, że jej dotkniecie, żaden z was nie uszedłby z życiem!
— Czemuż to napadacie nas po nocy, z wrzaskiem, jak bandyci, grożąc ogniem i mordem? Cóż mnie obchodzą wasze obłąkane dziewczęta i czyż wiem, którędy wędrują? Byłem zbyt dobry dla tej oto i na tem koniec. Powinienem był ją naprawdę wyszczuć psami, czego zresztą nie uczyniłem wcale. Nie przyrzekałem jej też nigdy małżeństwa. Zapamiętajcie to sobie!
— Teraz zaś mówię wam, puśćcie porwaną kobietę! Puśćcie ją i oby ręce wasze płonęły na wieki w ogniu piekielnym! Czyż nie wiecie, że stoi ona tak wysoko ponad wami, jak niebo ponad ziemią, że jest o tyle wykwintna, o ile wy jesteście ordynarni, a o tyle dobra, o ile wy źli jesteście!
— Powiem wam jeszcze, kim ona jest. Jest aniołem niebiańskim, a była też żoną hrabiego z Borgu. Teściowa dręczyła ją w dzień i nocy, kazała jej prać w jeziorze, biła i dokuczała tak, że czegoś podobnego nie przechodzi żadna z żon waszych. Wiemy wszyscy, że chciała skoczyć w wodę, z obawy przed męczeństwem. Któryż to z was, draby jedne, pospieszył jej z pomocą? Nie było żadnego, a my ocaliliśmy ją, my, kawalerowie.
Kiedy urodziła dziecko, powiedział jej mąż, że zawarli ślub zagranicą, wbrew naszym zwyczajom, przeto nie jest jego żoną, ni on jej mężem, a dziecko go nie nie obchodzi. Cóżbyście uczynili, urwipołcie, w tym wypadku, gdyby powiedziała któremuś z was: — Nie chcę, by dziecko moje doznawało w życiu krzywd, jako nielegalne, przeto ożeń się ze mną, gdyż chcę dlań ojca! — Czyżbyście wyzbyli się pychy? Ona jednak nie wybrała żadnego z was, ale wzięła Göstę Berlinga, biednego proboszcza, któremu nie wolno głosić słowa bożego. Zaręczam wam słowem, że nigdy mi nic trudniej nie przyszło, jak zgodzić się na to, gdyż czułem się jej niegodnym i nie śmiałem jej patrzyć w oczy. Ale nie śmiałem też odmawiać, gdyż była w wielkiej rozpaczy.
— Możecie sobie co chcecie myśleć onas, kawalerach, dla niej jednak byliśmy zawsze dobrzy i pomagaliśmy jej z całych sił. Jej to jest także zasługą, żeśmy was nie wystrzelali do jednego. Powtarzam tedy, puśćcie ją i idźcie sobie precz, gdyż inaczej ziemia się rozewrze i pochłonie was. W drodze powrotnej proście też Boga o przebaczenie, żeście przestraszyli i zmartwili tak dobrą i niewinną istotę. A teraz wynoście się! Dość was mamy!
Jeszcze przed zakończeniem mowy, chłopi zdjęli hrabinę z ramion i posadzali na kamiennych schodach, Teraz przystąpił do niej barczysty chłop i podał jej rękę.
— Bądźcie zdrowi i Bóg zapłać! — powiedział. — Nie chcieliśmy pani hrabinie nic złego uczynić. Proszę nie mieć żalu.
Potem zbliżył się drugi, ujął ostrożnie jej dłoń i rzekł:
— Bądźcie zdrowi! Niechże się pani hrabina na nas nie gniewa!
Gösta zeskoczył i stanął obok niej, a oni i jemu podali ręce.
Jeden po drugim żegnał się, życząc dobrej nocy. Byli znowu obłaskawieni jak rano, w chwili opuszczania domów, zanim głód i żądza zemsty uczyniły ich dzikemi zwierzętami.
Spoglądali hrabinie prosto w twarz, a Gösta dostrzegł łzy w oczach niejednego, wywołane niewinnym i skupionym wyrazem jej twarzy. Cenili przecież szlachetność i cieszyło ich, że ktoś tak bardzo kocha dobro.
Nie wszyscy mogli jej podać ręce, było ich bowiem mnóstwo, a ona słaba i wyczerpana. Każdy jednak podszedł, spojrzał na nią i uścisnął dłoń Gösty, któremu ledwie sił starczyło na to potrząsanie prawicą.
Gösta stał, jakby w zachwyceniu. W sercu jego zapłonęła tej nocy miłość nowa.
— O jakże cię kocham, ludu mój! — pomyślał.
Uczuł, że kocha tę rzeszę, wracającą w ciemnościach nocy ze zmarłą na czele, że kocha tych szaro odzianych ludzi, w cuchnących chodakach, co mieszkają pod lasem, nie umieją pisać, ni czytać nieraz, a nie domyślając się nawet pełni i bogactwa życia, znają jeno troskę o chleb powszedni.
Był to lud wielki, wspaniały, mężny, wytrwały, wesoły, pracowity, zręczny i przedsiębiorczy. Nieraz biedak czynił dobrze biedakowi, a wyraz twarzy przeważnej liczby świadczył o sile i inteligencji, ze słów ich zaś tryskał jurny humor.
Kochał ich z czułością, która wyciskała mu łzy z oczu, nie wiedział, co dla nich uczyni, ale kochał ich, razem z błędami i wadami, pragnąc, by go kiedyś także pokochali.
Zbudził się z marzeń, pod dotknięciem ręki żony. Tłum znikł, byli teraz sami na terasie.
— Ach Gösto! — powiedziała. — Jakże mogłeś to powiedzieć?
Ukryła twarz w dłoniach i zapłakała.
— Powiedziałem szczerą prawdę! — zawołał — Nigdy nie przyrzekałem dziewczynie z Nygaardu małżeństwa. Powiedziałem jej tylko, by przyszła w następny piątek, a zobaczy coś wesołego. Nie więcej! Cóżem winien, że się we mnie zakochała?
— Ach, nie o to mi idzie! Jakże im mogłeś powiedzieć, że ja jestem czysta i dobra? Gösto, Gösto, wszakże wiesz, żem cię pokochała wówczas, kiedy nie było mi wolno kochać jeszcze. Wstydziłam się tych ludzi, straszniem się wstydziła!
Łkanie wstrząsnęło jej ciałem.
Popatrzył na nią i rzekł zcicha:
— Jedyna moja! Jakże jesteś szczęśliwa, żeś dobra! Jakże szczęśliwą jesteś, że masz piękną duszę!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Franciszek Mirandola.