Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nowiska, niemniej poetycznego, a nierównie prawdziwszego i bardziej nauczającego. Mam towarzystwo dwóch Grabów, czasem kapitana, którego chociaż nie lubię, muszę mu być wdzięczny, bo mi wiele dopomógł. Mam strzelbę, konia, psa, lasy, i ciszę, i spokój! Staś zawsze powoli wybiera się do Warszawy; dostał bolu w boku, i utrzymuje, że zdrowie jego wymaga, żeby mnie opuścił, choć z żalem rzuca mię na tej pustyni: tymczasem oswaja się ze strzelbą.
Domek mój, tuż pod przyszłą dzierżawą, niedaleko także od Rumianej i od Turzej-Góry, stoi w lesie na wzgórzu: kilka chatek budników otacza go dokoła; po za nami lasy ogromne, szumiące, posępne, dzisiaj dla mnie miłe, choć dla każdego z was byłyby bardzo smutne, przerażające jak wygnanie. Trzy pokoiki i składzik z sienią stanowią całe moje mieszkanie; wewnątrz największa prostota: wszystko z prostego drzewa i niewykwintne. Staś jeszcze się nie obył z niczem: pluje i rzuca krzesełkami, jakby je chciał porozbijać na kawałki, posuwa stoły z pogardą; po kwadransie, wpatruje się w pułap z belkami, z rozpaczą i szyderskiem zdumieniem; śmieje się śmiechem Otella na widok sosnowej podłogi, długiemi monologi wita kominki i piece niewykwintne: ale przecież nie ucieka. W istocie, daleko od moich dawnych fotelów, wybijanych karmazynowym aksamitem, do tutejszych perkalem pokrywanych krzeseł! Graba dał mi kucharza i chłopaka do koni, bryczkę wygodną (bo mój koczyk sprzedałem Paliwodzie), i cztery do niej szpakowate mierzyny kupiłem u niego.
Konie tutaj za bezcen: gdybym je doprowadził do Warszawy, zarobiłbym grosz na groszu.