Dwa światy/XLI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLI.

Nazajutrz sam pan prezes szukał pułkownikowéj; zrana Delrio odjechał, ona pozostała jeszcze, chcąc się Emilem nacieszyć; szczęście czyniło ją obojętną nawet na prześladowania drobne nieubłaganego nieprzyjaciela. Zeszli się przed obiadem w gabinecie; pułkownikowa weselsza niż zwykle, prezes zbladły, pomieszany, ale dość dobrze odgrywający rolę człowieka, który się czuje panem położenia swego.
— Gdyśmy się widzieli ostatnim razem — rzekł zcicha siadając przy bratowéj — pani pułkownikowa udzieliłaś mi obawy swojéj co do Poli i Juliana...
— Obawa ta nie była, zdaje mi się, urojeniem...
— Bynajmniéj, ja-m to widział jak pani, może wcześniéj jeszcze, ale nie niecierpliwiąc się, powoli szedłem z pewnym planem do celu. Dostrzegłem, że się kochają, ale jak wówczas, tak dziś mogę zaręczyć, że Pola żadnych nie miała zamiarów. Z drugiéj strony, znałem Juliana; jest to jeden z tych charakterów poczciwych a słabych, w których tylko rozdrażnieniem i sprzeciwieństwem pewną energią i opór wywołać można. Nie zdało mi się stawać na drodze i wyrabiać w nim niepotrzebne siły; wolałem puścić tę namiętność drogą jéj naturalną i dać się zniszczyć saméj w sobie.
— Może to być niezmiernie trafne — odparła pułkownikowa — ale czy nie zawiedzie rachuba?...
— Zdaje mi się, że dosyć znam serce ludzkie; Julian, gdybyśmy mu stawiali przeszkody, byłby się zbuntował i zrobił na przekór; dziś kocha się, wykocha, przekocha i porzuci.
— Jak pan prezes zimno to obrachowujesz...
— Po ludzku, pani; smutne to, ale prawdziwe... Pola nie miała zamiaru go usidlić; kochała i kocha go szczerze, jest dumna; przemówić do niéj dosyć, by mu swobodę wróciła. Znam ją, prosiłbym tylko pani, abyś spuszczając się na mnie, była łaskawą nic mi nie mieszać i nie przeszkadzać.
— A cóż ja tu znaczę! — z urazą zawołała pani Delrio.
— I owszem, pani, tylko że mi się to zdaje raczéj przyzwoitą robotą dla mężczyzny, niż dla kobiety... Trzeba i tę biedną Polę oszczędzić; damy jéj posażek, wyprawim za mąż, a Juliana ożenimy.
— A jeśli to zapóźno? jeśli Julian szczerze ją kocha?
— I Julian szczerze ją dziś kocha, to pewna, i późno jest; ale w takim razie im późniéj, tém bezpieczniéj... trzeba dać téj namiętności przejść wszystkie epoki... i saméj się w sobie wytrawić.
Pułkownikowa ruszyła ramionami z niechęcią i wstrętem.
— Niech pan prezes robi sobie, co mu się podoba — zawołała żywo — ja się pewnie nie wmieszam do niczego; dla mnie ta sama myśl, że ta święta Anna przez czas jakiś otoczona była wyziewami ich nieprzyzwoitych miłostek... jest oburzającą... radabym, żeby się to jak najprędzéj skończyło.
— I ja pewnie — rzekł prezes — o to starać się będę...
— Co za zuchwalstwo w téj dziewczynie, sierocie, co za śmiałość podniéść oczy na Julka! uwikłać go! przywiązać!...
Prezes się rozśmiał.
— Pani jesteś względem niéj niesprawiedliwą — rzekł — możnaż żyć pod jednym dachem z Julianem i namiętnie do niego się nie przywiązać? A młodość? a potrzeba serca? ja jéj nie obwiniam. Zresztą, w ciszy się to skończy; wydamy ją, oddalim, a ludzie wiedziéć nie będą.
Anna, która weszła niespodzianie, przerwała rozmowę. Prezes zaczął dopytywać o gospodarstwo pułkownika, wtrącił coś o polityce i usiłował rozweselić się, choć niepokój trapił go w sercu.
Przybycie Aleksego, dla którego, zdala go uważnie postrzegając, niezmiernie był grzeczny, nowy żywioł wlało w rozmowę; weszła Pola i tym instynktem niepojętym, który daje rozwinięte wysoko uczucie, na widok prezesa, wczoraj jeszcze prawie jéj obojętnego, wzdrygnęła się, dziś nieprzyjaciela w nim czując.
Dość było jednego spojrzenia, by odgadła, że ten grzeczny i chłodny człowiek, ciężko wpłynąć ma na jéj życie i losy; zimny dreszcz ją przebiegł, smutna starała się go unikać. Prezes nie oglądał się, a widział to wszystko; nie uszło jego baczności i to machinalne wzdrygnienie, starał się jak najsłodszym okazać dla Poli. Ona uciekła, nie umiała sobie wytłómaczyć, dlaczego ten obojętny jéj dotąd prezes takim ją dziś przejmował strachem, ale wiedziała, że ta antypatya nie była daremną. Wielkie przywiązanie przeczuwa tak w otaczających z jasnowidzeniem zadziwiającém, przyjaciół i nieprzyjaciół, tych, co mu staną na zawadzie lub zamkną oczy i pobłażą... nie rozumuje ono, ale wié odrazu, od kogo uciekać, do kogo się ma przytulić. Pola w Aleksym nie czuła nieprzyjaciela, w prezesie domyślała się kata, w pułkownikowéj nielitościwego sędziego... Julian równie był niespokojny i znużony jak ona; wszystkie przejścia i dzieje téj namiętności przygniatały go; kochał, ale się czuł w więzach i męczarni... ostatek energii wyczerpał w téj walce tajemnéj.
Tego dnia i przez kilka następnych, prezes w milczeniu bawił się chwytaniem odcieni, łapał wyrazy, podsłuchiwał i ugruntował się w przekonaniu, że mu inaczéj jak przez Połę działać nie było można. Czekał tylko wyjazdu pułkownikowéj; Juliana sam wysłał wieczorem umyślnie w sąsiedztwo, Annę odprawił do Emila, Aleksego zajął robotą i sam-na-sam został z Polą...
Biedna ofiara widząc te przygotowania, domyślała się godziny ciężkiéj, którą przebyć miała; chciała uciec, uniknąć spotkania z prezesem, zmyśliła ból głowy, położyła się, ale Karliński kazał ją tak usilnie prosić, aby mu dotrzymała towarzystwa, że z drżeniem nieszczęśliwa Pola wyszła do niego jak na stracenie...
Toż samo przeczucie, które jéj w prezesie wskazywało nieprzyjaciela, mówiło teraz, że wybiła godzina ofiary. Prezes przyjął ją uśmiechem, zaczął od żarcików, a widząc kręcące się w jéj oczach łzy, starał ośmielić i ubezpieczyć... napróżno... wyglądała tylko chwili, gdy usta otworzy, i ćmiło się jéj w głowie i dziwne mary czarne przelatywały przed zbłąkaną źrenicą.
— Pójdźmy się przejść do ogrodu! — rzekł nareszcie stary, obawiając się, by go nie podsłuchano w pokojach.
— Prawdziwie pan jesteś nielitościwy — odparła słabnąc Pola — mnie tak głowa boli... ja-m tak zmęczona...
— Przechadzka to najlepsze lekarstwo! przejdziemy się chwilę tylko i powrócim zaraz.
— Koniecznie? — spytała błagająco sierota.
— Jeśli łaska! — grzecznie zawsze rzekł prezes, i drzwi otworzył. Wyszli... i jakiś czas trwało zabójcze milczenie. Poli serce biło tak żywo, że słychać było ruch jego gwałtowny; twarz oblewała się krwią, to znowu bladła jak marmur... oddechu brakło... zimny pot występował na skronie.
— Panno Apolonio — odezwał się, biorąc ją za rękę Karliński — musimy pomówić z sobą otwarcie, szczerze i po przyjacielsku...
Pola nic nie odpowiedziała; nadto dobrze zrozumiała słowa prezesa; dłuższe udawanie jéj ciężyło; wolała śmierć niż tę męczarnię.
— Ja wiem wszystko — kończył Karliński z przyciskiem — potrzeba radzić i myśléć o tém... Sprzyjam pani i dlatego z nią pierwszą mówię o tém...
Łzy strumieniem rzuciły się z oczów sierocie.
— Pan wiesz wszystko, a ja nic taić nie chcę — odparła z dumą pewną. — Jakaż na to rada? oto wypędzić nieszczęśliwą, która niepokój, namiętność, wstyd wniosła do waszego domu, co ją przytulił i okrył swoją opieką... Jeśli jakąkolwiek ofiarą okupić potrafię grzech mój, mów pan, ja-m gotowa...
— Zawszem rachował na czystą jéj duszę, na charakter, na pojęcie zdrowe o ludziach i świecie — zimno rzekł prezes — namiętność w młodym wieku jest potrzebą, jest koniecznością, jest życiem; nie obwiniam pani, ale jéj żałuję. Pojmuję, że żyć z nim, a nie kochać go, było niepodobna, ale on daleko winniejszy od pani!
— On! — przerwała Pola — mylisz się pan; on unikał, uciekał, bronił się, ja to sama nastręczyłam mu się z szaloném przywiązaniem, ja-m winna i nikt więcéj!
— Powtarzam pani, nic winną nie jesteś... ale — dorzucił Karliński — niemniéj przeczuć powinnaś, czém to grozi. Sądzę, żeś pani nigdy nie myślała, żeby się z nią Julian mógł ożenić; trafia się to w książkach, ale na świecie... prawie nigdy; a gdy się trafi, prowadzi do ofiar ciężkich, do nieszczęść wielkich.
— Pan mnie przecie nie posądzasz o taką podłą rachubę?
— Ani na chwilę! ale bez rachuby, przywiązałaś go pani tak poświęceniem swojém, oddaniem mu się...
Pola zasłoniła oczy... ale je prędko podniosła śmiałe i błyszczące na prezesa, jakby się wstydu swego zawstydziła.
— Pani go tak przywiązałaś do siebie, że złe, które się stało przez nią, przez nią tylko może być uleczoném...
— Rozkazuj pan — odparła Pola chłodno — słucham...
— Julian — mówił prezes — kocha pierwszą miłością, szaloną; rozdrażniony, rzuci się do ostatecznych środków; rozumowaniem, przeciwieństwem, niczém go odwieść nie będzie można... To pani tylko uczynić możesz...
— Uczynię wszystko; potrzeba, bym zapłaciła chwilę szczęścia... ale panie — zawołała składając ręce — pozwól mi ją przedłużyć jeszcze... to ostatnia!
— Nie, nie, nie! — przerwał nieubłagany sędzia — im dłużéj Julian pozostanie w tych więzach, tém do nich mocniéj przyrośnie.
— Miesiąc, tydzień, dni kilka, daruj mi pan jeszcze.
— Ani dnia; i dla pani i dla niego im prędzéj tém lepiéj... potrzeba skończyć.
— Spodziewałam się tego — nabierając męstwa, odpowiedziała Pola — będę posłuszną, ale umrę.
— Żyć pani będziesz... i żyć szczęśliwą...
— Ale jakąż męczarnię wymyśliliście dla mnie?
— Kochasz go, czy nie?
— Czy ja go kocham! on wątpi! — wykrzyknęła Pola zalewając się łzami — on wątpi!
— Największe miłości, jak wszelkie ludzkie sprawy, mają początek i koniec... i ta się skończyć musi...
— Śmiercią!
— Nie, obojętnością tylko — odparł prezes. — Chcesz-li pani zatruć wspomnieniami całe życie Julianowi? uczynić go nieszczęśliwym? zostawić mu żale wiekuiste?
— Ale czegoż wymagasz pan po mnie?
— Potrzeba, żebyś Pani zerwała sama, żebyś pokochała innego, odepchnęła Juliana, bo tym tylko sposobem możesz złe zrobione naprawić.
Pola rozśmiała się męczeńskim, spazmatycznym śmiechem.
— Koniec godny początku! — zawołała — ostatnia scena krótkiego dramatu obmyślana przewybornie. Ale na Boga, wypędźcie mnie lepiéj, zabijcie, skalajcie wzgardą...
— To by się właśnie na nic nie przydało — odparł prezes, którego głębokie uczucie Poli nic a nic nie poruszało — za wypędzoną poleciałby na drugi koniec świata, za odepchniętą-by się ujął, za zabitą-by płakał, a po zdradzie zostanie mu tylko...
— Pogarda!!
— Obojętność! — poprawił grzecznie a zawsze chłodno prezes.
— Byłeś pan kiedy młodym? miałeś pan serce? — spytała go nagle Pola...
Uśmiechnął się Karliński.
— Pochlebiam sobie, że jeszcze jakąś jego resztkę w piersi noszę... i w imię jego zapewniam panią, że tę ofiarę, do któréj jesteś obowiązaną, będziemy się starali uczynić jak najlżejszą; wybierzesz pani, kogo chcesz, ożenim ją, wyposażym...
Pola odskoczyła jak piorunem rażona, wściekła z bólu.
— Pan śmiesz mi to mówić, rozdarłszy mi duszę... a! to szkarada, to zgroza! to urągowisko! to podłość!
— Cicho! na Boga, cicho! posłyszą nas!
— Niech słyszą! — krzyknęła Pola — pan nie wiesz, jakie uczucie rozbudziłeś w mojém sercu? uczucie zemsty, silne jak miłość... Ja los wasz trzymam w ręku; jeśli zechcę, ożeni się ze mną... i uczynię to, jeśli mi pan będziesz śmiał raz jeszcze rzucić myśl podobną... Za kogo pan mnie masz?
— Za najszlachetniejszą istotę — zawołał prezes, poczuwszy się na fałszywéj drodze — na klęczkach panią przepraszam...
— O! taka uraza się nie zapomina — odpowiedziała Pola — tego brakło! chcą mi zapłacić! zapłacić! a! to okropne!
— Nie miałem téj myśli.
— Miałeś pan myśl tę... nie znasz ubogich... książęta i królowie płacą swoim kochankom i za mąż je wydają; chciałeś pan postąpić ze mną ich przykładem! ale wyście nie książęta, a ja-m nie z tych kobiet, które im za kochanki służą.
— Pani się gniewasz? do naszych układów więcéj zimnéj krwi potrzeba.
— Ja jéj nie mam i miéć nie mogę.
— Bez niéj nie poradzim jednak; kochasz pani Juliana: największym dowodem miłości dla niego byłoby poświęcenie. Nie zostawić mu żalu, oszczędzić boleści...
— Tak mi mów pan, panie prezesie... to rozumiem...
— Wiedziałem, że język ten pojmiesz pani...
— Co mam zrobić? co mam zrobić?
— Potrzeba, mówiłem pani, zająć się kim innym, porzucić go, rozgniewać i koniecznie, koniecznie pójść za mąż.
— Odegrać komedyą! dramat! udawać, kłamać i saméj sobie serce rozedrzéć.
— Pani, ja-m temu nie winien.
— Tak! ja-m winna! masz pan słuszność, muszę odpokutować za winę... oszczędzić mu zgryzot i żalu, z boleścią w sercu uśmiechnąć się do nieszczęśliwéj ofiary, którą wybiorę, i zatruć drugiemu życie...
— Pani to bierzesz tak tragicznie!
— Pan tak poziomo i obojętnie! Wszystko to dla pana jest niczém; kochać i saméj stargać węzeł najświętszy, własną ręką, z dobréj woli; udawać miłość drugą, gdy się wstręt czuć będzie, oszukać wreszcie biednego, który ze mną padnie ofiarą. Ha! — dodała śmiejąc się szydersko — co mi tam drudzy! niech cierpią! alboż ja nie cierpię także? Alboż szczęściu Juliana niewarto poświęcić kilku ofiar mizernych?
— Mam więc słowo pani? — spytał prezes.
— Słuchaj pan — odpowiedziała stanowczo — zrobię, co każesz, choć umrę; czuję, że tego nie przeżyję, ale-m się sama postawiła w tém położeniu i pokutę przyjmuję, to będzie jeszcze dowodem mojéj miłości dla niego; ale jeśli słowem, skinieniem, myślą zechcecie mi płacić za ofiary, zburzę wszystko, rzucę mu się na szyję i wyrwę go wam z rąk na wieki...
— Proszę mi przebaczyć nieostrożne słowo...
— Zostaw pan mnie, co mam czynić i bądź spokojnym: nie cenię życia. Spiłam z niego, co było najlepszego, reszta nie warta ust... rozbiję czarę z ochotą... Poświęcę się z dumą, bo was przekonam, żem kochać umiała bez rachuby, i pójdę na męczeństwo bez obawy... Zostaw mnie pan ze łzami memi!
Skinęła ręką, prezes odszedł powolnie do pokoju. Spełnił, co chciał, a w duszy przykre mu jednak zostawało uczucie; ta kobieta, nad którą chciał panować, z którą sądził się pewien zwycięstwa, zgniotła go wyższością uczucia i szlachetnością serca, czuł się upokorzonym wobec niéj; dopiął, czego chciał, a bolał, cel tylko osiągnięty pocieszał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.