Dzieci pana majstra/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Rogoszówna
Tytuł Dzieci pana majstra
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
JAK SIĘ ZAKOŃCZYŁA WESOŁA ZABAWA.

Lecą dziatki w wielkim pędzie,
każde z tęgą chleba kromą,
aż przycupły w polnej grzędzie,
zasłonięte górką stromą.

— Ano było strachu trocha —
Poniedziałek, jedząc, rzecze.
— Szczęściem, tatko mamę kocha,
więc nam zwykle się upiecze.

— Muszę jednak przyznać sama
(w Środzie budzi się sumienie),
że ta biedna nasza mama
wielkie z nami ma strapienie.


Na gorący ten traktament
Nie czekają lube dziatki,
lecz ogromny czyniąc zamęt,
wszystkie nikną z oczu tatki.

Gdy Niedziela to zobaczy,
drzwi zamyka pocichutku
i mężulka miodkiem raczy,
gładząc rączką po podbródku.


— E, bo tatko nadto srogi —
bąknie Wtorek z kwaśną miną —
za żart każdy, Boże drogi,
zaraz straszy dyscypliną.

— Tatko taki! mama taka! —
każde z dzieci rzuci słówko...
Wtem Sobótka z poza krzaka
rzeknie, kręcąc płową główką:

— Żebym takie dzieci miała,
cio nić nie chcią śłuchać taty,
tobym siama im wśypała
na walśtacie doble baty!

— Nikt nie pyta ciebie, Butko!
więc najlepiej milcz, maleństwo!
Tak z dzieciną zwięźle, krótko
rozprawiło się rodzeństwo.

— Jednak słuszność ma Sobotka —
po namyśle Środa powie.
— Mama taka dobra, słodka,
a nam wiecznie figle w głowie.


— Co tam wdawać się z szkrabami! —
Poniedziałek huknie śmiechem
toć rodzice mówią sami,
że zabawa nie jest grzechem.

Lecz dziewczęta przecie tchórze,
stąd morały o poprawie.
Siedźcie zatem tu, na górze,
a my zjedziem wdół, po trawie...

— Wiwat! — krzykną chłopcy — brawo! —
i szalona zjeżdża czwórka;
ten na lewo, ten na prawo,
echem śmiechów tętni górka.

W płacz dziewczynki: — I my z wami,
nie boimy się ni troszki!
— Nie wdajemy się z babami,
co udawać chcą świętoszki!

Gdy usłyszy to Sobótka,
szybko z łez ociera oczy
i jak piłka okrąglutka
już za braćmi wdół się toczy.


Środa waha się przez chwilę,
lecz gdy cała piątka hula,
czyż wypada zostać wtyle?
Więc się także nadół stula.

— Jest Sobótka! Jest i Środa,
a to zuchy dziewczyniska!
I tu każdy z braci doda:
— No, siostrzyczki! dajcie pyska!

Wszyscy razem, wszyscy w zgodzie
pną się użyć cudnej sanny,
każdy pragnie być na przodzie:
pędzą chłopcy! pędzą panny!

Toż to radość! to zabawa!
ziemia kręci się dokoła,
jak aksamit miękka trawa,
a jak ślicznie pachną zioła!

Hejże, z górki, na pazurki!
Hulaj dusza, bez kontusza!
W takim pędzie lecą z górki,
aż w urwisach rośnie dusza!


Trach! roztargał się fartuszek,
tu tasiemka! tam guziki!
Ten potoczył się na brzuszek,
śmiechy, wrzaski, piski, krzyki!

Aż się słonko śmieje wgórze
i spogląda wdół ciekawie;
aż skowronek ścichł w lazurze,
przypatrując się zabawie.


Dzieciom pot już z czoła kapie,
dyszy Środa, dyszy Wtorek;
ten jak miech kowalski sapie,
ten wywiesił swój ozorek.

— To mi jazda! to parada!
Tchu nie mogę złapać w płuca...
Poniedziałek ciężko siada,
lecz natychmiast wbok się rzuca.

— Dzieci! — na rodzeństwo kiwnie —
niech popatrzy, proszę, które,
czemu tak mi jakoś dziwnie,
jakbym wziął od tatka w skórę?

Gwałtu rety! — spojrzą dziatki:
z hajdawerków pana brata
jeno strzępy, jeno szmatki,
nanic zdarta cała szata.

Na ten widok każdy czuje
(oto skutki są swawoli!),
że go też coś piecze, kłuje,
że go też coś trochę boli.


Spójrzcie tylko na ich miny!
— Dziura! dziura! — słychać krzyki.
W strzępach nawet koszuliny!
Wszystko docna zdarły smyki

Ach, bo cudna jazda owa,
co się zdała jedną chwilką,
a dla ubrań tak niezdrowa,
trzy godziny trwała tylko.


Jak pokazać się tak komu?
choć do mysiej skryj się dziury...
Jeśli ojciec będzie w domu,
toż dobierze się do skóry!

Zaczem wszystkie w płacz dziateczki,
kiedy gruby Czwartek wrzaśnie:
— Góra zdarła nam majteczki!
Niech ją zato każdy trzaśnie!

Na to walka w mig zawrzała,
każdy ziemię bije, łupie,
gdy znów rzeknie Butka mała:
— Wy jeśteście baldzio głupie!

Prawda! spojrzą na się dziatki:
cóż im z bicia góry przyjdzie?
Czyż naprawi to ich szatki?
Co tu robić? hańbo! wstydzie!

Najpierw zatem dwie siostrzyczki
z buzią w ponsach, z łezką w oku
ciągną z trudem swe spódniczki
i spinają je na boku.


Z braćmi gorszy jest ambaras...
Czem zastąpić zdarte szmatki?
A wtem Środa: — Mam coś dla was!
z liści wam porobię łatki!

— Ach ty mądra! ty poczciwa!
Już przy malcach Środa siada,
liść za liściem rączką zrywa,
dziwne łaty z nich układa.

Gdy podniosły się grubaski,
śmiech każdego porwał pusty.
— Mój liść wklęsły! A mój płaski!
— Mój z łopuchu! — Mój z kapusty!

Lecz czy Środy dobre chęci
zechce uznać srogi tata?
Czy rad będzie z tych pieczęci
zieloniutkich jak sałata?

— Do dom niema wracać poco,
bo tam zaraz bomba pęknie;
trzeba skryć się gdzie przed nocą —
Poniedziałek dzieciom rzeknie.


Na południe właśnie dzwonią,
gdy z pod górki w lęku, wstydzie,
przytrzymując liście dłonią,
na włóczęgę dziatwa idzie.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Rogoszówna.