Ewunia/Tom III/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ewunia
Tom III
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca „Ziarno”
Data wyd. 1913
Druk E. Szyller
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdy się komu nie wiedzie to we wszystkiem. Bołtuszewski, który pracował, rzucał się, zabiegał, potniał, żeby przełamać dolę, był jak ten myśliwy, co wpadł w trzęsawicę, i im się z niej rozpaczliwiej dobywa, tem głębiej grzęźnie. Jechał do Góry promieniejący i pełen nadziei, wystrojony a najpewniejszy, że go podczaszy przyjmie i wyściska i... marzeniom nie było końca! śniła mu się generalna plenipotencja z rocznym jurgieltem znacznym. Tymczasem chmurnym a dżdżystym dniem, gdy dojechał do dworu w Górze, ledwie po długiem parlamentowaniu do podczaszego się potrafił doprosić. Stary siedział w swoim pokoju, vulgo zwanym kancelarją i pił rumianek, co było znakiem zawsze złego humoru i niedobrego zdrowia. Przyjął Bołtuszewskiego, którego tylko znał zdaleka i z nazwiska, bardzo kwaskowato. Mecenas po wstępie i preludjach nie odbitych, przystąpił do rzeczy.
— Sprowadza mnie tu — rzekł — sprawa nader delikatna i spodziewam się, że pan podczaszy za złe mi nie weźmie, gdy, spowodowany wielką estymą dla dostojnego domu jego, wtrącę się może w nieswoje rzeczy. Choćbym miał podpaść za me postępowanie naganie, obowiązek sumienia spełniony tłumaczyć mnie będzie.
Wstęp ten przyjął podczaszy mruczeniem, które niedźwiedzia, gdy się ma pogniewać, przypominało.
— Jest rzecz taka — mówił Bołtuszewski dalej — iż wypadek dał mi poznać rzeczywisty stan interesu holenderskiego p. chorążego, a że wieści chodziły, iż oparty na sperandach miał już zastukać do tego domu, prosząc o rękę jejmości panny podczaszanki, poczuwałem się w obowiązku przybiedz z przestrogą.
Gdy sądził, że wywrze największe wrażenie, zdziwiony został nieprzyjemnie Bołtuszewski, widząc jak podczaszy zżymnął się, szklankę z rumiankiem wywrócił i ręką machając, zawołał:
— Bardzom asindziejowi wdzięczen, ale po co to się było fatygować i opiekować naszemi sprawami. Ja o sytuacji pana chorążego wiem, a ręki mej córki wcale mu nie przyrzekałem. Rozumu mi przecie Pan Bóg tyle dał, że się na plewę lada komu złapać tak nie dam.
Mecenas i zląkł się i zmieszał.
— Przecież — zawołał — tego nikomu za złe wziąć nie można, gdy z dobrego serca chce przestrzedz.
— Za złe ja tego asindziejowi nie mam — rzekł podczaszy, sapiąc i drapiąc — ale o tem, o czemeś mnie chciał asindziej tak pilno przestrzedz, dobrze wiem. Chorąży niewiele pewnie dostanie. Któż znowu bajkę splótł, żebym ja ułakomiwszy się zaraz na grosz, staremu córkę swatał? Przecież podczaszanka znajdzie sobie łatwo męża, i z groszem i z imieniem.
— O! to pewno! — westchnął Bołtuszewski.
— Osobliwsza rzecz, jak to ludzie ludźmi opiekować się niepotrzebnie gotowi zawsze, byle się wkręcić, byle...
Mecenas imał za czapkę, bo już tu widocznie robić co nie było, a podczaszy stał i fukał i burzył się.
— Panie podczaszy dobrodzieju — rzekł nieco urażony — zawsze nieproszonym natrętom bywa to, co mnie, choćby szli z najlepszem sercem, powinienem się tego był spodziewać. Do nóg upadam.
— Kłaniam się! kłaniam! — odparł podczaszy — bywaj asindziej zdrów.
Gniewny i rozdrażniony, a w dodatku głodny, mecenas wybiegł, koni przy ganku nie znalazł i piechotą jeszcze, psom się oganiając, musiał iść wozu szukać. Klął też co wlazło.
Że mu się tak nie powiodło, nikt nie był winien oprócz losu, który chciał, by właśnie przed paru godzinami przestroga z innego źródła przyszła, i w gniew wprawiła podczaszego.
Bołtuszewski nie wiedząc o tem na pierwszy ogień trafił. Od dworu puścił się po konie ku stajniom pod płotem ogrodowym. Jakoś właśnie po deszczu słońce wyjrzało i pogoda wiosenna rozweseliła niebo, przez płot widać było szpaler wzdłuż niego się ciągnący, a w szpalerze Bołtuszewski zobaczył piękną pannę, która biegnąc z drugiej strony, ciekawie mu się przyglądała.
Choć zły, mecenas obejrzał się też i poznał pannę Julję Rębaczyńską z fraucymeru Ewuni, dobrze sobie i żonie swej znajomą. Była to taż sama, która Sieboniowi wyniosła heroinę do oprawy. Często jeżdżąc do miasteczka po sprawunki, do kościoła, panna Julja odwiedzała mecenasową, która choć ubogą szlachcianką nie gardziła, bo się przez nią nowinkami ze wsi karmiła. Julja poznała była Bołtuszewskiego, nie będąc pewną czy się nie myliła. Zaciekawiło ją, po co on mógł przybywać, co robił i dlaczego jakby po ogień przybiegłszy, z powrotem rusza. Z za płotu dobrze mu się przypatrzywszy, Julja nie wahała się zawołać:
— Panie mecenasie, co pan tu robisz u nas?
— Dzień dobry pannie, dalipan, że nie wiem, i co tu robię i po jakiego kata ja tu przybyłem — zawołał mecenas — chyba, żeby nieforemną dostać odprawę od podczaszego.
— Cóż to? już pan jedziesz?
— Jadę! jadę, bylem konie odszukał — machając rękami i skacząc po ścieżce jeszcze nie oschłej od wiosennego deszczu, wołał Bołtuszewski.
— Czekajże pan! — krzyknęła panna Julja — ja z panem pomówić muszę. Czekaj chwileczkę.
— Cóż? przez płot?
— Idźno pan zwolna, a dziesięć kroków, jest furtka, wpuszczę pana do ogrodu, a ot, altana, przysiądziesz i pogadamy.
— A! żeby mnie podczaszy złapał, i...
— A! — rozśmiała się panna Julja — co znowu? waćpan żonaty, a ja pańskiej żony przyjaciółka i trochę powinowata. Chodź bo pan.
Zawahał się mecenas, bacząc na to, że mu się już we wszystkiem tak nieszczęśliwie wiodło, iż i tu licha jakiego mógł napytać, ale impetycznej pannie Julji i jej czarnym oczkom oprzeć się było trudno. Uległ i wpadł z nią do altany.
Ma się samo z siebie rozumieć, że go najprzód panna Julja, korzystając ze złego humoru, wyspowiadała jak należy, i dobyła z niego i to co chciał, i to czego jej wcale nie życzył powiedzieć. Julja była wielką swej pani wielbicielką i pierwszym jej sprzymierzeńcem, pomyślała tedy zaraz, jakby to z Bołtuszewskiego skorzystać.
— A! a! słyszałam — rzekła, myśl bardzo szczęśliwą chwyciwszy, z uśmieszkiem figlarnym i udając trochę zawstydzoną — że państwo wzięli do siebie pana Sykstusa Warkę po odprawieniu go od Żółtkiewicza.
— A tak! — zawołał mecenas — jest przy mnie.
— To bardzo miły i zacny chłopiec — dodała, kręcąc węzły na chusteczce panna Julja.
Bołtuszewski spojrzał na nią, a że mu żona o Sykstusa miłości dla panny Ewy nie wyznała nic, domyślił się, jak chciała panna Rębaczyńska, że między nią a Warką był niewinny romansik.
— Cóż to jest, że panna Julja tak nim interesuje?
— Ja, e! tak, nic! — figlarnie mówiła dziewczyna oczy opuszczając — ale to mój kuzyn.
— A! kuzyn! kuzyn! — powtórzył mecenas — blizki?
— Daleki — przebąknęła panna Julja — bardzo się o niego kłopoczę. Dawniej bywało czasem go tu Żółtkiewicz przysyłał, teraz wcale nie widać. Właśnie mi był przyrzekł kazać książę oprawić, a nie mam jej przez kogo posłać?
Mecenas popatrzał.
— To proszę mi ją dać — ja idę do stajni, bobym rad jednej godziny ten dwór opuścić, nim konie zaprzęgą, będę czekał.
Julja się zerwała.
— Przepraszam pana — rzekła — książka poszarpana muszę ją związać i w tej chwili służyć będę. A, nim odejdę — dodała słodko się wdzięcząc do niego, mój panie mecenasie, niech państwo na niego będą łaskawi.
— O! już o to nie ma się co troszczyć? — zawołał Bołtuszewski — moja żona go wzięła w opiekę, zakochała się w nim wprost, opływa jak pączek w maśle, a i ja go bardzo lubię, bo w głowie dobrze.
— I w sercu jeszcze lepiej — dokończyła Julja znacząco — potrafi się odwdzięczyć, ręczę.
Mecenas ręką machnął i do koni poszedł. Julja pobiegła do Ewuni, aby przez tę zręczność karteczkę posłać biednemu Sykstusowi.
Tymczasem podczaszy, który tak niegrzecznie zbył mecenasa, chodził mrucząc po pokoju i sam się teraz gniewał na siebie. Czuł to dobrze, iż się nie godziło tak postąpić z człowiekiem, który mu wcale nie zawinił, a na złą trafił tylko godzinę. Spojrzał oknem, ani koni, ani mecenasa. Zadzwonił na chłopca, markotno mu było, przytem opamiętał się, że u Bołtuszewskiego był Sykstus i że można było przez niego jeszcze tentować o pozbycie się tego niepokoju.
— Bież, leć, nogi za pas — zawołał do chłopca — tego pana, co tu był sprowadź mi nazad, grzecznie! rozumiesz! powiedz, że ja bardzo proszę, bardzo a uniżenie proszę.
Chłopiec kopnął się tak, że na ganku kozła wywrócił, o progu zapomniawszy, przyleciał zdyszany do stajni do mecenasa, ponieważ uniżenie prosić kazano, w rękę pocałował i począł przerywanym głosem zapraszać do podczaszego.
Bołtuszewskiemu się to w głowie jakoś pomieścić nie mogło, zły był, chciał grubo odpowiedzieć, lecz zmiarkował, że sobie gorzej interes popsuje, i że tym żółtobrzuchom, jak nazywał szlachtę zamożną, uledz należy. Choć mrucząc, lecz zawrócił do dworu, ale konie kazał zaprzęgać i przed ganek zajeżdżać. Nim się dostał do kancelarji, już podczaszy z niecierpliwości na próg przeciw niemu wyszedł.
— O! przebaczcież mi też moją prędkość — rzekł, rękę podając — byłem chory i markotny, licho wie, co mi się stało. Nie gniewajcie się.
Mecenas niewyraźnie coś odbąknął.
— No, siadaj! siadaj, obiad zaraz, od obiadu nie puszczę. Bóg widzi, dziękuję ci, miałeś intencję dobrą, czuję to, trafiłeś tylko na zwarzonego człeka.
Bołtuszewski skromnie się już zachowywał.
— Co się tyczy chorążego — dodał podczaszy — wiem, mam się na ostrożności. Jako żywo nic mu nie obiecywałem. Jeśli to mówi, kłamie.
— Nie wiem czy mówi, czy nie, ale ludzie plotą.
Podczaszy westchnął.
— Istna bieda! — rzekł — mieć córkę młodą a posażną i jedynaczkę, rad bym ją prędzej za mąż dać! Przynajmniejbym zasnął już spokojnie.
— O! o to się nie ma co pono troszczyć — rozśmiał się mecenas.
— Licha tam, mospanie! — westchnął ojciec — za mąż dać łatwo, ale tak aby córka, i ojciec, i pan młody, i świat był kontent, wielka sztuka.
Zagadano o czem innem, podczaszy wyraźnie lawirował, obchodził coś, nim przystąpił do rzeczy.
— Zebrało mi się — rzekł — dosyć i innych kłopotów na głowę, proces ten o Szumlańszczyznę asindziej znasz, a oto i krewniaka nam ubogiego, któregobym pokierować chciał i ten mi się kozłem stawi.
— Kto taki? — spytał mecenas.
— A któż jeśli nie Warka? — mówił podczaszy — wszak ci to on u pana pono teraz aplikuje. Słyszałeś pewnie, że i Żółtkiewicz i ja, chcieliśmy mu pomódz, żeby to na ludzi wyszło, do Lublina go posłać pragnął, nie! uparł się tu w miasteczku gnić.
Bołtuszewski się uraził nieco.
— Nie wiem prawdziwie dla czego tu został, kiedy mu się tak szczęśliwie trafiło przenieść na większe teatrum, ale, panie podczaszy dobrodzieju, ludzie i u nas nie gniją. Chłopak zdolny, piękny, roztropny, stateczny, bardzo dobrego rodu, spokrewniony z pierwszemi domami przetoruje i tu sobie drogę, i dalipan pójść może daleko.
— Daleko? jak daleko? — uśmiechnął się stary — najlepiej wy to wiecie i Żółtkiewicz, cóżeście wy tu przy pracy i trudzie zrobili? hę? Żółtkiewicz goły, żyje jak kapucyn, a waść?
— Ja, panie podczaszy — przerwał Bołtuszewski, fortunym się nie dorobił to prawda, ale to pewną, że muszę być, malikowaty.
Podczaszy zaczął się śmiać.
— Zresztą, Sykstusa Warki ani równać do mnie, jam się wybił o swej sile, on ma rodzinę i protekcję, no, i szczęście.
— A skądże o tem wiesz? — spytał podczaszy.
— Jakto? patrzę się na to — odezwał się mecenas — jego wszyscy kochają, mali, wielcy, starzy, młodzi, kobiety, mężczyźni, to największe szczęście pono, a mnie to zawsze spotykało — dokończył — co u waćpana dziś rano.
Podczaszy aż go uścisnął.
— I odpuść nam nasze winy — rzekł zcicha — trafiłeś bo na rumianek, a to wszyscy wiedzą, że gdy go piję, burczę. — Po chwilce dodał: — asindziej byś mi powinien dopomódz Sykstusa ztąd wyprawić, taki czy do Lublina, czy do Piotrkowa, czy do Warszawy.
— A koniecznie wyprawić? — spytał zdziwiony nieco mecenas.
— Chłopcu świat potrzebny — dodał podczaszy, miarkując się aby nie wydać — i co prędzej to lepiej, później powrócić może w te strony, osiąść, a no, młodym grzybem zostać zawczasu nic potem.
Na tem się skończyło. Wszedł ksiądz Gula, podano obiad, Bołtuszewski przy stole po raz pierwszy zobaczył podczaszankę w całej krasie i majestacie. Smutną tylko była czegoś tego dnia i zamyśloną. U stołu mówiono o Szumlańszczyźnie, o sąsiedztwie, o urodzajach, o wiośnie, a po stole wkrótce mecenas pożegnał się i do wózka pośpieszył. W drodze dopędza go panna Julja i oddała związaną Heroinę, skazaną na podróżowanie w kieszeniach do miasteczka i z miasteczka.


∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.