Dziwadła/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziwadła
Część Tom II
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Jerzy do Edmunda.

Mój Boże! jak mi ciebie żal!
Ty się rozśmiejesz z tych wyrazów poczynających list; lecz po przeczytaniu ostatniego pisma twego, przypomniawszy niem życie dawne i porównawszy je z dzisiejszem, nie mogłem się powstrzymać od tego wykrzyknika, który zresztą ty także ze swego stanowiska do mnie powtarzasz. Więc kwita!
Żal mi ciebie doprawdy, i niczego ci już nie zazdroszczę. Czczo i pusto wieje na mnie chłód z waszego miejskiego życia.
Ja siedzę w ciszy wprawdzie, ale otoczony książkami, myślących ludzi towarzystwem niewielkiem, i nietylko, że dawny nasz nieprzyjaciel czas mi nie cięży, ale mam go teraz zawsze za mało. On tak leci!
Od ostatniego listu nie widziałem więcej Ireny. Dziad mój, przed rozjechaniem się naszem z powiatowego miasteczka, był razy kilka u mnie, chcąc z sobą zabrać mnie do Turzej-Góry, alem mu grzecznie podziękował i odmówiłem: po cobym tam pojechał?
Graba dał mi domek niewielki w jednym ze swoich folwarków, domek, w którym sam mieszkał czas jakiś; prawdziwie po przyjacielsku obdarzył mnie wszystkiem, co życie samotne, jakie prowadzę, uprzyjemniać może. Książek mam podostatkiem: ale nie myśl, żeby to były owe brukselskie wydania francuskich romansów, któreśmy pożyczali u Merzbacha i Sennewalda, żebyśmy o nich mówić mogli w towarzystwach ze znajomością okładek. Zaczynam świat poznawać z innego wcale stanowiska, niemniej poetycznego, a nierównie prawdziwszego i bardziej nauczającego. Mam towarzystwo dwóch Grabów, czasem kapitana, którego chociaż nie lubię, muszę mu być wdzięczny, bo mi wiele dopomógł. Mam strzelbę, konia, psa, lasy, i ciszę, i spokój! Staś zawsze powoli wybiera się do Warszawy; dostał bolu w boku, i utrzymuje, że zdrowie jego wymaga, żeby mnie opuścił, choć z żalem rzuca mię na tej pustyni: tymczasem oswaja się ze strzelbą.
Domek mój, tuż pod przyszłą dzierżawą, niedaleko także od Rumianej i od Turzej-Góry, stoi w lesie na wzgórzu: kilka chatek budników otacza go dokoła; po za nami lasy ogromne, szumiące, posępne, dzisiaj dla mnie miłe, choć dla każdego z was byłyby bardzo smutne, przerażające jak wygnanie. Trzy pokoiki i składzik z sienią stanowią całe moje mieszkanie; wewnątrz największa prostota: wszystko z prostego drzewa i niewykwintne. Staś jeszcze się nie obył z niczem: pluje i rzuca krzesełkami, jakby je chciał porozbijać na kawałki, posuwa stoły z pogardą; po kwadransie, wpatruje się w pułap z belkami, z rozpaczą i szyderskiem zdumieniem; śmieje się śmiechem Otella na widok sosnowej podłogi, długiemi monologi wita kominki i piece niewykwintne: ale przecież nie ucieka. W istocie, daleko od moich dawnych fotelów, wybijanych karmazynowym aksamitem, do tutejszych perkalem pokrywanych krzeseł! Graba dał mi kucharza i chłopaka do koni, bryczkę wygodną (bo mój koczyk sprzedałem Paliwodzie), i cztery do niej szpakowate mierzyny kupiłem u niego.
Konie tutaj za bezcen: gdybym je doprowadził do Warszawy, zarobiłbym grosz na groszu.
Dni mi przechodzą lekko i żywo: poluję, myślę, czytam, jeżdżę do Grabów, i zdaleka czasem popatrzę na Rumianą, w której być nie śmiem i nie chcę. Raz nawet, zdaleka, zdaleka widziałem ją na koniu powoli brzegami stawu jadącą; ale mnie poznać nie mogła: ja ją tak prędko odgadłem i przeczułem!
Słyszę od kapitana, że koniuszy wszelkiemi sposobami starał się i pracował, żeby Irenę wyprawić do miasta lub za granicę; ale dotąd mu się nie udało: nie chce się ruszyć ze wsi. Rozumiem teraz to wszystko: chce ją oddalić odemnie, i wyznam ze smutkiem wprawdzie, koniuszy miał słuszność! Koniuszy ma serce!
Posłuchaj, jakbyś czytał lub słuchał starego jakiego romansu.
Dawno to już, a bardzo dawno temu, żyła w tej okolicy piękna jak Irena, i mówią, bardzo do niej ze wszech miar podobna Karolina... Byłato córka bogatych bardzo rodziców, którzy sąsiadowali z Turzą-Górą, których łączyły dawne związki przyjaźni z domem Suminów. Karolina, sądząc z uwielbień powszechnych, dziś już przeszłych w podanie, równie piękną, uroczą, zachwycającą być musiała jak Irena. Wcześnie bardzo straciła matkę, i stary tylko pan podczaszy, jej ojciec, pozostał opiekunem jedynym ślicznego i lubego dziecięcia. Bliski krewny podczaszego (dzisiejszy nasz pan kapitan), naówczas młody chłopaczek, i dziad mój, młody także, paź króla JMci, zarówno zakochani, starali się o pannę Karolinę.
Nie wiem tego dokładnie, jak z tego współzawodnictwa wyrosła między nimi nieprzyjaźń, niechęć, prawie nienawiść, trwająca dotąd: to pewna, że dziad mój winien zdobyć się na wspaniałomyślność, bo był szczęśliwszym, i pozyskał serce panny Karoliny. Trzy razy ci panowie, pod różnemi pozorami (bo nigdy między nimi o prawdziwym powodzie zajścia mowy nie było) siekli się zacięcie na pałasze: po każdej siekaninie ściskali się serdecznie i poprzysięgali sobie przyjaźń wiekuistą.
Kapitan wreszcie widząc, że sam ubogi naówczas i ogołocony z wszelkich przypodobania się sposobów, nie ostoi placu koniuszemu, który swojego czasu był pięknym, żwawym i miłym młodzieńcem (czemu dziś dać wiarę dość trudno): starał się jakimkolwiek sposobem odsadzić i wyrugować współzalotnika.
Stary podczaszy, po staremu niewiele patrząc na córkę, którą jednakże bardzo kochał, sejmikował, pił i procesował się ciągle. Zjazdy po zjazdach napełniały dom jego wrzawą i ściskiem panów szlachty, jedne pod pozorem konferencji, drugie niby dla jakichś imienin, urodzin, rocznic, inkrotowin, ugód, kondessensji; inne z powodu narodowych i religijnych uroczystości: cały rok czyniły prawie nieustanną hulanką. Podczaszy, puharem witając gości w ganku, żegnając kielichem na stopniu, ani miał czasu wśród obrad, uścisków, przeglądania dokumentów i forytowania sejmikowych kandydatów obejrzeć się na córkę.
Gdy się to dzieje, koniuszy pocichu, ukradkiem dojeżdżał na koniku do Rumianej; i w lipowych alejach, gdy starzy piją i krzyczą, przepędzał z panną Karoliną dni całe, wieczory długie, mając za sobą panią Czerkaskę, daleką kuzynę, rezydentkę i dozorczynią Karoliny. Pani Czerkaska, najlepsza i najpoczciwsza w świecie kobieta, miała tę słabość, że lubiła, aby ją w ręce całowano: a koniuszy nieustannie końce palców jej cmoktał, i nazywał ją łowczanką, co także bardzo jej było do smaku. Tym sposobem zyskał sobie przystęp we wszelkiej godzinie do panny. Kapitan wszystko to wyśledził, stał na straży, czuwał, a gdy się dobrze rozkochali, gdy już pewni zezwolenia myśleli o ślubowaniach, szepnął w ucho podczaszemu co się działo: a wiedział jak rzeczy odmalować, żeby go oburzyć.
Straszny się zrobił rejwach: pani Czerkaska natychmiast wywieziona została z domu, pannę zamknięto w klasztorze, a koniuszemu oświadczono, że jeśli się w domu pokaże, to go stajenni biczami powitają. Stary podczaszy, któryby był wydał chętnie córkę za koniuszego, rozgniewany tem co nazywał plamą swego domu, obruszony podejściem, poprzysiągł, palce złożywszy w obec kilku zaufanych osób, że nie wyda Karoliny za tego, który śmiał podstępnie, zdradziecko, bez jego wiedzy, starać się o nią i serce jej zyskiwać. Próżne były zjazdy, prośby i gorliwe wstawienie się Suminów: starzec został nieubłagany, nawet łzami kochanej córki i jej wyznaniem przywiązania do pana koniuszego, na które się zdobyła, padając mu do nóg. Odpowiedział z brwią zmarszczoną i czołem chmurnem: Quod dixi — dixi!
Może żałował przysięgi pospiesznej i nierozważnej, możeby był chciał ją odwołać: ale nie mógł jej złamać, nawet dla szczęścia córki. Przysięga naówczas była jeszcze przysięgą; dziś wieleby to się znalazło powodów do uchylenia jej!
Wkrótce potem odbyło się wesele Karoliny z podżyłym już starostą... Mój dziad w rozpaczy trzy razy kusił się o wykradzenie panny: najprzód z klasztoru, potem z domu ojca; raz miał postrzeloną rękę, drugi raz zmuszony był bić się z kozakami, co go ścigali natarczywie, trzeci raz skacząc z muru, nogi połamał. Kapitan czuwał nad Karoliną.
Odbyło się smutne a szumne, oblane potokami wymowy, węgrzyna i łez wesele; kapitan i koniuszy zostali sami przeciwko sobie, z wściekłością wzajemną w sercu, z nienawiścią zarobioną latami. Powodu tej niechęci nie mogli i nie chcieli na jaw wyrzucić: ściskali się więc jak dzisiaj, a całe życie szkodzili i uprzykrzali się sobie jak mogli.
Kapitan poszedł do wojska; koniuszy zagrzebał się na wsi, i chciał zagłuszyć w sobie żal, rozpacz, namiętność; znęcając się nad niewinną zwierzyną, został zajadłym myśliwcem. Tymczasem umarł podczaszy; wprędce jakoś starosta miał córkę, a matka jej, smutna i piękna Karolina, z uśmiechem bolesnym przycisnąwszy dziecię do piersi, umarła. Koniuszy po śmierci ubóstwionej istoty, której zapomnieć nie mógł, cały się poświęcił najprzód pozyskaniu przyjaźni sąsiada starosty, aby się zbliżyć do dziecięcia Karoliny, nad którem potrafił wyrobić sobie opiekę, kapitana nie było naówczas, udało się więc zjednać i przyjaźń starosty słuchaniem opowiadań o roli, którą grał w konfederacjach, i zaufanie jego, pożyczką pieniędzy i opieką nad Ireną. Umarł starosta, a sierota testamentem polecona została dziadowi mojemu.
Przywiązanie do niej, więcej niż ojcowskie może, namiętne, gwałtowne, zbliża się do szału. Żyje nią i dla niej tylko; w niej widzi jedyny jasny promyk swojej przeszłości, w niej pielęgnuje wspomnienie jedyne.
Pojmujesz teraz, że dla jego przywiązania, tak gwałtownego, tak silnego, przybycie wietrznika jak ja, wzbudzić mogło obawę. Musiał pracować, bojąc się, żeby okoliczności nas nie zbliżyły, żeby Irena nie dostała się człowiekowi bez zasad, bez charakteru, bez przyszłości, za jakiego mnie, i nie bez powodu uznawał.
To tłumaczy całe jego postępowanie ze mną, i gorliwe wyprawianie mnie z domu, i niechęci, i gniewy jego. Kapitan czyniąc mi dobrze, robił jak zwykle tylko staremu nieprzyjacielowi swojemu naprzekór.
Upojenie mnie i zachęcenie do kart było może tylko próbą, i gdybym się był nie dał tak zwalać, kto wie, stary koniuszy byłby może lepsze miał o mnie wyobrażenie, i dozwolił choć nadziei; lecz trzeba było, żebym się sam zabił przez płochość? Munciu! nigdy nie bądź grzecznym quand même: głupia ta grzeczność moja mnie sponiewierała i zgubiła: pokutuję teraz za nią.
Kapitan, który starannie szuka powodów tylko żeby staremu dojeść, robi mi nadzieję, że dziad mój zostanie marszałkiem, co go od Rumianej odciągnie. Jak widzę, kapitan wydałby kuzyneczkę za pierwszego z brzegu człowieka, byle wiedział, że ten dobrze zalezie koniuszemu za skórę. Nie inny jest powód tajemnego prowadzenia go na marszałkowstwo i popierania mojej strony.
Koniuszy, jak słyszałem, mocno strapiony i ponury siedzi u siebie; w Rumianej przyjmują go dość ozięble i smutną twarzą; on się gryzie, bo ją kocha. Irena smutna i znudzona, a wyjechać nigdzie nie chce. Moje sąsiedztwo także niepokoi dziada niepomału: zawsze w strachu o swój skarb, żeby się w niegodne nie dostał ręce, tysiącem sposobów chciałby się mnie pozbyć. Nikomu też innemu, chyba jemu, nie mogę przypisać mnóstwa przykrości, jakie mnie tu spotykają.
Wiesz, że mnie o mało pod ciupasem, tojest od stacji do stacji, nie wyprawiono ztąd nie wiem dokąd, może aż do Wielkopolski. Oskarżony o bezpaszportne przebywanie, miałem ciężkie przejście z policją, i trzeba było poręczenia Graby i kapitana, żeby mi tu pozostać dozwolono.
Uciekałem się do koniuszego, jako do krewnego, ale go zawsze w chwili potrzebnej w domu nie było.
Cóż powiesz na to? nie mogę nie mieć jakiegoś rodzaju szacunku dla starca, choć mi tyle dokuczył: każde tak głębokie i prawdziwe uczucie musi go wzbudzać; kapitan choć mi pomaga, ale się do niego przywiązać niepodobna: czuć go żółcią ukrytą, każdy jego wyraz miodem posmarowany nią trąci, każdy ukłon ją kryje, każde wejrzenie nią tryska.
Mało jest znowu ludzi, coby potęgą rozumu i serca tak pociągali ku sobie, jak nieoszacowany stary Graba. Oto człowiek! powiedzieć można z uwielbieniem, z głębi serca. Za cóż, jak w każdem życiu ludzkiem, i tu jest robak, co piękny ten owoc gryzie?!
Rozłączenie z żoną podwójnem jest dla niego nieszczęściem: nic że niesłusznie rzuca potępienie na niego (bo w sumieniu czysty z opinją walczy), ale że on uważa to jako zły przykład, a ją kocha namiętnie, kocha po młodocianemu do dziś dnia.
Tak jest, ten przed czasem posiwiały człowiek, zakochany jak młodzik dwudziesto-letni, do obłąkania, do szaleństwa. Jam nie widział tego, bo się kryje, ale wiem o tem, bo czegoż ludzie o ludziach nie wiedzą? Przed ludźmi osłania tę słabość swoją starannie. Piękna pani namiętne jego przywiązanie płaci mu wstrętem, bojaźnią i ledwie nie nienawiścią. Nie wiem czy nie straszniej bolesne jest położenie człowieka, co posiadał skarb i utracił, niżeli tego, co tylko pożądał, a nie miał nigdy. On ją widzi zawsze zdaleka, niepoścignioną, a w myśli poi się i wyrzuca sobie stracone szczęście, stracone może winą własną. Na balu owym widziałem go w kątku ciemnym, z założonemi rękoma, z bladą twarzą, jak ją pożerał oczyma, a łzy błyszczące z pod powiek mu się srebrzyły. Ona go nie widziała; gdyby go zobaczyła, byłaby jak od upiora uciekła. Biedny człowiek! Cała ta część jego życia, której surowym i świętym obowiązkom się poświęca, spływa na rozmyślaniu, na zatapianiu się w namiętności, którą pokonać pragnął, a nie może.
Pokój, w którym mieszkali kiedy byli razem, dotąd zamknięty, w takim stanie pozostał, w jakim go ona odjechała. Mówili mi ludzie, że nikt tam, prócz niego, wejść nie ma prawa. On się zamyka w nim biedny, podlewa kwiaty, wpatruje się w sprzęty pyłem przysute, i mrze nienasyconem uczuciem. A ona? — ona się pieści, ona się bawi, i ze wstrętem, ze wzgardą, z przestrachem imię jego wspomina. Jestto, mówią ludzie, tak czuła, tak pełna serca kobieta, a nadewszystko tak nerwowa!! a on? — o! to zimny człowiek, bez serca, bez czucia, tyran domowy!! Wierz po tem sądom ludzkim, wszystkie są trochę temu podobne.
Niewidzialny czuwa nad nią: ona nie wie jak, czyją sprawą, wszystkie drobne życia trudnostki, te kamyki, na których się człowiek co chwila potyka, są dla niej całkiem nieznane. Pieszczone dziecię losu, nie domyśla się nawet, czyja ręka usuwa z pod jej stóp wszelką zawadę, i troskliwie ochrania ją od najlżejszego strapienia.
A w zamian? — nic. Jedyną pociechą dla niego to czynne życie, które prowadzi syn, którego wychowuje i którym się cieszy, zresztą sumiennie; bo opinja i ludzie są przeciwko niemu.
Syna tak umiał wychować, że ubóstwia matkę, bo ojciec, żeby jej nic w oczach dziecka nie ująć, wszystką winę wziął na barki swoje. Przypisał swojemu dziwactwu, co mogło ją zniżyć, ażeby Jan, do przywiązania jakie ma dla niej, mógł łączyć szacunek.
Ale czas mi cię pożegnać Munciu! Częściej teraz będę pisywać do ciebie. Listy te są dla mnie potrzebą, rodzajem spowiedzi: a jam pojął, że spowiedź wszelka ma wielkie znaczenie.
To upokorzenie się człowieka wywyższa go nad siebie, podnosi, ulepsza; lecz na cóż teorja spowiedzi tobie, coś się od dzieciństwa nie spowiadał, w którym uczucie religijne zgasło nierozpłomienione?
Zamów mi, proszę cię, młocarnię cztero-konną przenośną u Evansa, sieczkarnię i siewnik; pieniądze na ten ważny dla mnie sprawunek przyszlę razem z długiem Szmula i Marego, którym się chcę uiścić, równie jak wszystkim, co mi zaufali. Dług to zawsze ciężar: na cóż go dźwigać, gdy się go pozbyć można?

Zawsze twój,
Jerzy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.