Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzenia wielkie. Poszukiwania zabrały nam dosyć czasu, lubo nie mieliśmy go co żałować.
Conseil zapatrywał się na Ned-Landa, którh idąc naprzód, wprawną ręką zbierał co napotkał dobrego do jedzenia.
— To może już i będziemy mieli dosyć — rzekł Conseil.
— Hm — chrząknął — Kanadyjczyk.
— Czy ci mało jeszcze? — pytał Conseil.
— Te rośliny nie stanowią przecie obiadu — odpowiedział Ned — bo to dopiero jego koniec, wety; a gdzie zupa, gdzie pieszczeń?
— To prawda — wtrąciłem — Ned obiecał nam kotlety, na które jakoś się nie ma.
— Polowanie nasze — rzekł Ned — nie skończone jeszcze, bo się nawet i nie zaczęło. Cierpliwości! przecież spotkamy jakie zwierzę w pierzu lub sierści; nie w tem miejscu, to w innem.
— A nie dziś, to jutro — dodał Conseil — bo nie trzeba się bardzo oddalać od brzegu; jabym nawet radził powrócić do łodzi.
— Jakto, już? — zawołał Ned.
— Mamy przecie wrócić nim noc za padnie — zauważyłem.
— A któraż teraz jest godzina? — zapytał Kanadyjczyk.
— Będzie najmniej druga — odpowiedział Conseil.
— Jak też to czas prędko ubiega na lądzie! — zawołał Ned wzdychając.
— Ruszajmy! — mówił Conseil.
Zaczęliśmy więc wracać przez las, dopełniając nasze wiktuały: to kapustą palmową, którą trzeba było zbierać z pod wierzchołków drzew, to groszkiem