Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dni mi przechodzą lekko i żywo: poluję, myślę, czytam, jeżdżę do Grabów, i zdaleka czasem popatrzę na Rumianą, w której być nie śmiem i nie chcę. Raz nawet, zdaleka, zdaleka widziałem ją na koniu powoli brzegami stawu jadącą; ale mnie poznać nie mogła: ja ją tak prędko odgadłem i przeczułem!
Słyszę od kapitana, że koniuszy wszelkiemi sposobami starał się i pracował, żeby Irenę wyprawić do miasta lub za granicę; ale dotąd mu się nie udało: nie chce się ruszyć ze wsi. Rozumiem teraz to wszystko: chce ją oddalić odemnie, i wyznam ze smutkiem wprawdzie, koniuszy miał słuszność! Koniuszy ma serce!
Posłuchaj, jakbyś czytał lub słuchał starego jakiego romansu.
Dawno to już, a bardzo dawno temu, żyła w tej okolicy piękna jak Irena, i mówią, bardzo do niej ze wszech miar podobna Karolina... Byłato córka bogatych bardzo rodziców, którzy sąsiadowali z Turzą-Górą, których łączyły dawne związki przyjaźni z domem Suminów. Karolina, sądząc z uwielbień powszechnych, dziś już przeszłych w podanie, równie piękną, uroczą, zachwycającą być musiała jak Irena. Wcześnie bardzo straciła matkę, i stary tylko pan podczaszy, jej ojciec, pozostał opiekunem jedynym ślicznego i lubego dziecięcia. Bliski krewny podczaszego (dzisiejszy nasz pan kapitan), naówczas młody chłopaczek, i dziad mój, młody także, paź króla JMci, zarówno zakochani, starali się o pannę Karolinę.
Nie wiem tego dokładnie, jak z tego współzawodnictwa wyrosła między nimi nieprzyjaźń, niechęć, prawie nienawiść, trwająca dotąd: to pewna, że dziad mój