Przejdź do zawartości

Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie czwarte/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Z szumem przed kamienicę zamieszkaną przez Helenę zajechały sanki.
Pochodziły one z kantoru wynajmu powozów, lecz prezentowały się dobrze. Konie trzymały się nieźle pod przykryciem szafirowej siatki. Woźnica, odziany w ciemno granatowe futro, wiózł dobrze i nie dotykał prawie bata.
Ze drzwi sieni wyszła Helena ubrana w ciemny kostium i długie boa z czarnych skunksów, zwieszające się jej z szyi.
Zapinała rękawiczki i naciągała zmarszczoną pod brodą woalkę czarną w duże sznelowe szare rzuty.
Po za nią ukazał się Świeżawski, okryty dostatnio, w lśniącym cylindrze na wpół łysej już głowie.
— Podwieziesz mnie? — zapytał.
— Chętnie! — odparła Helena.
Wsiedli oboje do sanek.
Przez lufcik wyglądała Magdalena.
— Na Nowy Świat — rzuciła Helena — wszak tam jedziesz, prawda?
Świeżawski uśmiechnął się, zamiast odpowiedzi.
— Możesz mi odpowiedzieć — zaczęła znów Helena, uśmiechając się wesoło — zdaje mi się, iż „przedemną“ nie potrzebujesz mieć sekretów...
Roześmieli się oboje.
Sanki, dzwoniąc wesoło, staczały się po podwyższeniu Leszna.
Ośnieżone maluchne mosty migały dokoła, jak wjazdy do miniaturowej fortecy.
— Czy dziś przyślesz po meble? — spytała znów Helena.
— Prawdopodobnie.
— Dam ci z mego pokoju ten żółty fotelik, który mi niepotrzebnie zabiera miejsce... Ty zaś.
— Ja... — przerwał Świeżawski — ja dam ci porękawiczne, jeśli Hegiel dom kupi.
Helena skrzywiła się i wzruszyła ramionami.
— Mój drogi, nie graj przynajmniej komedyi. Wiem, że mnie oszukałeś i wyprowadziłeś w pole, z tą całą sumą na kamienicy i tam dalej... Teraz chcesz sprzedać Heglowi kamienicę razem z moją sumą... to znaczy, że ja niemam nic, bo ty i Hegiel trzymacie się dobrze za ręce.
Świeżawski zaczął się irytować.
— Przepraszam... natychmiast po sprzedaży, położę „zaprzeczenie“ — tak że Hegiel dalej sprzedawać kamienicy nie będzie miał prawa!
Helena wydęła usta.
— Musi być i w tem jakiś szwindel — wyrzekła — bo dla mego dobra osobistego nie kładłbyś żadnego zaprzeczenia. Zrobisz to jedynie dla jakiegoś zysku... Pod tym względem nie mam najmniejszej iluzyi.
— Czy zaprosiłaś mnie do swych sanek po to, aby mi zrobić scenę?
Helena parsknęła śmiechem.
— Scenę?... Cóż znowu, sceny robią sobie ludzie, którzy się kochają, albo szanują! Od pewnego czasu powinieneś był zauważyć, iż jestem dla ciebie uosobioną słodyczą... Zaprosiłam cię do sanek nie dla zrobienia ci sceny, ale dla zachowania decorum. Prezentujesz się nieźle! Masz nowy cylinder a zresztą na świecie przyjętą jest rzeczą, iż mężatki od czasu do czasu robią acte de présence w towarzystwie drogo nabytego parawanu...
Świeżawski milczał i tylko zagłębił się w miękie poduszki powozu.
— Czy nie uważasz — mówiła dalej Helena — jak stałam się teraz dowcipną?... Co więcej, muszę ci wyznać, iż nie czuję bynajmniej dla ciebie i dla twych czynności dawnej pogardy. Znajduję nawet, że masz szalony spryt do interesów i przyznaję, że doszedłeś do posiadania kamienicy cudownym niemal sposobem.
Ukłoniła się uprzejmie przechodzącemu trotuarem Hohemu.
— Pan Hohe — wyrzekła — trącając męża łokciem — redaktor!... Powinieneś być grzeczniejszym względem niego. Jego zatargi krytyczne i prywatne z Baczkiewiczówną nie powinny cię obchodzić. Możesz być spokojnym i wierzyć mi na słowo!... Hohe był tylko przyjacielem Baczkiewiczównej.
Świeżawski milczał ciągle.
— Mówiliśmy zatem — ciągnęła dalej Helena — że podziwiam twój spryt i zamiłowanie własności. Beatus qui tenet!... Ty obecnie posiadasz... i to z niczego!... Pomyśl!...
Westchnęła i dodała:
— Jak to Bóg wynagradza na tym świecie uczciwą pracę i pobożność ludzką!
Sanki wjechały teraz na plac teatralny, biały od śniegu, pocentkowany na czarno od ludzi. Przejeżdżając koło teatru, myśl Heleny powróciła znów do owej Baczkiewiczównej.
— Gdyby nawet — zaczęła znowu — Hohe był kochankiem Baczkiewiczównej, cóż to ciebie obchodzi? Zazdrość to rzecz zła i niemodna!... Qu’importe les trahisons, des lèvres que nous baisons, si ses lèvres sont jolies!... Rozumiem, że pragniesz mieć na wyłączne swe posiadanie kamienicę i nie chcesz pisać w hypotece „dom małżonków Świeżawskich“... ale miłość kobiety... inkluzywizm!... szaleństwo!... burżuazyjne pojęcia... niezgodne z rycerskiemi donżuanizmami... i artystycznemi dystylacyami miłości...
I przez zaciśnięte zęby znów nucić zaczęła:

Qu’importe les trahisons,
De lèvres que nous baisons...

Świeżawski uznał za stosowne odburknąć:
— Ja tam nie jestem artystą dystylatorem i mam właśnie owe burżuazyjne pragnienie inkluzywizmu.
— Bardzo niesłuszne — odparła Helena — skoro Baczkiewiczówna jest kochanką „takiego Hohego“, musi to czynić dla karyery... Powinieneś ją usprawiedliwić, zrozumieć i nie mieć jej tego za złe.
Rozmawiali w ten sposób spokojnie, jak dwoje ludzi zupełnie obcych, niezwiązanych niczem, nieżyczących sobie ani źle, ani dobrze i dających sobie rady w chwili przypadkowego spotkania i wejścia rozmowy na bardziej poufałe tory.
— Jeżeli ci to mówię — ciągnęła dalej Helena — to jedynie w twoim własnym interesie... Od kilku dni jesteś chmurny, kwaśny i wczoraj Szerkowski pytał mnie po herbacie — czy Drechner nie umarł, lub czy Towarzystwo kredytowe nie odmówiło ci pożyczki ze względu na dęte cegły, jakie są główną podstawą solidności twych kamienic...
— Szerkowski jest głupiec i pijak...
— Cóż znowu!... to najrozumniejszy i najtrzeźwiejszy człowiek pod słońcem. Jemu przecież zawdzięczamy wyprowadzenie nas z tej jaskini łez i rozpaczy, w której (niczem Lamartine!) byliśmy pogrzebani.
— To ty, nie ja...
— Być może!... lecz ja przez uprzejmość i przyzwoitość małżeńską używam liczby mnogiej. Nie trzeba bowiem zapominać zanadto, że jesteśmy...
Zawiesiła głos i dodała, parskając śmiechem:
— Małżeństwem!...
Śmiała się tak serdecznie, iż Świeżawski śmiać się również zaczął.
— Ach... małżeństwem! — powtórzył.
— Właśnie, małżeństwem — odparła Helena — teraz tylko jesteśmy rozsądni, nie zatruwamy sobie życia i idziemy jedno do Sasa, drugie do lasa... Wobec ludzi mamy „twarz marmurową“, lecz wszyscy wiedzą, iż związek nasz jest dobrowolnem połączeniem się dwojga osobników obdarzonych własną wolą i nienawidzących się wzajemnie. Jesteśmy prawdziwe małżeństwo Fin-de-siècle... nic więcej!...
Rzuciła te ostatnie słowa z nadzwyczajną niedbałością, zanurzając brodę w czarny puch boa.
Miała w tej chwili wygląd dużej czarnej papugi skrzeczącej słowa, które posłyszała w przelocie.
— Wolność zupełna... voila! — dodała.
Sanki stanęły.
— Otóż i Nowy Świat! — wyrzekła Helena. — Wysiądź, bo ja dalej pojadę.
Świeżawski wysiadł powoli z sanek. Helena zebrała dokoła siebie fałdy sukni i otuliła się niedźwiedzią skórą.
— O której będziesz w domu? — spytał Świeżawski.
— Niewiem... niewiem — odrzuciła Helena — nie krępuj się... proszę cię!
Świeżawski wyciągnął rękę.
— Do widzenia!
Lecz ona udała, że tej wyciągniętej dłoni nie widzi.
— Do widzenia! — odparła, nie podając mu ręki.
Sanki ruszyły.
Skoro Helena znalazła się sama, uśmiech zniknął z jej ust ukarminowanych.
Kąciki jej ust opadły, postarzała się w jednej chwili o lat dziesięć i siedziała tak długo, zdając się nie widzieć przechodniów, którzy, odwracali za nią głowy, olśnieni brzękiem dzwonków, białością koni i tą wyprostowaną kobiecą postacią, chmurną, ironiczną i jakiejś dziwacznej pogardy pełną.

∗                    ∗

Od dwóch przeszło miesięcy Helena tonęła w rozkoszy ironii i symboliczno dekadenckich wierszy.
Ten wykwint analizy i harmonii, to zaledwie dotykanie strun wrażeniowych i równoczesne prawie pogrążanie całej istoty moralnej w rozpaczliwem zniechęceniu — zaczynało działać na nią w podobny sposób, jak działały dawniej odrętwiające pocałunki Siennickiego. Na stopień swego mistrza, wyniosła Helena Szerkowskiego, boć tak fatalnie słabą i chwiejną była jej natura, że bez jakiegoś motoru maszyna jej duchowa iść już naprzód nie mogła i nie chciała.
I były to teraz dla Heleny olśniewające chwile wielkiej błogości, gdy z zamkniętemi oczyma duszy mówiła sobie: „na wolę fali!“
Płynęła tak myślą po przestworzach dziwnie smutnych i wystygłych, na których całe skorupy błota pokrywały stada białych lilij i nawzajem dywany lilij czystych kryły ciałami swemi, wonnemi i gładkiemi jak łono kobiety, przepaście bagniste, w których gniły trupy moralności i uczciwości ludzkiej. I Helena widziała teraz dokładnie, że te lilie rosnące pod skorupą błota — to uczciwe uczucia serc ludzkich, oplute przez świat błotem jego własnej fabrykacyi, wiedziała również, iż te pozorne lilie tak olśniewające cnotliwością swoją — to burżuazyjna obłuda okrywająca płaszczem dewocyi, tradycyi i egoizmu — wrzody raka toczącego niższe warstwy społeczeństwa. Widziała to wszystko, lecz zamykała oczy, mówiąc swej duszy: „co nam do tego!“ I kołysała się zwolna, rozmiłowując się powoli w tej odległej kontemplacyi niesprawiedliwej sprawiedliwości ludzkiej.
Szerkowski przyszedł do niej i ukazał jej o wiele więcej nędz i fałszów ludzkich, niż kiedykolwiek spodziewać się mogła. Lecz ta ludzkość zaczęła wołać ku Helenie słowami królowej Saby Flauberta:
— Śmiej się, piękny pustelniku! Śmiej się... jestem bardzo wesoła... zobaczysz... Gram na lirze, tańczę jak pszczoła i umiem tysiące historyj, jedną zabawniejszą od drugiej!...
Helena, pogrążona w żałobie i młodością swoją spragniona śmiechu, historyj tych słuchać zaczęła chętnie.
Lecz były one „zabawne“ i teraz tragedya każda przemieniała się dla Heleny w błazeńską szatę, pełną dzwonków i tonów piszczałki.
Nie było dla niej teraz rzeczy sentymentu. Istniały jedynie chichoty umierających Hamletów. Jeden Hamlet mniej, jeden Narcyz mniej, jedna Graziella płynąca duchem po nad falami morza... Księżyc teraz wydawał się jej spuchniętą dynią a ezoteryzm bajką. Co jednak było najfatalniejszego, to owo uczucie „powierzchownej“ ulgi, zabawy i śmiechu. Samana, idący przed nią z podartemi butami i popsutym sałatą żołądkiem, bawił ją i sprawiał jej zarazem ból dotkliwy.
W ręku jej pozostał jedynie katechizm Buddhy. W pierwszych chwilach zaczęła wczytywać się w niego i tak zastał ją Szerkowski, który przyniósł jej małą książeczkę noszącą tytuł „Les poètes maudits“.
Helena nawzajem pożyczyła mu katechizmu Buddhy, będąc pod wrażeniem wielkiej „prawości“ tej małej książeczki, w której owa prawość była punktem wyjścia i finalną apoteozą wygłoszonych zasad. Lecz Szerkowski nazajutrz oddał ów „katechizm“, wzruszając ramionami.
— Dlaczego? — spytała Helena.
— Wszystko to są chytre wymysły egoistów! — wyrzekł zwijając bez ceremonii papieros pożółkłemi od tytoniu palcami.
— Oto — mówił dalej — i taki pan buddhysta chce osiągnąć wszelkie rozkosze przeciętnego filistra. Jeżeli nie zabija, lub nie kradnie, to dlatego, aby był „dobrze uważany“ przez innych ludzi a nie dlatego, że to źle i że to uczyni krzywdę innym.
Helena podniosła głowę i spojrzała uważnie w zakrwawione źrenice Szerkowskiego.
— Więc pan w nic nie wierzy? — spytała.
— W nic, niestety!
— Jest pan jednak uczciwym człowiekiem...
Z ust Szerkowskiego znikł zwykły ironiczny uśmiech.
— Jestem uczciwym człowiekiem — wyrzekł po chwili — nie zabijam, nie kradnę, nie ranię, nie uwodzę, nie kłamię... Jestem biednym, bardzo biednym; mam jedną kurtkę, zajmuję się teraz reporterką, bo poezya to niepopłatny produkt... ale nie splamiłem się nigdy złym czynem... Podzielę się z większym od siebie nędzarzem chętnie... lecz nie czynię tego nigdy w ubocznych celach. Nie spodziewam się nic, nie oczekuję niczego. Położę się do trumny jak dziecko w wigilię swych imienin, oczekujące niespodzianki. Dostanę piękny prezent i powrócę do świata idei według Platona; czasby mi już zmienić tę zszarzaną na łokciach kurtkę i spalone alkoholem ciało!... Zostanę zwierzęciem, ha, to trudno!... Będę niem — utonę w morzu nicości — niechże i tak będzie, lecz jedno mi zarzucone być nie może, to to, iż w życiu mojem czyniłem dobrze, dla pozyskania stokroć większego dobra... Voila!...
Poszarpał w strzępy papierosa i rozrzucił tytoń dokoła dywana.
Przez chwilę siedział milczący i smutny, lecz nagle porwał się i ze zwykłą sobie ironią dodał.
— Ale nie przesadzajmy!... Prawdopodobnie i w mojem postępowaniu jest szkaradny czynnik egoizmu. Jeżeli nie postępuję źle, to dlatego, że mnie zło od siebie odtrąca, odpycha... Zły czyn sprawiłby mi przymus, przykrość... Widzi więc pani, że i ja jestem egoistą.
Helena nie odpowiedziała nic na te słowa, lecz czuła się nawskroś wstrząśniętą.
Przedewszystkiem, pociągnęła ją pewna cygańska artystyczna strona tego przeobrażenia. W głębi była ona zbyt mało artystką prawdziwą i zawsze i wszędzie burżuazka przeważała w jej usposobieniu. Rzuciła się więc znów na cechy łatwiejsze, zewnętrzne i te przesadzać zaczęła. Ironię swoją, drwiny — posuwała do pewnego stopnia cynizmu a nie mając dokoła siebie odpowiedniego pola do rozwijania swego nowego przeobrażenia, zwróciła się ku mężowi, o którego istnieniu najzupełniej podczas swych ezoterycznych dążeń zapomniała. Zamiast dawnych scen i obelg, zaczęła oblewać go deszczem siekającej, lecz napozór uprzejmej ironii. Wmawiała w siebie i w niego, iż czyny jego są objawami sprytu i wynikają z tysiąca przyczyn popychających go w tym kierunku. Gdyby jednak ktokolwiek kazał jej wyliczyć owe przyczyny, znalazłaby się w niemałym kłopocie.
Odnowiła po trosze dawne stosunki z niektóremi przyjaciółkami i zadziwiła je teraz swoją dezinwolturą, z jaką grała swój fin-de-siècle’izm, jak według panującej mody, swą dekadencyę nazywała. Wszystko bowiem teraz było fin-de-siècle! Poezye, sługi, czesanie włosów, obłuda, kłamstwo, dewocye, perfumy, mania chudnięcia, flirty (trywialna odmiana kokieteryi), psy, histeryczne ataki, ogłaszanie najzupełniejszego braku zazdrości, wystygnięcia serca, zaniku zmysłów — słowem wszystkie objawy moralne i materyalne, podciągane były pod nazwę... fin-de-siècle’u.
— Ja i mój mąż jesteśmy prawdziwi fin-de-siècle’iści!...
— Co pan chcesz... serce we mnie zamarło — jestem fin-de-siècle’istka!...
— Och... na punkcie altruizmu jestem sceptyczką... to fin-de-siècle’izm!...
— Moja Marynia, wyobraźcie sobie, smaruje twarz coldcreamem... Objaw fin-de-siècle’u!...
— Jestem znudzona, zmęczona, nic mnie nie boli, lubię czytać Bourgeta... to prawdziwy fin-de-siècle’ista!...
I tak dalej i tak dalej... Z Paryża (jak myślę) zapożyczone słowo rozpowszechniło się z szaloną szybkością. Głównym jego promotorem była prasa peryodyczna. Wszystko obecnie było w dziennikach i świstkach brukowych fin-de-siècle!... Hohe-Tański górował! Tryumfował teraz w swych krytykach, artykułach, używając bezustannie owego fin-de-siècle’izmu. Skoro nie mógł znaleźć dokładnego określenia, lub nierozumiał ducha jakiego nowego kierunku, opluwszy go naturalnie należycie, mianował ów kierunek wynikiem fin-de-siècle’u. Rozzuchwalał się teraz coraz więcej i szczególniej napadał i dawał pogardliwe odprawy „panu“ Zoli i nieboszczykom jak: Renanowi, Taine’owi i innym. Żydzi i chłopi stanowili teraz dla niego klasę przyczyniającą się do zatracenia coraz więcej obywatelskich uczuć a szlachta błyszczała w jego pismach drogocennym blaskiem wytwornych klejnotów. Dawny jego układny sposób nieużywania słów trywialnych, zmienił się obecnie w aroganckiej bucie na cały różaniec ordynarnych wymysłów i epitetów. Plwał, kopał, szkalował i sam rozsiadał się na tronie swej chwały, mając dokoła trupy pomordowanych symbolistów, materyalistów, neomistyków, dekadentów, realistów rozrzucone w groźnym i malowniczym nieładzie. Z sałaty tej trupiej wykwitał sam z lilią skromności w ręce, z maczugą tradycyi w drugiej. Sam dekadent, bo drwiący i plwający na wszystkie dążenia i objawy ducha ludzkiego, nędzny i samotny, sięgał teraz do prywatnych tajemnic życia i skoro się pojawił jaki utwór o paszkwilowym zacięciu, podawał doń klucz z uśmiechem mnicha otwierającego „pobielone groby“.
Od pewnego czasu, zajął pod swe posiadanie teatralną krytykę i zaczął wysławiać w teatrze szereg komedyj czerpanych z plotek ukutych i podsłuchanych w przedpokojach domów, w których bywał. Nazywał te plotki „komedyami obyczajowemi“ i zręcznie podsuwał grającym artystom myśl ucharakteryzowania się za tę lub ową znaną w mieście osobistość. Wybierał jednak tematy i ludzi, których się nie bał, których nie potrzebował i najczęściej napadał na kobiety i ich tajemnice na światło dzienne wyciągał. Nazywał wtedy te plotki... studyami i gdy ta lub owa czuła się znieważoną — wmawiał w nią, iż uczynił to jedynie dla „zrehabilitowania“ jej opinii w oczach świata.
Lecz dla swych kolegów po piórze był nieubłagany. Jedynie przyjaciołom swym osobistym przyznawał trochę talentu, innych odsądzał od zdolności, podsuwając im nieuczciwe zamiary. Pisał o umyślnem łaskotaniu zmysłów publiczności i potępiał srodze wszelkie powieści, w których kobiety... rodziły dzieci.
— Dzięki Bogu — pisał — społeczeństwo nasze nie upadło jeszcze tak nizko, aby czuć potrzebę podobnie wyuzdanej i rozpustnej literatury.
Zapuszczał powoli brodę, podwoił wysokość obcasów, chodził bardzo wolno i usiłował czynić duże kroki. W teatrze siedział napuszony, krzywiąc się lekko, lub często znów przybierał zagadkowy wyraz sfinksa, bawiąc się w duszy spłoszoną miną autora lub aktorów grających na scenie. Uzyskał wolny wstęp za kulisy i zaglądał czasem na próby, tyranizując aktorki, magnetyzując „naiwne“ powłóczystem spojrzeniem. Maszyniści znali skrzyp jego butów i stuk obcasów, które biły o podłogę pustą sceny, jak końskie kopyta. On szedł pomiędzy stosem sznurów niezwyciężony i zimny, przeszywając pogardliwem spojrzeniem Sosnowiczównę, z którą zerwał, i obrzucając wzgardą Baczkiewiczównę, u której dawniej jadał codziennie obiady. Aktorki po za jego plecami gardziły nim jak rozdeptanym ślimakiem, lecz znalazłszy się w jego obecności drżały, wiedząc, iż prędzej czy później opłacą mu daninę swego ciała, lub uniżoności moralnej, której on teraz przedewszystkiem wymagał. W salonach flirtował po literacku, umiejętnie à la Dorsenne z „Cosmopolis“ Bourgeta, udając, że zbliża się do każdej kobiety celem „analizowania“ jej „ja“. Burżuazki bogate, które przeważnie składały jego otoczenie, przyjmowały go rade i popisywały się przed nim ze swym fin-de-siècle’izmem.
On karcił je łagodnie, strofował, upominał, wmawiał w każdą, iż ma uśmiech Jocondy, doprowadzał, że za wachlarzem naznaczano mu schadzki, które on przyjmował jako jeden jeszcze więcej ciężar do zniesienia. Oglądał się teraz za bogatym ożenkiem i pragnął, aby jego przyszła żona była z „dobrego gniazda“ i miała niezły posażek. Pogardzał bowiem „materyą“ i pozostawiał ją brudnym dekadentom i naturalistom. Z poczwarki-reportera skrobiącego w dziale „wiadomości miejscowe“ wykłuła się ćma dzienna i nocna zarazem, o podwójnych licach, podwójnej moralności, podwójnej barwie skrzydeł. Rozpostarł się na parterze felietonu i często zastępował naczelnego redaktora. Mówiono mu „Tański“ i tytułowano już „redaktorem“ a on, boczkiem, chyłkiem, zmierzał ku zajęciu miejsca szefa w jednym z najpoczytniejszych dzienników. Brakowało mu pieniędzy.
Dlatego oglądał się za ożenkiem.
Tymczasem, oprócz romansów pobocznych, utrzymywał stały stosunek z Żabusią. Nazywał ją także fin-de-siècle’istką. Imponowała mu doskonałością obłudy i kłamstwa, w których była mistrzynią. Oboje zdawali się być ukuci z jednej bryły. Był to konkurs kłamstw i nikczemności. Żabusia potrafiła sprowadzić go do swego domu. Nie czynił tego dawniej nigdy i z zasady nie bywał w domach swych kochanek. Ostrożność mu nakazywała podobne postępowanie. Bał się skandalu, nadejścia męża nie w porę, słowem jednego z tych głupich zdarzeń, które często kończą się tragedyą.
Lecz z Żabusią nie było obawy. Śliska, jak węgorz, sprytna, jak chłop normandzki, wiecznie zdziwiona naiwnie z szeroko otwartem niebem swych oczów, umiała wybornie kierować tym stosunkiem i manewrując pomiędzy Rakiem, Hohem, Drzewieckim i innymi, zastawiając się w razie potrzeby jak parawanami dziadziem, babcią i Nabuchodonozorem, wzbudzała w mistrzu obłudy zachwyt dla swych sprytnych pomysłów.
Helena z pewnem zdziwieniem śledziła teraz dawne swe przyjaciółki.
Oprócz kilku, tak zwanych przez nią „gęsi“, które pozostały wiecznie jako „żony i męczennice“ i nieczytały wykwintów Theurieta, Bourgeta i innych Ohnetów cudzołoztwa — wszystkie te panie należące do małej burżuazyi, przeszły powoli te same co i ona przemiany.
Zmysłowa ciekawość, nerwy, obecnie chęć dekadentyzmu, rozprawianie o analizie duszy, wystygnięcie serdeczne, hypnotyzm, mediumizm — wszystko to było już ścieżkami wydeptanemi przez ich chwiejne i fatalnem wychowaniem ustawione stopy.
Jedynie tylko naturalizm i teozofia pozostały na uboczu.
Naturalizm z powodu swej zdrowotności, teozofia dla niedostępnych często sfer, w których się obracać zwykła.
Zrozumiała to Helena, lecz nie nadużywała swej powagi. Owa próba u Żabusi, zaimponowanie Hohernu wiadomościami pochwytanemi od Samany i które przez pewien czas kołysały ją na swych purpurowych łonach, sprawiła jej pewien rodzaj bólu moralnego a bólu teraz więcej, niż kiedykolwiek, wystrzegała się Helena. Poprzestała więc na rzuceniu niektórych oderwanych frazesów, jakie nadały jej tajemniczą cechę i zaciekawiły inne kobiety. Rozmowy ich przedewszystkiem toczyły się na temat wymarcia w ich duszach wszelkich iskier miłosnych, wszelkich porywów zazdrości, lub objawów temperamentu...
— Gdy byłam w Wiedniu — mówiła jedna — pozwoliłam memu mężowi zwiedzać wszelkie miejsca rozpusty... Ja przez ten czas rozmawiałam całą noc z jednym z jego przyjaciół.
I, zamykając podczernione oczy, dodawała:
— Och!... rozmawiałam, nic więcej.
Dodatek ten był niepotrzebny.
Patrząc na wystygłą i wymarłą postać tej młodej kobiety, można było łatwo wierzyć, że ów flirt słowny, przecięty był co najwyżej uściskiem zimnej, alabastrowo białej dłoni.
— Och!... mogłabym tak przesiedzieć trzy, cztery, pięć nocy... życie całe — mówiła dalej młoda dama — dla mnie mężczyzna nie istnieje... potrzebny mi tylko dla psychologicznego dopełnienia.
— Dla mnie także!
— I dla mnie także! — mówiły inne.
Niektóre chwaliły się, iż zaprzestały najzupełniej być... żonami swych mężów.
— Ten „zwierzęcy“ akt mnie oburza! — wołały. — Tański ma słuszność, nazywając to niskiemi popędami i poniżeniem naszej duchowej istoty!
I tu Helena zabierała głos.
Otwarcie, śmiało i jawnie przyznawała się do swego odosobnienia, w jakiem od lat tylu żyła. To co one dopiero teraz zdołały wywalczyć fortelami, ona wprowadziła w swój program życiowy oddawna.
Świeżawski żył z nią wprawdzie pod jednym dachem, ale nie był jej mężem.
Jedna Żabusia w tym całym klanie rozwijała inne zasady i poglądy.
Ona żyła w jak najlepszej harmonii moralnej i fizycznej ze swym Rakiem.
Na jej słowa powstawał krzyk.
Ta Żabusia była niemożliwą. Któż widział poddawać się tak „panowaniu zwierzęcia“!...
Czasami, w rozmowie potrącono o Borna i Jadwigę. Mówiono o nich, sznurując usta. Jadwiga była zgubiona dla towarzystwa. Uczciwe kobiety nie mogły mówić o niej nawet pomiędzy sobą... Helena próbowała żartować, znaleźć śmieszną stronę w romansie tej akuszerki i naturalisty. Lecz milkła prędko. Dławiło ją w gardle każde w tym przedmiocie wypowiedziane błazeństwo.
Co do Borna, wszystkie te panie zgadzały się na jedno. Książki, która wyszła z pod jego pióra, nie można było położyć w salonie — pomimo, że nawet dla Catulle Mendesa i jego „Zohar“ miejsce się znalazło. Lecz to były rzeczy „artystyczne“, a Born pisał grubym, trywialnym stylem. Były tam wprawdzie sceny „pikantne“, ale należało na nie czekać nieraz całe tomy!... W jego „Paryasach“ nie było do tej chwili ani jednego upadku. Maryśka Olejarek „upada“ dopiero na czterechsetnej stronnicy! Samego Hohego niecierpliwiło takie oczekiwanie. Przynajmniej tak twierdziła Żabusia, przed którą sławny pisarz przyznał się do „przerzucenia“ owej skandalicznej książki.
Przytem — owe bezustanne gadaniny o nadwartości, o wyzysku mięśni i nerwów, o dniu ośmiogodzinnym — o unormowaniu płacy kobiet i dzieci w fabrykach — czy to tematy do powieści?
— Gdy czytam powieść, pragnę oderwać się od rzeczywistości! — mówiła jedna z dam, odziana w orzechowy aksamitny kostium ubrany szenszylami.
Żabusia parskała śmiechem.
— Ja wam powiem co to takiego! — wołała — to się nazywa... socyologia... to objaw dekadentyzmu i naturalizmu!... Tak mi mówił Hohe! Rózia po uszy siedzi w tej logii... Nie jest już blada, ale zielona, tak się w książkach zaczytuje. A jej narzeczony pisze do niej wciąż listy, choć mieszka na tej co i ona ulicy i w listach tych mówi ciągle o owej socyologii...
— To wielka przyjemność pisać i odbierać listy od kogoś... kto... interesuje i ma pewne ciekawe cechy w swoim charakterze! — podjęła dama w orzechowym aksamitnym kostyumie.
— Zapewne! — odparła druga dama w fioletowym morowym kolecie, na którym dzwoniła siatka lśniącego dżetu — zapewne... ale jakże mało mężczyzn pisze ciekawie i wie jak trzeba pisać do kobiety. Mam kilkanaście listów jednego z moich znajomych. Są to bez zaprzeczenia ciekawe analizy jego ja — ale często nie odpowiadają stanowi mej duszy i czytając je, czuję się niemile podrażnioną. List — to obraz. Powinien być tak napisany, aby sprawiał spokojne i kojące wrażenie...
— Dozwalam jeszcze suggiestywne — przerwała dama w orzechowym kostyumie. — Lubię listy, które na mnie działają suggiestywnie, które mi podsuwają miliony myśli... Wagner i Bourget działają na mnie w ten sposób.
— Och!... Wagner! — zaskrzeczała Żabusia — mnie Wagner ogłupia...
Dama w orzechowym aksamicie zmierzyła matkę Nabuchodonozora pogardliwym wzrokiem.
— Moja droga — wycedziła przez zęby — na to, aby zrozumieć suggiestyę tego rodzaju, trzeba przejść specyalną „filozoficzną edukacyę“. Tobie właśnie brak takiej filozoficznej edukacyi...
Tu najczęściej Helena żegnała się z damami w orzechowym aksamicie i w fioletowych koletach i uciekała, dusząc się ze śmiechu. Pozornie wyznawała jedne i te same zasady i miała wiele z temi damami podobieństwa. W gruncie jednak przedstawiały się jej te kobiety jak zbiór kwok, z których każda wetknęła sobie w czubek głowy pawie piórko. Wracając do domu, Helena powtarzała sobie ich słowa, miny, grymasy i analizowała je ze skrupulatną dokładnością i okrucieństwem biegłego analizatora.
Mieniły się być „dekadentkami“, nie wiedząc właściwie co to słowo oznacza. Żyły przy schyłku wieku, więc przyjęły nazwę „fin-de-siècle’istek“ i gwałtem starały się nagromadzać znamienne cechy przechodzącego stulecia. Lecz poprzednie schyłki owych setek lat zaznaczały się wybitnie, choćby purpurową łuną jutrzenki francuskiej rewolucyi. Ten zaś wiek, uczyniwszy potężny i znamienny krok naprzód, był dalszem dziełem tego porannego brzasku. Lecz one jedynie tylko łatwe, powierzchowne i nędzne objawy chwytały i nakładały na swe plecy razem z koletami i sukniami „Empire“ lub genre „Directoire“. Odwracały się od tej purpurowej fali, która sto lat biegła, unosząc ze sobą stare przesądy, różnicę kast i groziła możnością zabicia mary głodu, nędzy, wyzysku i niesprawiedliwości. Szły jednak mimo to „fin-de-siècle’istki“, sięgając po cynamonem trywialnej analizy zaprawne dzieła Bourgeta, lubując się w kłamliwych bajkach Lotiego, czytając cukrowe i optymistyczno różowe powieści, które im przeważna część pisarzy polskich, w zamiarze schlebiania gustowi czytającej publiczności podsuwała. Od czasu do czasu spełniały jaki czyn filantropijny „dla odczepienia się“ — i żyły dalej z tem przekonaniem, że tak, jak jest — jest dobrze, że w rozdziale pracy i zysku niema niesprawiedliwości, i że wiecznie być muszą ci, którzy umierają z przejedzenia i ci którzy giną z głodu.
Helena zaczynała teraz pojmować, że jest źle — lecz tak goryczą zaprawne było teraz jej usposobienie, iż obracała w drwiny wszystkie usiłowania, czynione w kierunku radykalnej poprawy, zmiany ustroju społecznego. Czepiała się rzeczy błahych i powierzchownych. Pytała, kto będzie czyścił buciki, lub tym podobne spełniać posługi, jeśli wszystkim przyznają równe prawa... Nie słuchając odpowiedzi, wzruszała ramionami i machała ręką.
— A zresztą co mnie to obchodzi! — śmiała się — klasy pasożytów, klasy wyzyskiwanych, kollektywizm, produkcya... co mnie to obchodzi...
Prawdą zaś było istotną, iż ten stan obecny nużył ją i dręczył. Miała chwile, w których chciała usiąść i zawodzić jak podolska baba. Broniła się jednak tym przystępom czułości. Podrażnienie gruczołów łzawych — mówiła, wpijając paznogcie w ciało. Szła do gabinetu męża i jeśli znalazła Drechnera, wdawała się z nim w rozmowę — drwiąc nielitościwie z jego zabiegów o pozyskanie kilku kopiejek na rublu, a czasem na setce rubli.
W gabinecie tym było teraz bardzo pusto, gdyż Świeżawski wyniósł swe meble i ustawił je w jednem z mieszkań nowobudującego się domu pod pozorem lepszego doglądania robót. Lecz Helena, śmiejąc się, powiedziała mu wręcz, iż wywodzi ją w pole i chce zachować dla siebie kawalerskie pied-à-terre.
Od czasu do czasu brała powóz i jeździła po mieście, zdjęta nagle potrzebą ciągłego przebywania pomiędzy ludźmi, ale nie z ludźmi. Chciała widzieć dokoła siebie mrowisko ruchu i zabiegów codziennych, któremi gardziła, lecz nie chciała przyjmować najmniejszego udziału. Zapragnęła być jedynie „widzem“ szalonego targania się społeczeństwa w więzach obłudy, nikczemności, próżności, zmysłów, nerwów, nędzy fizycznej i materyalnej — widzem bezczynnym i neutralnie usposobionym.
Lecz owe rozkosze patrzenia — nędzne były i małe. Dokoła niej snuło się życie codzienne małe, szare i jednostajne. Od walk i nędz proletaryatu odwracała głowę. Zajmowały ją jedynie wypadki wykwintniejsze, bardziej skomplikowane, pokryte lakierem cywilizacyi i światowej obłudy. Nędzarz, goniący za kawałkiem chleba nie ciągnął jej ku sobie, steeple chasse cudzołoztwa duszy lub wyścigi do jakiegoś wyższego celu, do osiągnięcia sławy, zaszczytów, ludzkiej pochwały, reklamy — bawiły ją stokroć razy więcej. Szerkowski dopomagał jej, wskazując ścieżki, któremi chude wierzchowce tych pań i panów — wierzchowce dusz, gnanych szpicrutą próżności — biegły, skacząc przez karkołomne przeszkody. Proletaryat pędził po codzienny chleb, szmatę do okrycia nagości ciała i trochę opału. Gdy nędzny ten koń padł — bryzgał dokoła potem i krwią. Nie należało mówić o tem głośno, a zwłaszcza nie należało brać upadku tego za temat do powieści. Było to bowiem bagno, którego się nie porusza. Natomiast te inne wyścigi były to sprawy palące, społeczne i obyczajowe — należało jedynie patrzeć na nie, włożywszy różowe okulary. Lecz Helena okulary te stłukła i patrzyła szeroko otwartemi oczami, usiłując na usta wywołać śmiech. Chciała naśladować w śmiechu tym Szerkowskiego, lecz zapomniała o jednej ważnej rzeczy.
Szerkowski stał na boku i patrzył na ludzi, którzy nic z nim wspólnego nie mieli. Żył otwarcie, jawnie, bez cienia obłudy, pijąc często i uchodząc za człowieka „wykolejonego“.
Ona zaś, Helena, widziała w tych migających sylwetkach swe własne rozmaite fazy, ową pogoń za błyszczeniem, za niezwyczajnością, za zadowoleniem zmysłowych zachcianek...
Jak w zwierciadle widziała teraz swą własną postać, nawet tę, którą teraz miała na sobie — tę postać „widza“ i oczy jej olśniewał blask fałszywego szychu, sztucznego światła i kłamanego blasku.
Ogarniał ją niepokój a chwilami groza. To wejście w samą siebie, ta analiza gruntowna i drwiąca swych czynów, pragnień, całego życia, spędzonego na jakiemś tułaniu się ćmy, bijącej z rozpaczą o szkło szyb altany, wprawiała ją w stan poprzednio jej zupełnie nieznany.
Nazywano ją fin-de-siècle’istką, dekadentką... ona sama wiedziała, że te nazwy były to głucho brzmiące dźwięki...
Nic więcej — tylko dźwięki!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.