Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mnóstwa przykrości, jakie mnie tu spotykają.
Wiesz, że mnie o mało pod ciupasem, tojest od stacji do stacji, nie wyprawiono ztąd nie wiem dokąd, może aż do Wielkopolski. Oskarżony o bezpaszportne przebywanie, miałem ciężkie przejście z policją, i trzeba było poręczenia Graby i kapitana, żeby mi tu pozostać dozwolono.
Uciekałem się do koniuszego, jako do krewnego, ale go zawsze w chwili potrzebnej w domu nie było.
Cóż powiesz na to? nie mogę nie mieć jakiegoś rodzaju szacunku dla starca, choć mi tyle dokuczył: każde tak głębokie i prawdziwe uczucie musi go wzbudzać; kapitan choć mi pomaga, ale się do niego przywiązać niepodobna: czuć go żółcią ukrytą, każdy jego wyraz miodem posmarowany nią trąci, każdy ukłon ją kryje, każde wejrzenie nią tryska.
Mało jest znowu ludzi, coby potęgą rozumu i serca tak pociągali ku sobie, jak nieoszacowany stary Graba. Oto człowiek! powiedzieć można z uwielbieniem, z głębi serca. Za cóż, jak w każdem życiu ludzkiem, i tu jest robak, co piękny ten owoc gryzie?!
Rozłączenie z żoną podwójnem jest dla niego nieszczęściem: nic że niesłusznie rzuca potępienie na niego (bo w sumieniu czysty z opinją walczy), ale że on uważa to jako zły przykład, a ją kocha namiętnie, kocha po młodocianemu do dziś dnia.
Tak jest, ten przed czasem posiwiały człowiek, zakochany jak młodzik dwudziesto-letni, do obłąkania, do szaleństwa. Jam nie widział tego, bo się kryje, ale wiem o tem, bo czegoż ludzie o ludziach nie wiedzą? Przed ludźmi osłania tę słabość swoją starannie. Piękna pani namiętne jego przywiązanie płaci mu wstrętem,