Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

spotkali, nie ma pestek. Malajczykowie nazywają je „rima.“
Drzewo to odróżniało się od innych swym pniem na czterdzieści stóp wysokim i prostym. Wierzchołek jego wdzięcznie zaokrąglony, złożony z wielkich liści mocno strzępiastych, od razu dawał poznać naturaliście jedno z tych drzew chlebowcowatych (artocarpus), które tak szczęśliwie przyjęły się na wyspach Maskarejskich, na archipelagu indyjskim. Z pośród gęstej zieleni zwieszał się owoc okrągławy, na jeden decymetr szeroki, cały w zmarszczki ułożone w sześciokąty. Roślina ta stanowi prawdziwe dobrodziejstwo dla okolic nieuprawiających zboża; nie wymaga uprawy, a przez ośm miesięcy w roku rodzi owoce.
Ned-Land znał je dobrze, bo jadał je nieraz w swoich poprzednich podróżach i umiał doskonale urządzać te owoce. To też gdy je zobaczył, nie mógł wytrzymać żeby się nie rzucić na nie.
— Musimy, panie, skosztować tego ciasta z drzewa chlebowego; ja się prędko uwinę.
Za pomocą, szkła palącego rozniecił ogień z suchych gałęzi, a ja i Conseil zbieraliśmy co najlepsze owoce chlebowe. Niektóre niezupełnie jeszcze były dojrzałe, a pod grubą ich skórą był miękisz biały, ale nie bardzo włóknisty. Inne, żółtawe już i galaretowate, jakby czekały na głodnych.
— Zobaczy pan jaki to chleb wyborny — mówił Ned.
— Szczególniej dla, tych, którzy dawno chleba nie jedli — odparł Conseil.
— To coś lepszego jak chleb, to ciasto delikatne. Czy pan tego nigdy nie jadł?
— Nigdy.