Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXI.

Parę dni na lądzie.

Wysiadając na ląd, doznałem dosyt żywego wzruszenia. Ned probował ziemi nogą, jakby jej nie ufał. A jednak, podług wyrażenia kapitana Nemo, dopiero od dwóch miesięcy byliśmy „pasażerami” na Nautilusie — to jest, mówiąc otwarcie, w niewoli u jego dowódzcy.
W kilka minut byliśmy już na strzał karabinowy oddaleni od brzegu. Grunt był jak się zdawało, utworzony z samych tolpi (madrepory — rodzaj polipów), ale niektóre łożyska wyschłych strumieni posiane granitowemi odłamkami, wskazywały na formacyę gruntu pierwotną. Wspaniałe lasy zakrywały nam widnokrąg: ogromne ich drzewa, niekiedy na dwieście stóp wysokie, spojone się zdawały z sobą plecionkami lianów, wyglądającemi jak napowietrzne łóżka wiszące, kołyszące się za powiewem wiatru. Były tam mimozy, fikusy, casuariny, palmy, wszystko bujne i liczne, a pomięszane z sobą. Pod ich zieleniejącem sklepieniem i u stóp ich pni olbrzymich, szerzyły się rośliny z familii storczykowatych, strączkowych i paproci.
Nasz Kanadyjczyk nie zważał na to bogactwo flory Papuazyjskiej[1], przenosząc pożyteczne nad przyjemne. Spostrzegłszy drzewo kokosowe, strącił z niego kilka owoców i roztłukł je; mieliśmy więc mleko do picia i mięso owocu do jedzenia — tem większa przyjemność, że na pokładzie Nautilusa nic podobnego nie miewaliśmy.
— To rzecz wyborna — mówił Ned-Land.
— Przewyborna — odpowiedział Conseil, — Myślę — dodał Kanadyjczyk — że jegomość pan Nemu nie obraziłby się, gdybyśmy mu ładunek kokosowych owoców przynieśli.
— Obrazić się, nie obrazi — ale nie skosztuje, odpowiedziałem.
— Tem gorzej dla niego — rzekł Conseil.
— A tem lepiej dla nas — odparł Ned — będziemy mieli więcej dla siebie.
— Poczekajno, kochany Ned — rzekłem do oszczepnika zabierającego się już do odtrącaniu owoców z innego drzewa kokosowego; — dobry to jest owoc, ani słowa, ale zanim zawalimy nim czółno, zobaczmyż czy niema na tej wyspie czegoś innego jeszcze, równie pożytecznego. Jarzyny jakie świeże, bardzoby się przydały do naszej kuchni.
— To prawda — wtrącił Conseil; — podzielmy zatem naszą łódź na trzy części; w jednę złoży my owoce, w drugą jarzyny, a w trzecią zwierzynę, której co prawda, ani na próbkę nie widzieliśmy tu jeszcze.
— Powinna się i ona znaleźć — rzekł Kanadyjczyk.
— Więc idźmy dalej — mówiłem — ale pilnujmy się; bo choć wyspa nie zdaje się być zamieszkała, jednak może są na niej indywidua mniej niż my przebierające w zwierzynie.
— Aa! rozumiem — wtrącił Ned-Land — czyniąc znaczące poruszenie szczękami.
— Co ci się zdaje, Ned? — pytał się Conseil.
— A cóż — odrzekł Kanadyjczyk — zaczynam pojmować przyjemności ludożerstwa.
— Co też ty gadasz, mój kochany! — zawołał Conseil, ty ludożercą! To już dla mnie teraz niebezpiecznie będzie mieszkać, razem z tobą w jednej kajucie; mógłbym się obudzić którego ranka na pół zjedzony!
— Mój przyjacielu — odparł Ned — lubię cię na prawdę, ale nie tyle aż żebym cię miał zjeść, bez potrzebnie.
— Nie będę ci już ufał — mówił Conseil. — Idźmyż na polowanie, bo trzeba koniecznie czegoś temu kannibalowi, żeby mnie mój pan całego miał na swe usługi.
I tak gawędząc dalej, weszliśmy pod ciemne lasu sklepienie, przebiegając go przez jakie dwie godziny w różnych kierunkach.
Przypadek nieźle nam posłużył; znaleźliśmy roślinę jadalną, jedna z najpotężniejszych w tych okolicach podzwrotnikowych, dającą to czego brakowało na pokładzie. Byłoto drzewo chlebowe, bardzo obficie rosnące na wyspie Gueboroar; gatunek jego któryśmy spotkali, nie ma pestek. Malajczykowie nazywają je „rima.“
Drzewo to odróżniało się od innych swym pniem na czterdzieści stóp wysokim i prostym. Wierzchołek jego wdzięcznie zaokrąglony, złożony z wielkich liści mocno strzępiastych, od razu dawał poznać naturaliście jedno z tych drzew chlebowcowatych (artocarpus), które tak szczęśliwie przyjęły się na wyspach Maskarejskich, na archipelagu indyjskim. Z pośród gęstej zieleni zwieszał się owoc okrągławy, na jeden decymetr szeroki, cały w zmarszczki ułożone w sześciokąty. Roślina ta stanowi prawdziwe dobrodziejstwo dla okolic nieuprawiających zboża; nie wymaga uprawy, a przez ośm miesięcy w roku rodzi owoce.
Ned-Land znał je dobrze, bo jadał je nieraz w swoich poprzednich podróżach i umiał doskonale urządzać te owoce. To też gdy je zobaczył, nie mógł wytrzymać żeby się nie rzucić na nie.
— Musimy, panie, skosztować tego ciasta z drzewa chlebowego; ja się prędko uwinę.
Za pomocą, szkła palącego rozniecił ogień z suchych gałęzi, a ja i Conseil zbieraliśmy co najlepsze owoce chlebowe. Niektóre niezupełnie jeszcze były dojrzałe, a pod grubą ich skórą był miękisz biały, ale nie bardzo włóknisty. Inne, żółtawe już i galaretowate, jakby czekały na głodnych.
— Zobaczy pan jaki to chleb wyborny — mówił Ned.
— Szczególniej dla, tych, którzy dawno chleba nie jedli — odparł Conseil.
— To coś lepszego jak chleb, to ciasto delikatne. Czy pan tego nigdy nie jadł?
— Nigdy.
— To niech się pan spodziewa czegoś bardzo pożywnego. Jeśli pan nie zażąda więcej, to niech będę najlichszym z oszczepników.
W kilka minut część owocu dotykająca ognia, zupełnie się zwęgliła, a w środku było ciasto białe, rodzaj miękkiego ośrodka jak u karczocha.
Przyznam się że jadłem to z wielką przyjemnością.
— Szkoda że to ciasto — mówiłem — nie może być długo świeże; to też nie warto zbierać owocu na zapas.
— Właśnie rzecz ma się inaczej. Pan mówi jak naturalista, a ja zrobię jak piekarz. Conseil, nazbieraj tych owoców, zabierzemy je z sobą gdy będziemy wracać do czółna.
— A jakże je urządzić trzeba? — pytałem Kanadyjczyka.
— Trzeba ich środek zarobić. w ciasto i niech przefermentuje; wówczas da się przechować bardzo długo niezepsute. Chcąc go użyć do jedzenia, piecze się je w piecu, a choć nieco kwaśne będzie, niemniej jednak będzie panu smakować.
— Więc kiedy mamy już chleb, zatem nie mamy czego więcej szukać.
— I owszem, trzeba nam jeszcze owoców i jarzyn: szukajmyż ich.
Nazbierawszy owocu chlebowego, poszliśmy szukać czegoś więcej jeszcze do naszego obiadu „ludowego.“ Najpierw znaleźliśmy banany, wyborny owoc który w strefie gorącej dojrzewa przez cały rok; Malajczykowie go nazywają „pisang“ a jedzą na surowo. Dalej znaleźliśmy mangi i ananasy do nieuwierzenia wielkie. Poszukiwania zabrały nam dosyć czasu, lubo nie mieliśmy go co żałować.
Conseil zapatrywał się na Ned-Landa, którh idąc naprzód, wprawną ręką zbierał co napotkał dobrego do jedzenia.
— To może już i będziemy mieli dosyć — rzekł Conseil.
— Hm — chrząknął — Kanadyjczyk.
— Czy ci mało jeszcze? — pytał Conseil.
— Te rośliny nie stanowią przecie obiadu — odpowiedział Ned — bo to dopiero jego koniec, wety; a gdzie zupa, gdzie pieszczeń?
— To prawda — wtrąciłem — Ned obiecał nam kotlety, na które jakoś się nie ma.
— Polowanie nasze — rzekł Ned — nie skończone jeszcze, bo się nawet i nie zaczęło. Cierpliwości! przecież spotkamy jakie zwierzę w pierzu lub sierści; nie w tem miejscu, to w innem.
— A nie dziś, to jutro — dodał Conseil — bo nie trzeba się bardzo oddalać od brzegu; jabym nawet radził powrócić do łodzi.
— Jakto, już? — zawołał Ned.
— Mamy przecie wrócić nim noc za padnie — zauważyłem.
— A któraż teraz jest godzina? — zapytał Kanadyjczyk.
— Będzie najmniej druga — odpowiedział Conseil.
— Jak też to czas prędko ubiega na lądzie! — zawołał Ned wzdychając.
— Ruszajmy! — mówił Conseil.
Zaczęliśmy więc wracać przez las, dopełniając nasze wiktuały: to kapustą palmową, którą trzeba było zbierać z pod wierzchołków drzew, to groszkiem który o ile wiedziałem, Malajczykowie nazywają „abru,“ to ignamami przewybornego gatunku.
Nadźwigaliśmy się dobrze nimeśmy przybyli do łodzi! Ned-Land nie był zadowolony z tych zapasów. Los mu jednak sprzyjał, bo prawie już na wsiadaniu spostrzegł gromadę drzew wysokich na dwadzieścia pięć stóp, do trzydziestu, z rodzaju palm. Drzewa te równie cenne jak chlebowe, uważane są za jedne z najpożyteczniejszych na wyspach Malajskich. Byłyto drzewa wydające sago; rosną one bez uprawiania, a mnożą się jak morwy, przez nasienie albo przez latorośle.
Ned-Land umiał sobie radzić z temi drzewami: ujął siekierę, a działając nią sprawnie i silnie, powalił wkrótce parę drzew sagowych. Że owoc był dojrzały, znać było po białym proszku pokrywającym drzewo. Patrzyłem na jego robotę okiem naturalisty raczej, niż zgłodniałego. Zdejmował naprzód z każdego pnia pas kory grubej na cal, pod którą była tkanka długich włókien pokrywająca rodzaj mączki kleistej. Właśnie ta mączka jest sago, ktorem głównie żywi się ludność Malajczyków.
Na razie musiał Ned-Land poprzestać na porąbaniu pni, jakby na drzewo do palenia, na potem zostawiając sobie wydobycie maczki, oddzielenie jej od włókien, przez wyciśnięcie w jakiej tkaninie, wysuszenie na słońcu, i na stwardnienie w formach.
Nareszcie o piątej pod wieczór, władowawszy do łodzi nasze bogactwo, popłynęliśmy ku naszej pływającej gospodzie, do której przybyliśmy w pół godziny. Nikt nie wyszedł na nasze przyjęcie — jakby ogromny cylinder z blachy żelaznej, nikogo żywego nie zawierał w sobie. Po zniesieniu tego cośmy przynieśli, poszedłem do mego pokoju gdzie już zastałem posiłek przygotowany. Zjadłszy co było, udałem się na spoczynek.
Nazajutrz dnia 6-go stycznia nie dał się czuć na pokładzie żaden znak życia. Łódź nasza była tam gdzieśmy, ją przyczepili — postanowiliśmy więc nową zrobić wycieczkę na wyspę. Ned-Land obiecywał sobie w innej stronie lasu szczęśliwsze niż wczoraj odbyć polowanie.
O wschodzie słońca jużeśmy płynęli; łódź nasza niesiona falami bijącemi od morza ku lądowi, prędko nas do brzegu przyniosła.
Wysiadłszy, zdaliśmy się na instynkt Kanadyjczyka, co do wyboru strony w któ©ą należało się udać — i poszliśmy za tym długonogim naszym przewodnikiem. Zwrócił się on ku zachodowi, przebywszy w bród kilka strumieni, dostał się na yniosłą płaszczyznę wspaniałemi obrzeżoną lasami. Kilka zimorodków krążyło około strumienia, ale nie można było podejść ich zblizka; ta ostrożność ich była mi wskazówka, że nie ufały takim jak my dwunożnym stworzeniom — że zatem, jeżeli wyspa nie była zamieszkaną, to jednak ludzie bywają na niej.
Przebywszy łąkę dosyć bujną, podsunęliśmy się pod gaj niewielki w którym mnóstwo ptastwa latało i śpiewało.
— Nic, tylko same ptaki — rzekł Conseil.
— Ale są i takie które można jeść — odparł Ned-Land.
— Ale gdzie tam! toćto same papugi — zauważył Conseil.
— Mój kochany — odrzekł poważnie oszczepnik dla tych co nie mają co innego, papuga będzie bażantem.
— Byle ją, dobrze przyprawić — rzekłem — to ujdzie.
Pomiędzy gęstwiną tego gaju, mnóstwo papug przelatywało z gałęzi na gałęzie. Ponieważ nie dano im starannego wychowania, i nie nauczono je używać mowy ludzkiej, więc kakadowały po swojemu. Jedne ich rodzaje zdawały się rozważać jakieś pytanie filozoficzne, inne czerwonopióre, przelatywały jak kawał cienkiej tkaniny uniesionej wietrzykiem; tamte hałaśliwie skrzydłami trzepotały, inne błyszczały najdelikatniejszemi lazurowemi odcieniami. Ale wszystko to nieosobliwe było do jedzenia.
Brakowało w tej rzeszy skrzydlatej jednego jeszcze ptaka, który nigdy nie opuszcza obrębu wysp tamtych; los nadarzył nam wkrótce do podziwiania go sposobność.
Przeszedłszy kawałek gaju nie bardzo gęstego, doszliśmy do płaszczyzny zasłanej krzewami. Ptaki prześliczne, zmuszone układem swych piór długich do latania pod wiatr, zerwały się przed nami. Lot ich falisty, wdzięczna forma ich skrzydeł, ułudność ich barw, zachwycały nasze oczy. Poznałem je odrazu.
— To rajskie ptaki — zawołałem — należą do wróblowatych. Zmiłuj się Ned, dostaw nam choć jednego z tych pysznych stworzeń podzwrotnikowych.
— Sprobuję, lubo przyznam się że wolę używać oszczepu niż fuzyi.
Malajczykowie którzy wiele tych ptaków sprzedają Chińczykom, umieją je chwytać różnemi sposobami, których myśmy użyć nie mogli. To rozciągają sidła na wierzchołkach drzew najwyższych, gdzie rajskie ptaki najchętniej przebywają; to chwytają je na lep odbierający im swobodę poruszeń; to wreszcie zatruwają wodę w miejscach, przez te ptaki dla napoju uczęszczanych. Nam pozostawało tylko strzelać te ptaki w lot, co nie łatwą było rzecz. To też zepsuliśmy na darmo część naszych zapasów strzelniczych.
Około jedenastej rano, przebyliśmy pierwszy wieniec wzgórz podnoszących się coraz wyżej ku środkowi wyspy. Niceśmy jeszcze nie upolowali, a byliśmy bardzo głodni. Szczęściem Conseil ubił parę grzywaczy, oskubał je żywo, zatknął na rożen i upiekł przy ogniu z suchych gałęzi roznieconych; Ned tymczasem piekł owoc chlebowy. Mieliśmy wyborne śniadanie; gołębie szczególniej nam smakowały. Jedzą one muszkatołową gałkę, od której ich mięso aromatycznej nabiera woni.
— To jak pulardy żywione truflami — zauważył Conseil.
— Czyś zadowolony Ned? — pytałem Kanadyjczyka.
— Trzeba mi czegoś czteronogiego, panie profesorze — odpowiedział; — te gołąbki dobre są tylko do pobawienia zębów. To też dopóki nie będę miał z czego zrobić kotletów, nie powiem żem zadowolony.
— A ja — odparłem — dopóki nie będę miał rajskiego ptaka.
— Szukajmy więc czego nam trzeba, ale już w stronie morza. Tu na pochyłościach gór, nie tak prędko co znajdziemy jak w stronie lesistej.
Miał słuszność, i poszliśmy za jego zdaniem. Idąc z godzinę, dostaliśmy się do prawdziwego lasu sagowego. Spłoszyliśmy kilku nieszkodliwych wężów; ptaki rajskie uciekały za zbliżeniem się naszem i doprawdy zwątpiłem już, żebym którego pochwycił — gdy nagle posłyszałem tryumfalny okrzyk Conseila. przylatującego do mnie z rajskim ptakiem w ręku.
— A toś zuch, mój chłopcze! — zawołałem.
— Pan są zbyt dobrzy.
— Bynajmniej, spisałeś się po mistrzowsku! Złapać takiego ptaka żywcem i tylko ręką, to sztuka nie lada.
— Niech mu się pan bliżej przypatrzą, a zobaczą że nie wielka to była sztuka złapać go. Toć on pijany.
— Co ty gadasz, pijany?
— A tak, pijany; upił się muszkatołową gałką, którą zbierał właśnie gdym go pochwycił. Patrz, mości Ned jakie to są skutki niewstrzemięźliwości.
— Do stu dyabłów — krzyknal Ned — niema co wyrzucać mi tej odrobiny wódki, którą wypiłem od dwóch miesięcy.
Przyglądałem się ptakowi. i przekonałem się że Conseil miał słuszność. Ptak zapadł w bezwładność od upajającego soku muszkatołowego; nie mógł podlecieć i ledwie posuwał się na nogach. Mało mnie to obchodziło — przecież wytrzeźwieje.
Był to egzemplarz najpiękniejszego z ośmiu gatunków znajdujących się w Papuazyi, i na wyspach sąsiednich, bardzo rzadki, zwany wielkim szmaragdem. Długi był na trzy decymetry; główkę miał małą stosunkowo, równie jak oczy umieszczone blizko nasady dzioba, Barwność jego godna jest podziwienia: dziób ma żółty, szare nogi skrzydła orzechowe z upurpurowanemi końcami piór, blado-żółtawą głowę i wierzch szyi; szmaragdowy jest pod szyją, kasztanowaty na piersiach i na brzuchu. Dwa prątki rogowo-puszyste wyrastają mu nad ogonem, przedłużającym się bardzo w lekkie i delikatne pióra. Cudnego tego ptaka krajowcy nazywają ptakiem słońca. Bardzo byłbym chciał sprowadzić ten egzemplarz do Paryża i dać go do Ogrodu Roślin, bo niema tam ani jednego żywego okazu.
— Czy to taka rzadkość? — pytał Kanadyjczyk tonem myśliwca niedbającego o artystyczną wartość zwierzyny.
— Wielka rzadkość i trudna do schwytania żywcem. A nawet nieżywe, ptaki te są przedmiotem znacznego handlu; to też krajowcy fabrykują je, jak inni robią perły i dyamenty.
— Jakto — zawołał Conseil — ptaki rajskie bywają fałszowane? A jakże to robią krajowcy?
— Podczas panowania wiatrów wschodnich, rajskie ptaki gubią swe pióra z ogonów, zwane przez naturalistów piórami podskrzydłowemi; te pióra zbierają fałszerze i ubierają w nie jaką papugę odpowiednio przekształconą. Zakrywają miejsca do których pióra rajskiego ptaka przyczepione zostały — a takie wytwory przemysłu rozchodzą się po gabinetach amatorów.
— Masz tobie! jak nie ptak to jego pióra — rzekł Ned. — Dopóki nie idzie o mięso, to mniejsza o to.
Zadowolony byłem, bo miałem rajskiego ptaka; ale Kanadyjczyka to nie zaspokajało, bo nie miał kotletów. Ale i jemu posłużyło szczęście. Około drugiej godziny ubił dzika, zwanego przez miejscowych mieszkańców „bari-outang.” Ned pyszny ze swej zdobyczy, która w samą porę się zjawiła by nam dostarczyć kotletów, oczyścił go szybko, wypaproszył, i zrobił z półtuzina kotletów, które miano usmażyć wieczorem. Poczem puściliśmy się na dalsze polowanie, w którem Ned i Conseil mieli się jeszcze odznaczyć.
Bobrując po krzakach, wystraszyli gromadę Kangurów, uciekających na swych sprężystych nogach. Ale kule spieszniej lecą niż zwierzęta.
— A to mi dopiero zwierzęta — wołał Ned zapalając się powodzeniem myśliwskiem — szczególniej gdy odpowiednio przyrządzona! Nautilus będzie zaopatrzony przyzwoicie. Dwa, trzy, pięć! Otóż zjemy wszystko sami, a tamtym durniom figa!
Rozradowany Kanadyjczyk gotów był wybić całe stado, ale za wiele gadał. To też nie zdobył więcej jak dwanaście sztuk tych zwierząt „workowatych.” Byłyto małe zwierzątka z rodzaju „kanguro-królików” mieszkających zwykle w wydrążeniach drzew, a szparkich nadzwyczajnie. Najlepsze do jedzenia są te, których wielkość jest średnia.
Zachwyceni byliśmy rezultatem naszego polowania. Ned rozradowany, zamierzał powrócić znów jutro na tę czarodziejską wyspę, bo chciał z niej zabrać wszystko co miało cztery nogi, a dało się jeść. Ale nie liczył na wypadki.
O szóstej wieczorem powróciliśmy na brzeg; łódź nasza stała gdzieśmy ją zostawili, a Nautilus jakby długa skała, leżał na morzu o jakie dwie mile od brzegu. Ned wziął się do wielkiej sprawy, do przyrządzania obiadu — a znał się na tem wybornie. Upieczone na węglach kotlety, wydawały rozkoszną woń rozlewającą się w powietrzu.
Gotów byłem iść za przykładem Kanadyjczyka i ekstazyować się nad pieczoną świeżą wieprzowiną! Można mi to wybaczyć, jak ja wybaczyłem Kanadyjczykowi i dla takich samych pobudek. Koniec końców, obiad mieliśmy doskonały — przecież go nie zepsuła para grzywaczów, ani ciasto sagowe, owoce: chlebowy, mangowy i kijka ananasów. Do picia mieliśmy sok przefermentowany z pewnego rodzaju orzechów kokosowych, który nas wesoło usposobił. Zdaje się nawet, że pojęcia moich towarzyszów straciły już coś ze zwykłej jasności.
— A co, żebyśmy też nie wrócili na noc do Nautilusa — mówił Conseil.
— To lepiej nigdy już tam nie wracać! — dodał Ned-Land.
W tej chwili upadł kamień przy nas, i przerwał rozwodzenie się oszczepnika.




  1. Papuazya — dwie wielkie wyspy stanowiące Oceaniję, oddzieloną od Australii na południe cieśniną Torres. Kilka mniejszych jeszcze wysp liczy się także do Papuazyi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.