Przejdź do zawartości

Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXV.

Ocean Indyjski.

Tu rozpoczyna się druga część tej podróży pod morzami. Pierwsza zakończyła się wzruszającą sceną cmentarza koralowego, która na długo wyryła głębokie wrażenie w mojej duszy. Tak więc, w łonie tego niezmiernego morza, upływało cełe życie kapitana Nemo; tam także, w nieprzeniknionych przepaściach przygotował dla siebie mogiłę. Tam żaden potwór oceanu nie zakłóci ostatniego snu swych mieszkańców Nautilusa, owych przyjaciół nazawsze do siebie przykutych, w śmierci zarówno jak w życiu! Tam są bezpieczni — „nawet od ludzi!“ — dodał kapitan.
I zawsze ta dzika, nieubłagana nieufność ku społeczeństwu ludzkiemu!
Co do mnie, nie przestawałem już na przypuszczeniach które zadawalniały Conseila. Poczciwy chłopiec, uparcie widział w dowódzcy Nautilusa tylko jednego z owych wielkich, a nie cenionych należycie uczonych mężów, co wzgardą płacą ludzkości za jej obojętność. Dla niego był to jeszcze geniusz niezrozumiany, co sprzykrzywszy sobie doznane na ziemi zawody, schronił się w te pustynie niedostępne, gdzie jego wielka dusza żyła w zupełnej swobodzie. Mojem zdaniem jednak, to przypuszczenie objaśniało tylko jednę stronę charakteru kapitana Nemo.
W istocie, tajemnica owej ostatniej nocy, podczas której wrzucono nas do więzienia i pogrążono w śnie sztucznym; gwałtowna przezorność, z jaką, kapitan wytrącił mi z rąk lunetę gdym rozpatrywał widnokrąg, i wreszcie śmiertelna rana która otrzymał jeden z jego ludzi, przy niewytłomaczonem starciu Nautilusa wszystko to wprowadzało mnie na nowe domysły. Nie! kapitan Nemo nie poprzestawał na uciekaniu od ludzi! Jego straszny przyrząd posługiwał nie samym tylko jego instynktom wolności — ale może jeszcze interesom jakieś nieznanej, okropnej zemsty.
Wszelako, nic nie jest dla mnie oczywistem; w ciemnościach owych dostrzegam zaledwie blade światełka, i muszę poprzestać na pisaniu, że tak powiem, za dyktandem wypadków.
Zresztą, nic nas nie wiąże z kapitanem Nemo. Wie on, że uciec z Nautilusa niepodobna. Nie jesteśmy nawet więźniami na słowo. Nie krępuje nas żadne zobowiązanie honorowe. Jesteśmy jeńcami, więźniami, których przez grzeczność nazywają gośćmi. Jednakże Ned-Land nie zrzekł się nadziei odzyskania wolności. Pewnem jest, że skorzysta z pierwszej okazyi, jaką mu los nastręczy. Prawdopodobnie i ja tak samo uczynię. A przecież nie bez żalu wyniosę część tajemnic Nautilusa, które wspaniałomyślność kapitana przeniknąć mi pozwoliła! Bo nareszcie mamże nienawidzieć, czy też podziwiać tego człowieka? Jestże on ofiarą lub też katem? A przytem, jeśli mam otwarcie wyznać, nim opuszczę go na zawsze, radbym dokończyć tej około świta podróży podmorskiej, której początki są tak wspaniałe. Chciałbym zbadać cały szereg cudów nagromadzonych pod morzami kuli ziemskiej. Chciałbym widzieć to, czego jeszcze żaden człowiek nie widział, choćby tę nienasyconą żądzę wiedzy, przyszło swem życiem przepłacić! Bo i cóż dotychczas odkryłem? Nic, lub prawie nic; przepłynąłem tylko sześć tysięcy mil po oceanie Spokojnym.
A jednak wiem, że Nautilus zbliża się do lądów zamieszkałych, i że byłoby okrucieństwem poświęcać towarzyszy dla mej namiętności do badań naukowych, jeśliby zdarzyła się dobra sposobność do ucieczki. Wypadnie pójść z nimi, a może nawet być ich przewodnikiem. Czy jednak kiedykolwiek nadarzy się ta sposobność? Człowiek przemocą pozbawiony wolnej ręki, łakomie pożąda tej sposobności – lecz uczony ciekawy poznać nowe zjawiska, lęka się jej i unika.
W owym dniu 28-go stycznia 1868 r. w południe, porucznik wyszedł zmierzyć wysokość słońca. I ja wstąpiłem na platformę i zapaliwszy cygaro, przypatrywałem się jego pomiarom. Wydało mi się rzeczą oczywistą, że ten człowiek nie rozumiał po francuzku, gdyż kilkakrotnie robiłem w głos spostrzeżenia, które powinnyby zwrócić jego mimowolną uwagę, jeśliby je zrozumiał; pozostał jednak niemy i obojętny jak zwykle.
Gdy z pomocą sekstantu robił obserwacye, jeden z majtków Nautilusa – ten sam tęgi chłop, który nam towarzyszył w pierwszej wycieczce podmorskiej do wyspy Crespo – przyszedł czyścić szyby latarni. Wówczas przypatrzyłem się dokładnie temu przyrządowi, którego potęgę stokrotnie pomnażały ogniwa soczewkowe, ustawione jak w latarniach morskich, utrzymujących światło w stosownej odległości. Lampa elektryczna dawała światła ile można najwięcej. Światło w istocie wyrabiało się w próżni, co współcześnie zapewniało jego jednostajność i natężenie. Próżnia ta znacznie jeszcze oszczędzała ostre końce grafitu, między któremi roztacza się płomienisty. Ważna to oszczędność dla kapitana Nemo, który nie łatwo mógłby je nowemi zastąpić. W takich atoli warunkach, zużywanie ich było prawie nic nieznaczące.
Gdy Nautilus zabierał się do nowej podmorskiej podróży, wróciłem do salonu. Okiennice ścian się zamknęły i statek sunął prosto na zachód.
Pruliśmy wówczas bałwany oceanu Indyjskiego, rozległej płaszczyzny wód, zajmującej pięćset pięćdziesiąt milionów hektarów, a tak przezroczystej, że zawracało ci się w głowie, gdy pochylony patrzyłeś w jej zwierciadło. Nautilus płynął zwykle między stu a studwudziestoma metrami głębokości. Tak było przez dni kilka. Dla kogo innego niż dla mnie, com się szalenie rozkochał w morzu, godziny z pewnością wydałyby się długiemi i nudnemi; ale codzienne przechadzki po platformie, gdzie pokrzepiałem się orzeźwiającem powietrzem oceanu, widok bogatych wód przez szyby salonu, czytanie książek w bibliotece i pisanie notatek i pamiętników, zajmowały cały mój czas i nie zostawiały mi ani chwili na nudy.
Stan naszego zdrowia był zadawalniający. Dyeta na pokładzie nieźle nam służyła, i co do mnie mógłbym się wygodnie obejść bez dodatków mięsnych, które Ned-Land protestując przeciw prostym potrawom, chętnie do nich dołączał. Nadto, w tej niezmiennej temperaturze nie obawialiśmy się nawet katarów. A zresztą owa polipowa roślina Dendrophylea, znana w Prowancyi pod nazwą „Kopru morskiego” i której pewien zapas miano na pokładzie, z rozpływającą się w ustach miąższością swych polipów, była doskonałem lekarstwem od kaszlu, najwyborniejszą „panieńską skórka.”
Przez kilka dni widywaliśmy znaczną liczbę ptaków wodnych płetwonogich, mewy lub goëlandy. Niektóre z nich zręcznie zastrzelone i stosownie przygotowane, dostarczyły nam zwierzyny wodnej wcale smacznej. Między wielkiem ptastwem daleko odlatującem od lądów i odpoczywającemu na falach morskich, spostrzegłem żagłościga, którego głos wrzaskliwy przypomina ryczenie osła; widziałem także ptaki należące do rodziny długoskrzydłych. Rodzinę całopłetwych przedstawiały szparkie fregaty, które w lot chwytają ryby na powierzchni, oraz liczne faëtony – między innemi faëton czerwonawy wielkości gołębia z biało-różowem pierzem, pięknie odbiajającem od czarnych skrzydeł.
Sieci Nautilusa wyciągnęły kilka gatunków żółwi morskich, z wypukłym grzbietem, których skorupa jest wysoko ceniona. Te płazy, z łatwością się zanurzające, mogą długo przebywać pod wodą, zamknąwszy mięsistą klapę przy zewnętrznym otworze kanału nosowego. Niektóre z tych żółwi, gdy je schwytano, spały jeszcze, skorupą zabezpieczone od żarłoczności zwierząt morskich. Mięso ich wogóle nieszczególne, ale jaja stanowią smakowitą potrawę.
Co do ryb, zawsze one budziły nasze podziwienia, ilekroć przez otwarte okiennice śledziliśmy tajemnice ich wodnego życia. Zauważyłem kilka gatunków nad któremi dotychczas nie robiłem spostrzeżeń.
Głównie przytoczę ostrygowate, właściwe morzu Czerwonemu, morzu Indyjskiemu, i tej części oceanu, która oblewa brzegi Ameryki równikowej. Ryby te podobnie jak żółwie, jeżowce, pancerniki i skorupiaki, są osłonione pancerzem, który jednak nie jest ani kredowatym ani kamienistym, lecz jest prawdziwie kościstym. Raz przybiera formę trójkątną, to znowu czworokątną. Między pancernikami trójkątnemi, zauważyłem niektóre długości pół decymetra, ze zdrowem mięsem wybornego smaku, z brunatnym ogonem i żółtemi płetwami; polecam ich przyswojenie na wodach słodkich, do których zresztą pewna liczba ryb morskich z łatwością przywyka. Przytoczę również pancerniki czworokątne, opatrzone na grzbiecie czterema dużemi brodawkami; pancerniki opatrzone białemi punkcikami na spodniej części ciała, przyswajające się jak ptaki; trójkątniki z ostrogami utworzonemi przez przedłużenie ich skorupy kościstej, z powodu dziwnego kwiczenia przezwane „prosiętami morskiemi“ — i wreszcie dromadery czyli wielbłądy, z jednym wielkim garbem w kształcie ostrosłupa, których mięso jest twarde i łykowate.
Wymienię jeszcze z notatek codziennych spisywanych przez kmotra Conseila, pewne ryby w rodzaju kolcobrzusznych rybojeżów, właściwych tym morzom; spenglery z czerwonawym grzbietem i białą piersią, odznaczającą się trzema rzędami podłużnych tasiem, i rybojeże elektryczne najżywszemi barwami ozdobione. Dalej, na próbkę innych rodzajów, przytoczę ryby jajowate bez ogona, podobne do ciemno-brunatnego jaja, jak pisanka porysowanego białemi pręgami; dyodony, prawdziwe jeże morskie, opatrzone kolcami i mogące się tak nadymać, że tworzą kulę najeżoną ostremi dzidami; koniki morskie wspólne wszystkim oceanom; pegazy latające z podługowatym pyszczkiem, którym ich płetwy piersiowe bardzo rozszerzone w kształcie skrzydeł, pozwalają jeśli nie latać, to przynajmniej wznosić się w powietrze; gołębie kopystkowate, których ogon pokryty jest licznemi łuskowatemi ogniwami; długoszczękie, wyśmienite do jedzenia ryby, dwadzieścia pięć centymetrów długie, jaśniejące najmilszemi kolorami; kaliomory sine z głową pomarszczoną; miryady rybek skaczących, z czarnemi prążkami i długiemi płetwami piersiowemi, z niesłychaną szybkością prześlizgujących się po powierzchni wód; rozkoszne żeglowce, które swoje płetwy niby żagle podnoszą i rozwijają według przyjaznych prądów wiatru; świetne kurty, które przyroda szczodrze obdarzyła kolorem żółtym, błękitnym, srebrnym i złotym; skrzydłopłetwe, których płetwy w kształcie utworzone są z tasiem; kolczugi, zawsze powalane mułem i wydające pewien szelest; trygle, których wątroba uchodzi za truciznę; bodyany, mające nad oczyma ruchome klapy; nakoniec mieszki z długim i rurukowatym pyszczkiem, istne muchołówki oceanu, uzbrojone strzelbą, która nieprzewidziana przez Chassepota ani Remingtona, jedną kropelką wody zabija owady.
W ośmdzisiątym dziewiątym rodzaju ryb rozklasyfikowanych przez Lacepede'a, a należących do drugiej podklasy ościstych, odznaczających się nakrywką i błoną dychawkową, zauważyłem okazy mające kolce na głowie i tylko jednę płetwę grzbietną; zwierzęta te mają łuskę lub są jej pozbawione, stosownie do podrodzaju do którego należą. Drugi podrodzaj dał nam okazy dadaktylów, trzy do czterech decymetrów długie, w żółte paski, z głową fantastycznych kształtów. Co do pierwszego podrodzaju, dostarcza on kilka okazów dziwnej ryby, słusznie przezwanej „ropuchą morską, ” ryby z dużym łbem, to zoranym głębokiemi brózdami i wklęsłościami, to nasadzonym guzami. Najeżona kolcami i pryszczowata, ma szkaradne, nierówne nogi; ciało i ogon opatrzone są twardemi narostami, kolce zadają rany niebezpieczne; ryba to ohydna i obrzydliwa.
Od 21-go do 23-go stycznia Nautilus płynął po dwadzieścia dwie mile na godzinę. Jeśli w tym szybkim pędzie mogliśmy rozpoznawać różne odmiany ryb, przypisać to trzeba okoliczności, iż zwabione światłem elektrycznem, same towarzyszyć nam usiłowały. Większa część atoli nie mogła nadążyć, i zaraz pozostawała w tyle. Kilka zaledwie zdołało przez czas pewien utrzymywać się na wodach Nautilusa.
Dnia 24-go zrana pod 12° 3’ szerokości południowej a 94° 33’ długości, ujrzeliśmy wyspę Keeling; formacyi madreporycznej, zarośniętą wspaniałemi drzewami kokosowemi, a poraz pierwszy zwiedzoną przez p. Darwina i kapitana Fitz-Roy. Nautilus płynął w małej odległości wzdłuż urwistych wybrzeży tej pustej wyspy. Dragi nasze wyciągnęły liczne okazy polipów i jeżokorów, i ciekawych skorupiaków z działu mięczaków. Szacowne ich okazy pomnożyły skarby kapitana Nemo — w tej liczbie rzadkie gwiazdowce, gatunek pasożyta polipowego, często osiadającego na muszlach.
Wkrótce wyspa Keeling zniknęła z widnokręgu i droga nasz obrała kierunek północno-zachodni ku półwyspowi indyjskiemu.
— Zbliżamy się do krajów ucywilizowanych — mówił do mnie tego dnia Ned-Land — lepsze to nierównie od owych wysp Papuazyi, gdzie częściej spotykasz dzikich niż sarny! Na tej ziemi indyjskiej panie profesorze, są drogi, koleje żalazne, miasta angielskie i fraucuzkie. Nie ujdziesz pięciu mil, żeby nie spotkać ziomka. Cóż panie profesorze. nie jestże to pora stosowna porzucić do dyabła kapitana Nemo?
— Nie, Ned, nie myśl jeszcze o tem. — odpowiedziałem stanowczym tonem — Sam widzisz, że Nautilus zbliża się do lądów zamieszkanych, że powraca ku Europie i do niej nas wiezie. Gdy już wpłyniemy na nasze morza, wtedy obaczym co roztropnie da się przedsięwziąść. Zresztą, nie sądzę by kapitan Nemo pozwolił nam tak polować na brzegach Malabaru lub Koromandelu, jak w lasach Nowej Gwinei.
— Alboż to, panie, nie można się obyć bez jego pozwolenia?
— Nie — odpowiedziałem Kanadyjczykowi. — Nie miałem ochoty się sprzeczać, a zresztą w duchu gorąco pragnąłem wyzyskać do reszty dziwny los, który nas rzucił na pokład Nautilusa.
Od czasu jak minęliśmy wyspę Keeling, bieg naszego statku był coraz wolniejszy i kapryśniejszy; nieraz zapuszczaliśmy się w dalekie głębie, po dwa i trzy kilometry pod powierzchnię wody — nigdy jednak nie dotarliśmy o dna tego morza Indyjskiego, którego nawet sondy trzynaście tysięcy metrów długie, dosięgnąć nie mogły. Co do temperatury dolnych warstw wody, termometr niezmiennie wskazywał cztery stopnie wyżej zera.
Dnia 25-go stycznia ocean był zupełnie samotny. Nautilusa przepędził dzień cały na powierzchni; potężną śrubą rozbijał bałwany i wyrzucał je wysoko. Jak tu się dziwić, że w takich warunkach brano go za olbrzymiego wieloryba? Cały dzień prawie przesiedziałem na platformie, przypatrując się morzu. Nic nie ukazywało się na widnokręgu. Dopiero pod wieczór około czwartej, zobaczyliśmy długi steametr, który pędził na pełne morze w kierunku zachodnim. Przez chwilę widać było jego maszty, lecz on nie mógł dostrzedz Nautilusa, zbyt mało wynurzonego na powierzchnię wody. Sądzę, że ten parowiec należał do poczty wschodniej, i odbywał służbę między wyspą Ceylon i Sydney, zatrzymując się przy cyplu króla Jerzego i w Melbourne.
O piątej wieczorem przed owym szybkim zmrokiem, który w strefie zwrotnikowej łączy dzień z nocą, Conseil i ja podziwialiśmy ciekawe widowisko.
Jest jedno rozkoszne zwierzątko, którego spotkanie zdaniem starożytnych jest dobrą wróżbą. Arystoteles, Ateneusz, Pliniusz i Oppienus, badali jego upodobania, i w tym względzie wyczerpali całą stronę poetyczną uczonych Grecyi i Rzymu. Nazwali je Nautilus i Pompilius. Nauka nowoczesna jednak nie zatwierdziła tej nazwy, i dziś mięczak ten znany jest pod nazwą argonauta.
Ktoby się poradził Conseila, dowiedziałby się od tego zacnego chłopca, że dział mięczaków dzieli się na pięć klas: że pierwsza klasa głowonogów, częścią nagich, częścią okrytych skorupą, obejmuje dwie rodziny: dwuskrzelnych i czworoskrzelnych, różniących się liczbą skrzel; że familia dwuskrzelnych obejmuje trzy rodzaje: argonauta, kalmara i sepię, a rodzina czworoskrzelnych ma tylko jeden rodzaj pływaka. Gdyby po tej nomenklaturze, jaki niewierny Tomasz wziął za jedno argonauta i pływaka, dlatego że obadwaj mają macki — herezya ta godną byłaby potępiania.
Owóż po powierzchni Oceanu podróżowała wówczas gromada argonautów. Naliczyliśmy ich kilka secin. Należą one do gatunku argonautów brodawkowatych, właściwych morzu Indyjskiemu.
Mile te mięczaki poruszały się, cofając za pomocą rurki, którą wyrzucają wciągniętą w siebie wodę. Z ośmiu ich macek, sześć przedłużonych i zwężonych płynęło na powierzchni wody, gdy dwie pozostałe zaokrąglone płetwowato, rozciągały się na wietrzne niby lekki żagiel. Doskonale widziałem ich muszlę śrubowatą, którą Courier trafnie porównał do zgrabnej szalupy. W istocie prawdziwy to statek, unoszący zwierzę które go wydzieliło, a jednak do niego nie przystający.
— Argonauta może opuścić swoją muszlę — powiedziałem do Conseila — ale nigdy jej nie opuszcza.
— Zupełnie tak samo jak kapitan Nemo — odpowiedział roztropny chłopiec. Z tego powodu lepiejby zrobił, nazywając swój okręt Argonautem.
Przez całą prawie godzinę Nautilus płynął pośród tej gromady mięczaków. Potem niewiem dlaczego zdjął je przestrach ogromny. Jakby na dany znak wszystkie żagle się zwinęły, ramiona opadły, ciała się skurczyły, muszle przewracając się zmieniły środek ciężkości, i cała flotylla zniknęła pod wodą. Stało się to w oka mgnieniu, i nigdy jeszcze okręty eskadry nie manewrowały z dokładną jednostajnością.
W tej chwili noc nagle zapadła i bałwany zlekka poruszane wiatrem, spokojnie przedłużały się pod Nautilusem.
Nazajutrz dnia 26-go stycznia przebyliśmy równik na ośmdziesiątym drugim południku i wpłynęliśmy w półkulę północną.
Podczas tego dnia towarzyszyła nam potężna gromada żarłaczy. Strasznych tych zwierząt niezliczona jest moc na tych morzach, które z tego powodu są bardzo niebezpieczne. Z tych żarłaczy, jedne z grzbietami brunatnemi, a brzuchami białawemi, uzbrojone były jedenastoma rzędami zębów; drugie oczkowate, miały na szyi czarne plamy, otoczone białem kółkiem, co czyniło je podobnemi do oczu; inne wreszcie żarłacze miały pyski zaokrąglone i centkami czrnemi zasiane. Często te straszne zwierzęta rzucały się ku szybom salonu z gwałtownością dość niepokojącą. Ned-Land nie posiadał się wówczas ze złości; chciał wypłynąć na powierzchnię wód i harpunem godzić te w potwory, zwłaszcza pewne żarłacze z paszczą uzbrojoną zębami rozłożonemi jak mozajka, lub w inne długie na pięć metrów, pstrokate jak tygrysy, uporczywie go wyzywające. Wkrótce jednak Nautilus zdwoiwszy szybkość biegu, z łatwością zostawił w tyle te szparkie rekiny.
Dnia 27-go stycznia przy rozległej zatoce Bengalskiej spotkaliśmy kilkakrotnie — u smutny widoku! — trupy pływające na powierzchni morza. Byli to mieszkańcy miast indyjskich, po rzece Gangesie spławiani na otwarte morze: sępy, jedyni grabarze tego kraju, nie miały jeszcze czasu ich pożreć. Nie brakło jednak żarłaczy do pomocy w tej pogrzebowej robocie.
Około siódmej wieczorem, Nautilus nawpół zanurzony, płynął po morzu mlecznem. Cały ocean, jak daleko sięgnąłeś wzrokiem, zdawał się być mlecznym. Byłże to skutek promieni księżycowych? Nie, gdyż księżyc od dwóch dni na nowiu, niknął jeszcze pod widnokręgiem w promieniach słońca. Całe niebo, mimo promieni gwiaździstych, zdawało się być czarne w porównaniu z białością fal morza.
Conseil nie chciał wierzyć własnym oczom i rozpytywał mnie o przyczynę tego osobliwego zjawiska. Szczęściem mogłem dać mu żądane objaśnienie.
— Morzem mlecznem — rzekłem — nazywa się rozległa przestrzeń białych bałwanów, często widywanych przy brzegach Amboise i w tych stronach.
— Jednakże proszę mojego pana — odrzekł Conseil — czy mój pan nie raczyłby mnie objaśnić jaka przyczyna sprawia ten skutek — gdyż jak mi się zdaje, woda nie przemieniła się w mleko.
— W istocie, mój chłopcze, nie przemieniła się, i tę zdumiewającą cię białość, sprawia niezliczone mnóstwo wymoczków, niby świętojańskich robaczków, galaretowatych, bezbarwnych, nie grubszych jak włos, a nie dłuższych nad piątą część milimetra. Niektóre z tych żyjątek łączą się z sobą na przestrzeni mil kilku.
— Mil kilku! — powtórzył zdziwiony Conseil.
— Tak, mój chłopcze, i nie łam sobie głowy przy dodawaniu liczby tych wymoczków! Liczba to nieskończona, bo jeśli się nie mylę, byli już żeglarze, co po czterdzieści mil płynęli na tem morzu mlecznem.
Nie wiem czy Conseil usłuchał mojego zalecenia, widocznie jednak pogrążył się w głębokich dumaniach, prawdopodobnie usiłując obliczyć, ile czterdzieści mil kwadratowych obejmuje piątych części milimetra. Co do mnie, ciekawie przypatrywałem się zjawisku. Przez kilka godzin Nautilus ostrogą swoją pruł te białe bałwany, i jak zauważyłem, bez szelestu ślizgał się po wodzie mydlanej, jakby płynął w wirze pienistym, który tworzyły przeciwne prądy ścierające się w przystani.
Około północy morze nagle przybrało barwę zwyczajną, ale za nami, aż do granic widnokręgu, niebo odbijając białość bałwanów, zdawało się długo jeszcze zachowywać świetlane barwy zorzy północnej.
Ned i Conseil siedli na kanapie, a Kanadyjczyk zaraz zagadnął:
— Przedewszystkiem, panie, chciej objaśnić co to jest perła?
— Mój poczciwy Nedzie — odpowiedziałem — dla poety perła jest łzą morza, dla ludu Wschodu, jest stwardniałą kroplą rosy; dla elegantek jest klejnotem podługowatego kształtu i mlecznej barwy, który noszą na palcach, na szyi lub w uszach; dla chemika jest mięszaniną soli, kwasu fosforycznego i węglanu wapna z odrobiną pewnej masy galaretowatej; nakoniec dla naturalistów jest to proste chorobliwe wydzielanie organu, wydającego perłowa macicę w pewnych muszlach złożonych, dwuskorupowych.
— Dział mięczaków — dodał Conseil — klasa bezgłowych, rzęd skorupiaków.
— Wybornie, uczony Conseilu. Owóż między temi skorupiakami, uszka morskie, trydakny, muszle włókniste, i wszystkie inne wydzielające perłową macicę, to jest ową materyę niebieską, fioletową lub białą, która zdobi wnętrze ich skorupy, mogą wydawać perły.
— Czy i ślimaki? — spytał Kanadyjczyk.
— A jakże. Ślimaki pewnych wód Szkocyi, Walii, Saksonii, Czech i Francyi.
— Wyśmienicie — rzekł Kanadyjczyk — będzie się teraz zwracało na nie uwagę.
— Wszelako — mówiłem dalej — najdoskonalszym mięczakiem wydzielającym perłę, jest szacowna ostryga perłowa, tak zwana perliczka. Perła zwykle kształtu kulistego, albo przystaje do muszli, lub wpija się w ciało mięczaka, Przystająca do muszli nie da się poruszyć, wolna zaś jest w ciele zwierzęcia. Zawiązkiem perły zawsze jest ciało twarde, bądź jajecznik niepłodny, bądź ziarnko piasku, dokoła którego osiada w ciągu lat kilku materya perłowa i zwolna twardnieje.
— A czy bywa po kilka pereł w jednej ostrydze? — spytał Conseil.
— Bywa, mój chłopcze. Pewne perliczki tworzą prawdziwy naszyjnik. Przytaczają nawet ostrygę, która miała, o czem jednak wątpię, przeszło sto pięćdziesiąt rekinów.
— Sto pięćdziesiąt rekinów! — zawołał Ned-Land.
— Alboż ja powiedziałem rekinów? — spytałem zmięszany. — Chciałem powiedzieć, sto pięćdziesiąt pereł. Rekinów nie miałoby żadnego sensu.
— To prawda — rzekł Conseil. — A teraz raczy mój pan objaśnić nas, w jaki sposób wyjmują się te perły?
— Są różne sposoby, a nawet często gdy perły silnie przystają do muszli, łowcy szczypcami je odrywają. Najpospoliciej jednak perliczki rozkładają się na kobiercu traw matowych, zaścielających wybrzeże. Tym sposobem mięczaki zamierają na świeżem powietrzu, a po dniach dziesięciu gnić zaczynają. Wtedy zanurza się je w zbiornikach wody słonej, a potem otwiera i obmywa. Wówczas to rozpoczyna się podwójna praca wyrzynających perły. Najprzód oddzielają warstwę perłowej macicy, znanej, w handlu pod nazwą srebrzanki lub mięszanki białej, albo mięszanki czarnej i sprzedawanej skrzyniami ważącemi sto dwadzieścia pięć, i sto pięćdziesiąt kilogramów. Potem starannie rozkładają miąższość ostrygi, gotują i cedzą przez sito aby wycisnąć z niego wszystkie, choćby najmniejsze perły.
— Zapewne cena tych pereł zależy od ich wielkości? — spytał Conseil.
— Nietylko od wielkości — odpowiedziałem — ale także od kształtu, od wody, to jest barwy, i wreszcie od ich blasku, który im bardziej jest mieniącym się i różnohbrwnym, tem perła jest szacowniejszą. Najpiękniejsze perły nazywają się dziewiczemi lub doskonałemi; tworzą się one samotnie w tkance mięczaka, są białe, często nieprzezroczyste, z blaskiem opalowym, okrągłe lub ostrokręgowe. Okrągłe używają się na naszyjniki i bransoletki, ostrokręgowe służą do kolczyków, i jako cenniejsze sprzedają się na sztuki. Perły przylegające do muszli i mniej kształtnej formy, sprzedają się na wagę. Nakoniec do pośledniejszych gatunków należą małe perły, znane pod nazwą nasionek lub drobnych perełek; sprzedają się one na miarę i głównie służą do haftowania ornatów i kapic kościelnych.
— To rozgatunkowanie pereł według ich wielkości, musi być mozolne i zajmować dużo czasu — wtrącił Kanadyjczyk.
— Nie, przyjacielu. Dokonywa się to za pomocą przetaków, czyli tarek z różnej wielkości dziurkami. Perły pozostające w przetaku, mającym od dwudziestu do ośmdziesięciu dziurek, są pierwszorzędne. Te zaś które nie przechodzą przez przetak mający od stu do ośmiuset dziurek, są drugorzędne. Nakoniec te, do których używają się przetaki z dziewięćset do tysiąca dziurek, stanowią nasionka czyli drobne perełki.
— Dowcipny sposób — rzekł Conseil — i jak widzę, podział i klasyfikacya pereł odbywa się mechanicznie. A czy mój pan raczy nam powiedzieć jaki dochód przynosi eksploracya ławic ostryg perłowych?
— Według książki Sirr’a — odpowiedziałem — perłołówstwo pod Cejlonem wydzierżawione jest za roczną opłatę trzech milionów żarłaczy.
— Chyba franków! — poprawił Conseil.
— Tak, chciałem powiedzieć franków. Sądzę jednak, że perłołówstwo nie przynosi takich dochodów jak dawniej. Podobnie rzecz się ma z perłołówstwem amerykańskiem, które za panowania Karola V-go przynosiło dochodu cztery miliony franków, a teraz nie daje i trzech milionów. Wogóle eksploatacya pereł daje rocznie około dziewięciu milionów franków.
— Czy jednak nie było sławnych pereł, wysoko cenionych? — spytał Conseil.
— Owszem, były mój chłopcze. Powiadają, że Cezar darował Serwilii perłę cenioną na sto dwadzieścia tysięcy franków na naszą monetę.
— A ja słyszałem — wtrącił Kanadyjczyk — że pewna dama starożytna piła perły roztopione w occie.
— To Kleopatra — objaśnił Conseil.
— Potrawa nie musiała być smaczna — dodał Ned-Land.
— Nieznośna przyjacielu Ned — odpowiedział Conseil — ale kieliszek octu kosztujący półtora miliona franków — zawsze to osobliwość!
— Żałuję, żem nie ożenił się z tą bogatą panią — rzekł Kanadyjczyk, machając ręką dość niebezpiecznie dla swoich sąsiadów.
— Patrzajcie go! Chciałby być mężem Kleopatry! — zawołał Conseil.
— A cóż ty myślisz? Już już miałem się ożenić i nie moja w tem wina, jeśli małżeństwo się rozchwiało, — poważnie odpowiedział Kanadyjczyk. — Kupiłem już naszyjnik perłowy dla Kasi Tender mojej narzeczonej, która zresztą wyszła za drugiego. Owoż ten naszyjnik kosztował tylko półtora dolara, a przecież, niech pan profesor mi wierzy, perły te nie przecisnęłyby się przez przetak o dwudziestu dziurkach.
— Poczciwy mój Ned — odpowiedziałem śmiejąc się — były to perły sztuczne, kulki szklanne napełnione wewnątrz płynem wschodnim.
— Ba! — odrzekł Kanadyjczyk — ten płyn wschodni musi drogo kosztować!
— Wcale nie. Jest to po prostu srebrzysta masa łuski płotkowej, zebrana z wody i przechowana w amoniaku. Nie ma ona żadnej wartości.
— Rozumiem! Dlatego zapewne Kasia Tender poszła za innego — filozoficznie odpowiedział kmotr Ned-Land.
— Wracając jednak do wysokiej wartości pereł — odezwałem się znowu — wątpię czy kiedykolwiek jaki monarcha posiadał szacowniejszą od tej, którą ma kapitan Nemo.
— Czy tej? — spytał Conseil, wskazując na pyszny klejnot w szafce oszklonej.
— Tej samej, i nie omylę się oceniając ją na dwa miliony…
— Franków! — żywo dodał Conseil.
— Tak, chciałem powiedzieć dwa miliony franków, a jednak kapitana nic ona nie kosztuje; poptostu poszedł i wziął.
— Ba! — zawołał Ned-Land — my tak samo zrobimy podczas jutrzejszego spaceru. A może znajdziemy lepsze?
— Wątpię — rzekł Conseil.
— Czemużby nie?
— Przypuśćmy że tak; lecz na co zdadzą ci się miliony na pokładzie Nautilusa?
— Na pokładzie na nic — odpowiedział Ned-Land, ale gdzieindziej…
— Oho. Gdzieindziej! — rzekł Conseil kiwając głową.
— Bądź co bądź — wtrąciłem — kmotr Land ma słuszność. I jeśli kiedykolwiek zawieziemy do Europy, lub do Ameryki perłę wartości kilka milionów, wówczas zupewne chętniej uwierzą naszym opowiadaniom.
— I ja tak myślę — rzekł Kanadyjczyk.
— Wszystko to bardzo piękne — wtrącił Conseil, który rad zwracał się do nauczającej strony rozmowy — czy jednak te łowy pereł nie są niebezpieczne?
— Nie — żywo odpowiedziałem — zwłaszcza jeśli się przedsięweźmie pewne środki ostrożności.
— A cóż się rezykuje w tem rzemiośle? — spytał Ned-Land. Może połkniemy trochę wody morskiej?
— Kto wie, Ned. Może spotkać nas coś gorszego: naprzyklad, mój zuchu — dodałem naśladując flegmę kapitana Nemo — czy boisz się rekinów?
— Ja, oszczepnik z rzemiosła, miałbym się bać rekinów! Moją rzeczą jest drwić z nich sobie!
— Ale mój drogi — dodałem — tu nie chodzi o łowienie ich z pomocą oszczepu lub harpuna, o wyciąganie na pomost okrętu, odcinanie toporem ogona, płatanie brzucha i wyrzucanie serca do morza!
— A o cóż chodzi?
— O prawdziwą walkę.
— W wodzie?
— Właśnie, w wodzie.
— E, panie profesorze, a od czego dobry harpun? Trzeba panu wiedzieć, że te rekiny są niezdarne bydlęta. Żeby cię capnąć, muszą się na grzbiet obrócić, a tymczasem...
Ned-Land miał osobliwy sposób wymawiania tego wyrazu „capnąć,“ taki, że aż mnie dreszcze zimne przenikały gdym go słyszał.
— A ty Conseil, co myślisz o tych żarłaczach?
— Ja? — odrzekł Conseil — ja otwarcie powiem mojemu panu co myślę.
— Przecież! — pomyślałem.
— Jeśli mój pan zamierza walczyć z rekinami — rzekł Conseil — nie rozumiem powodu, dla któregobym ja, wierny sługa mojego pana, nie miał także z niemi walczyć!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.