Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Kevenhüller

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KEVENHÜLLER

Drodzy przyjaciele! To, co tu opowiem, jest jeno nędzną, małą alegorją.
Alegorja nosi się zazwyczaj niebiańsko pięknie i ma królewskie emblematy, moja zaś przypomina raczej obdartego, wygłodniałego ulicznika. Alegorja zwykła mieszkać w gajach arkadyjskich i salach kolumnowych, tę jednak napotkałem w Karlsztadzie, pod kamienną wieżą, przy zachodnim moście, gdzie siedziała, płacząc.
Stara ta wieża kamienna nie zdobi pięknego współczesnego miasta. Wysoka, czworokątna, wąska budowla z granitu, o małych, ciasnych okienkach, wygląda wistocie brzydko. Szare, kanciaste ściany nie mają żadnej ozdoby, a całość czyni wrażenie niesamowite i straszne. Stara budowla przypomina wieżę jakiegoś zamku rycerskiego, lecz ponieważ ludzie twierdzą, że był to ongiś wiatrak, przeto i ten walor romantyczny przepada.
Mimo to, mieszka tam mała alegorja moja. Opowiem wam, jak jest dobrotliwą, a sądzę, nikomu na mysi wówczas nie przyjdzie, burzyć starej wieży. Woli tam mieszkać, niźli na zamku, w ratuszu, czy szkole średniej, lubi bowiem gładkie mury i towarzystwo szczurów, czy nietoperzy. Może nie wartoby jej nawet zresztą opowiadać, gdyby nie to, że bohaterem jej był jeden z kawalerów ekebijskich i gdyby nie traktowała o ostatniem, wielkiem nieszczęściu, jakie spadło na Ekeby.

Znany później jako uczony i zręczny konstruktor Kevenhüller urodził się w Niemczech, w siedmdziesiątych latach XVIII wieku. Był synem hrabiego, mógł tedy mieszkać po zamkach i paradować przy boku króla, gdyby miał ochotę, — ale nie miał ochoty.
Wolał już przytwierdzać skrzydła wiatraka do najwyższej wieży zamkowej, przemieniać salę rycerską w kuźnię, a damską alkowę w pracownię zegarmistrza. Chciał też zapełnić zamek ojcowski terkoczącemi kołami i dźwigniami ruchomemi, ponieważ zaś to się zrobić nie dało, obrócił się plecami do całego kramu i poszedł na naukę do zegarmistrza, gdzie posiadł całą wiedzę kół zębatych, sprężyn i wahadeł. Wyuczył się robić zegary słoneczne i gwiezdne, zegary z piszczącemi kanarkami, trąbiącymi pasterzami, dzwonkami, olbrzymie zegary wieżowe, i małe, do schowania w medaljoniku.
Po wyzwolinach przypasał plecak, ujął sękaty kij i powędrował, by poznać wszystko, co się w świecie porusza na walcach i kółkach. Nie był on zwyczajnym zegarmistrzem, ale chciał zostać wielkim wynalazcą i poprawiaczem świata.
Przewędrowawszy dużo krajów, zaszedł też do Wermlandji, celem przestudjowania kół młyńskich i urządzeń kopalnianych.
Pewnego pięknego dnia letniego znalazł się na rynku karlsztadzkim i spotkał tam władczynię lasów, piękną Hulder, która uznała za stosowne przywędrować prosto do miasta. Znakomita dama szła ze strony przeciwnej to też wpadła wprost na Kevenhüllera.
Przedziwne to było spotkanie, w sam raz dla czeladnika zegarmistrzowskiego. Miała ona zielone, lśniące oczy, bujne, jasne włosy do ziemi i ubrana była w zielony, szumiący jedwab. Chociaż była boginką i poganką, wydała mu się dużo piękniejszą od wszystkich, widzianych dotąd chrześcijanek, tak że stanął oczarowany.
Przybyła wprost z leśnej gęstwy, gdzie rosną paprocie, jak drzewa, gdzie olbrzymie sosny nie dopuszczają słońca, że jeno centki światła lśnią na mchu zielonym, i gdzie Linia łazi po mchem porosłych kamieniach.
Żałuję, że nie byłam na miejscu Kevenhüllera i nie widziałam, jak szła z paprociami i szpilkami jodeł we włosach, z małą czarną żmiją na szyi, krokiem elastycznym dzikiego zwierza, owiana zapachem żywicy, poziomek i mchów.
Patrzyli na nią pewnie ludzie z osłupieniem, że śmie chodzić po karlsztadzkim rynku, bo aż konie płoszyła wiewem długich włosów. Gonili ją ulicznicy, a robotnicy gapili się, zapominając o wozach i kilofach, damy zaś krzyczały, biegły do biskupa, do kapituły i domagały się wygnania potwora z miasta.
Ona jednak szła spokojnie, majestatycznie i uśmiechała się, patrząc na zamieszanie, tak że Kevenhiiller dostrzegł małe, ostre drapieżne ząbki, wychylające się z pośród różowych warg.
Zarzuciła na ramiona szal, by ukryć kim jest, ale, na nieszczęście, zapomniała schować ogona, który wlókł się za nią po bruku.
Kevenhüller widział ogon, ale pamiętać trzeba, że był również hrabiczem, nietylko zegarmistrzem. Uczuł politowanie dla wytwornej damy, wystawionej na pośmiewisko mieszczuchów i pochylając się po rycersku, powiedział.
— Może łaskawa pani raczy unieść tren sukni?
Ta życzliwość i dworność wzruszyła panią Hulder, stanęła tedy przed nim, wpiła mu w sam mózg zielone, łyskliwe oczy i rzekła:
— Zapamiętaj sobie, mości Kevenhüllerze, że odtąd będziesz mógł stworzyć własnemi rękami każde, jakie zechcesz arcydzieło, ale tylko po jednej sztuce z każdego gatunku.
Tak rzekła i mogła dotrzymać słowa, gdyż posiadała władzę użyczania genjuszu i sił cudownych temu, kto posiadł jej łaski.
Kevenhüller został w Karlsztadzie i najął sobie tam pracownię. Przez tydzień pracował, aż zrobił arcydzieło. Był to samojazd. Jeździł on do góry i na dół we wszystkie strony, można go było obracać, zatrzymywać i znowu puszczać w ruch, słowem, był cudowny.
Kevenhüller stał się sławnym i pozyskał w mieście przyjaciół. Dumny ze swego dzieła, pojechał tym samojazdem do Sztokholmu, pokazać go królowi. Nie potrzebował czekać na konie pocztowe, trząść się nędznemi karjolkami, ni spać na twardych ławach pocztowych. W ciągu kilku godzin dotarł do Sztokholmu.
Zajechał wprost do zamku, król wyszedł w otoczeniu świty i dam dworskich, a wszyscy nie mogli się dość nachwalić i nadziwować.
— Daj mi ten wóz, mości Kevenhüllerze! — rzekł król, a choć odmówił, król uparł się przy swojem.
Nagle ujrzał w świcie damę, zielono ubraną, jasnowłosą. Poznał ją i zrozumiał, że to ona nakłoniła króla, by go poprosił o samochód. Popadł w rozpacz, a nie mogąc znieść, by ktoś inny posiadł jego wóz, i nie chcąc opierać się dalej królowi, wjechał z takim rozmachem na mur, że arcydzieło pękło w kawałki.
Za powrotem do Karlsztadu jął próbować zrobić drugi samochód, ale mu się nie udało. Rozpaczą napełnił go dar Huldery. Porzucił próżniaczy dom ojca poto, by zostać dobroczyńcą ludzkości, nie zaś poto, by fabrykować czarodziejskie graty. Cóż mu z tego przyszło, gdy żadnego z arcydzieł swych nie mógł powielić i oddać na użytek tysięcy?
Uczony mistrz zapragnął pracy spokojnej i rozumnej kamieniarza i budowniczego. W owym to właśnie czasie zbudował wielką wieżę kamienną, na wzór wieży zamku ojcowskiego i chciał potem dostawić dom mieszkalny, portale podwórza, mury i wykusze, tak, by nad brzegiem Klarelfu powstał zamek rycerski.
Chciał w nim ziścić marzenie młodości i napełnić budynki wszelakiemi warsztatami, narzędziami i przyborami, jakich potrzebował. Pomieścić się tu mieli też młynarze, czarni kowale, zegarmistrze w zielonych umbrelkach, farbiarze z powalanemi rękami, tkacze, tokarze, a wszyscy ze swemi warsztatami.
Wszystko poszło dobrze, wybudował wieżę, ciosając własnoręcznie kamienie i murując samemu.
Umieścił u góry śmigi młyńskie, gdyż miał to być wiatrak, potem zaś zaczął stawiać kuźnię.
Pewnego dnia, patrząc na obracające się śmigi, uczuł, że wzbiera w nim dawne pragnienie.
Wydało mu się znowu, że spojrzała mu wprost do mózgu zielona boginka, zamknął się w pracowni, nie jadł, nie pił, nie odpoczywał i w ciągu tygodnia stworzył nowe arcydzieło.
Nadszedł dzień, kiedy wstąpiwszy na dach swej wieży, zaczął przypinać skrzydła.
Spostrzegli go dwaj ulicznicy siedzący na poręczy mostu i gimnazjalista, którzy łowili płotki, i wydali okrzyk tętniący po całem mieście. Porwali się potem i biegnąc od drzwi do drzwi bili w nie, wołając:
— Kevenhüller chce latać!
Stał spokojnie, przypinając skrzydła i patrzył na tłumy ludu, płynące ciasnemi ulicami starego Karlsztadu.
Kucharki odbiegły garnków i mieszonego ciasta, panie rzuciły pończochy, wdziały okulary i wybiegły na ulicę, burmistrz i radni wstali z ław sędziowskich, rektor cisnął w kąt gramatykę, uczniowie opuścili bez pozwolenia klasy, a wszyscy pospieszyli pędem ku zachodniemu mostowi.
Wkrótce zaczerniło się od ludzi, cały rynek zapełnili widzowie, napchani jak śledzie, a na całem wybrzeżu, aż pod pałac biskupi, nie możnaby wetknąć szpilki. Więcej było ludzi, niż na kiermaszu w dzień św. Piotra, więcej też niźli podczas pamiętnej jazdy króla Gustawa III, kiedyto powóz ośmiokonny pędził tak szybko, że na zakrętach stawał na dwu kołach.
Kevenhiiller przypiął wkońcu skrzydła, odbił się, machnął niemi parę razy i uleciał swobodnie. Płynął wysoko nad ziemią.
Wciągał w płuca czyste tchnienie, pierś mu się rozszerzała, a stara krew szlachecka zaczęła grać. Wirował, jak gołąb, płynął jak jastrząb, śmigał szybciej od jaskółki, a sterował ze ścisłością sokoła. Patrzył z góry na tłumy, dumając coby z nich mógł zrobić, gdyby każdemu człowiekowi dać parę skrzydeł, do szybowania w przestworzach. I w tej chwili nie zapomniał niedoli swojej, która sprawiała, że mógł sam jeno korzystać ze swych arcydzieł. Ach, ta pani Hulder! Gdybyż ją mógł dostać w ręce!
Nagle oczom, olśnionym blaskiem, ukazało się w powietrzu coś, co przypominało skrzydła, a pomiędzy niemi ujrzał ludzką postać. Powiewały jasne włosy, jedwabne zielone szaty i błyszczały oczy. Tak, to ona!
Stracił przytomność umysłu. Rzucił się szalonym pędem na zjawisko, by je, niewiadomo co, — całować, czy bić i zmusić do zdjęcia czaru. Zapomniał w tej chwili o sterowaniu, wyciągnął rękę, zbliżył się nagle i skrzydła jego wplątały się w drugie skrzydła. Tamte były mocniejsze, chwyciły go, obróciły, potargały mu lotki i runął, sam nie wiedząc gdzie.
Odzyskawszy zmysły, spostrzegł, że leży na dachu własnej wieży, obok strzaskanego przyrządu lotniczego. Poleciał, oczywiście, wprost na swój wiatrak, został porwany, okręcony parę razy i rzucony na dach. Tak się skończyła jazda powietrzna.
Kevenhüller popadł znowu w rozpacz. Uczciwa praca mierziła go, sztuczkami czarodziejskiemi zajmować się nie chciał. Uczuł, że serceby mu pękło, gdyby stworzył jeszcze jedno arcydzieło i znów stracić je musiał. Gdyby zaś nie zniszczało, zwarjowałby napewno, nie mogąc go dać na użytek innych.
Sięgnął po swój stary plecak czeladniczy i kij sękaty, zostawił wiatrak i postanowił szukać Huldery.
Najął powóz, gdyż nie mógł już tak chodzić, jak za młodu, i pojechał, stając przed każdym lasem. Wysiadał, wchodził w gęstwinę i wołał zielonej boginki.
— Hulder! Hulder, to ja, Kevenhüller! Chodźno, chodź! — ale nie przychodziła.
Podczas tej podróży przybył do Ekeby, parę lat zaledwo przed wygnaniem majorowej. Przyjęto go serdecznie, więc został. Gromadce kawalerów przybyła wysoka, rycerska postać i pozyskali nieustraszonego towarzysza pohulanek i łowów. Wróciły mu wspomnienia młodości, pozwalał się nazywać hrabią i coraz bardziej przypominał starego, niemieckiego barona-rozbójnika, orlim nosem, krzaczastemi brwiami, brodą śpiczastą i zakręconemi w górę wąsami.
Został rezydentem, jak inni, i nie różnił się od gromadki, którą majorowa, wedle legendy, trzymała w pogotowiu na usługi piekła. Włos mu pobielał, a umysł zasnął. Nie wierzył już sam w czyny lat młodych i zatracił cudowne zdolności. Nie zrobił wcale samochodu, ani maszyny lotniczej. To bajki, napewno bajki!
Ale wkrótce wypędzono majorową z Ekeby i zaczęło się szalone życie hultajów, władców posiadłości. Burza poszła po okolicy, stare głupstwo złączyło się z młodą dziczą, zło wszelkie poszło w ruch, dobro zanikło, ludzie walczyli na ziemi, a duchy na niebie. Z gór nadciągały wilki z czarownicami na grzbietach, rozpętały się siły natury, a Hulder przybyła do Ekeby.
Nie znali jej kawalerowie i myśleli, że jest to biedna, uciśniona kobieta, doprowadzona do rozpaczy przez złą teściową. Wzięli ją w opiekę, czcili jak królowę, kochali jako dziecko własne i zwali hrabiną.
Jeden Kevenhüller poznał ją, chociaż i on zpoczątku uległ złudzeniu. Ale pewnego dnia sporządzi jej mistrz Juljusz i Oerneclou, nie wstydzący się krawcować dla niej, suknię z zielonego jedwabiu i Kevenhüller zaraz zrozumiał, kto to taki.
Siadywała na jedwabnych poduszkach, na najdroższej sofie ekebijskiej, a wszyscy rezydenci służyli jej, jak błazny. Jeden był kucharzem, inny, kamerdynerem, lektorem, muzykiem nadwornym, szewcem, a każdy obrał sobie sam zajęcie.
Nibyto była chorą ta zła poczwara, ale Kevenhüller wiedział, co o tem sądzić. Chciała poprostu zadrwić z wszystkich i koniec.
Ostrzegał przed nią kawalerów.
— Czyż nie widzicie ostrych zębów i dzikich oczu? — mawiał. — To Hulderka... wszystko zło zwaliło się na nas... Powiadam wam, to Hulder, która przybyła na nasze nieszczęście. Znam ja ją z czasów dawniejszych.
Jakież wielkie zaślepienie ogarnąć może kochające serca. Kawalerowie podobni byli do matki, której podłożono dziecko dziwożony do kołyski. Nie dostrzega ona wielkiej głowy i czarnej skóry, a ochrypły wrzask kobolda wydaje się jej świegotem dziecka. Nie widzi grubych warg, ni krzywych pazurów. Tak się stało z kawalerami, którzy omal nie zabili Kevenhüllera, gdy im chciał otworzyć oczy.
Ale zobaczywszy i poznawszy Hulderkę, uczuł Kevenhüller chęć do pracy. Zaczęło go piec w mózgu i wiercić, a palce sięgały same po pilnik i młot, tak że nie mógł wytrzymać, aż wdział bluzę roboczą i zamknął się w jednym z warsztatów ślusarskich.
Po Ekeby i całej Wermlandji poszła wieść:
— Kevenhüller zabrał się do roboty!
Nadsłuchiwano z zapartym oddechem uderzeń młota, skrzypu pilnika i stęku miecha.
— Zobaczymy nowy cud! — mówiono. — Co też to będzie? Może nas nauczy chodzić po wodzie, lub zbuduje drabinę do Wielkiej Niedźwiedzicy? Wszystko potrafi ten człowiek! Widzieliśmy, jak latał w powietrzu, widzieliśmy, jak pędził samochodem, posiada dar Huldery, nic przeto nie jest dla niego niemożliwe.
Pierwszej, czy drugiej nocy października skończył arcydzieło i wyniósł je z pracowni. Było to koło, kręcące się samo przez się, a podczas obrotu lśniły szprychy, wydzielając ciepło i światło. Kevenhüller zrobił słońce. Gdy je wyniósł z pracowni, noc stała się jak dzień jasna, wróble zaczęły ćwierkać, a chmury poróżowiały jak o wschodzie.
Było to arcydzieło najpiękniejsze. Zniknąć miała ciemność i zimno z ziemi. Dumny był z pomysłu. Słońce naturalne mogło sobie wschodzić, jak dotąd, ale w nocy miały się zapalać tysiące słońc sztucznych w całym kraju, ogrzewając powietrze, jak w upalny dzień letni. Miano zbierać dojrzałe ziarno w zimowe noce, poziomki i ożyny przez cały rok rosnąć miały po wzgórzach, a lód już nigdy ściąć nie miał wody.
Nowy wynalazek miał przeistoczyć świat, dając futro biednym, a światło pracującym pod ziemią.
Miał dać dalej fabrykom siłę popędową, ożywić przyrodę śpiącą w zimie, słowem stworzyć lepszy byt dla ludzkości.
Ale Kevenhüller wiedział dobrze, że wszystko to są — marzenia i Hulder nie zezwoli mu za nie uwielokrotnić owego koła. Ogarnięty gniewem i zemstą postanowił ją zabić i od tej chwili nie wiedział już co czyni.
Wszedł do budynku głównego, pod schody i postawił tam koło ogniste, w zamiarze spalenia dworu razem z babą.
Potem wrócił do pracowni, siadł i zaczął nadsłuchiwać,
Za chwilę hałas i gromkie nawoływania, dały poznać, że dokonano bohaterskiego czynu.
— Krzyczcież sobie — myślał — i dzwońcie do woli, a Hulder spali się i tak, wraz z jedwabiami, na których żeście ją ułożyli!
Dumał, czy potwór wije się już w mękach, czy biega z komnaty do komnaty, czy trzeszczy zielony jedwab w ogniu i jasne włosy. Dalejże śmiało, płomienie! Schwytajcież i spalcie czarownicę! Nie bójcie się zaklęć czarodziejskich! Niech się spali! Niejeden przez nią palił się tak przez całe życie!
Tętniły dzwony, turkotały pojazdy, nadjeżdżały sikawki, czerpano wodę z jeziora wiadrami, z wszystkich wsi spieszyli ludzie na ratunek. Krzyczano, lamentowano, wydawano rozkazy, zapadały dachy i trzeszczały straszliwie płomienie.
Nie nie mogło jednak wyprowadzić z równowagi Kevenhüllera, który siedział na kowadle i zacierał ręce.
Nagle usłyszał łoskot, jakby spadły niebiosa, skoczył i zawołał wesoło:
— Teraz już nie ujdzie! Leży zdruzgotana belkami, lub pożarta przez płomienie. Ha... ha... ha... stało się!
Wspomniał, że musiał poświęcić dumę i chwałę Ekeby, by ją zgładzić ze świata. Pożałował wspaniałych sal, rozbrzmiewających niedawno jeszcze radością, pełnych stołów, uginających się pod smakołykami, mebli, sreber i porcelany, czego wynagrodzić nie będzie już można ńigdy...
Potem podskoczył i krzyknął straszliwie. Wszakże postawił pod schodami dla podpalenia domu swe koło, słońce, model, od którego zależało wszystko!
Spojrzał po sobie, tak przerażony, że aż skamieniały.
— Czyżem oszalał? — spytał. — Jakże mogłem to uczynić?
W tej chwili otwarto szczelnie zaryglowane drzwi pracowni i ukazała się zielona bogini.
Hulderka stała w progu uśmiechnięta, powabna, bez plamki na sukni, bez woni dymu we włosach. Wyglądała zupełnie tak, jak ją widział za młodych lat, na rynku karlsztadzkim, owiana dziką wonią lasu z ogonem powłoczystym między nogami.
— Ekeby płonie! — powiedziała ze śmiechem.
Kevenhüller podniósł wielki młot, chcąc go jej rzucić na głowę, ale w tejże chwili spostrzegł, że potwór trzyma w ręku jego ogniste koło.
— Ocaliłam to dla ciebie! — rzekła.
Kevenhüller padł jej do stóp.
— Zniszczyłaś mój wóz! — zawołał. — Połamałaś mi skrzydła i zmarnowałaś mi życie! Uczyń mi teraz jedną łaskę i okaż się litościwą.
Skoczyła na tokarnię i siadła tam młoda, powabna, jak za czasu pierwszego spotkania.
— Widzę, że wiesz kim jestem! — powiedziała.
— Znam cię i zawsze znałem! — zawołał nieszczęśliwy człowiek. — Jesteś genjusz! Ale zwróć mi wolność! Zabierz swój dar! Odejmij cudowną moc! Chcę zostać zwyczajnym człowiekiem! Czemuż mnie prześladujesz? Czemu niszczysz?
— Nierozsądny człowiecze! — powiedziała Hulder. — Nigdy nie chciałam ci szkodzić. Dałam ci dar wielki, który mogę odebrać, jeśli go nie chcesz. Ale namyśl się, byś nie żałował.
— Nie, nie! — wykrzyknął. — Odbierz mi cudowne zdolności!
— Naprzód musisz to zniszczyć! — odparła, rzucając na ziemię koło ogniste.
Bez namysłu chwycił wielki młot, uderzył w lśniące słońce, które było jeno sztuczką czarodziejską, nieużyteczną dla ogółu. Skry poleciały po pracowni, zatańczyły płomienie i trzaski, ostatnie arcydzieło przestało istnieć.
— Teraz odbieram ci dar mój! — rzekła Hulder.
Podeszła do drzwi, otwarła je, a Kevenhüller patrzył, jak odchodziła na zawsze, oblana czerwienią pożogi.
Wydała mu się piękniejszą jeszcze, a nie miała teraz złośliwego wyrazu, ni dumy na twarzy.
— Nierozsądny człowiecze! — powiedziała mu jeszcze. — Czyliżem ci zabroniła kazać innym naśladować dzieła twoje? Miałam to jeno na celu, by ochronić człowieka genjalnego przed trudami rzemiosła!
Potem poszła, a Kevenhüller chodził przez kilka dni, jak błędny. Niebawem jednak stał się podobny innym ludziom.
Spłonął główny gmach Ekeby, ale nikt z ludzi nie ucierpiał. Zasmuciło to tylko kawalerów, że gościnny dom, w którym tyle dobra zaznali, tak wiele poniósł strat za ich rządów.
Ach, wy, dzieci czasów późniejszych! Gdybym ja spotkała Hulderę na rynku karlsztadzkim, lub gdyby wam się to przydarzyło, czyż sądzicie, że poszlibyśmy do lasu wołając: — Hulder, chodź, to ja, Kevenhüller? Któż ją dziś jednak spotyka i kto się w naszych czasach żali na nadmiar otrzymanych darów?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Franciszek Mirandola.