Dwa światy/XL

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XL.

Cofnąwszy się do swego pokoju, prezes chodził długo niespokojny, potrzebował rady czyjéjś, upewnienia, aby mógł działać rychło; ważył, kogo zapytać, komu się otworzyć, i nieprędko postanowił udać się do Bornowskiego. Bornowski był starym sługą ich domu, jednym z tych dawnego etatu oficyalistów, poczciwych z kośćmi, którzy i sami nic nie mieli i panom nic nie dawali. Dla wierności swéj i przywiązania kochano go i długo wahano się odebrać mu urząd rewizora w dobrach, który łączył z ekonomią przyległego folwarku; nareszcie gdy codzień szło gorzéj, pod pozorem wieku i choroby, ofiarowano mu emeryturę. Bornowski dostał dworek, ogródek, ordynaryą, trzysta złotych, a że żony i dzieci nie miał, wybornie mu to wystarczało. Choć miał lat pięćdziesiąt kilka i wysiwiał, szparki był jeszcze, rzeźwy, i za łaskę sobie wyprosił jakieś choć pozorne zajęcie, żeby darmo chleba nie jadł. Zrobiono go więc marszałkiem dworu niby, totumfackim, pilnującym porządku między sługami, którzy się z niego śmieli; kręcił się, chodził, krzyczał, gdyż całe życie był niesłychanie czynny i zawsze go o staje słychać było, tak hałasował i odgrażał się; zmęczony i schrypły, pięć czy sześć razy miał powód słuszny napić się wódki, którą lubił, i tak pędził godziny żywota na pozór zajęty, w istocie najuroczyściéj próżnując.
Bornowski był jednym z tych ludzi, których cała powierzchowność zwodzi; słuszny, krzepki, silny, ruchawy, nieżałujący gęby, cały dzień na nogach, na koniu, w pocie i mozole, nic nie robił. Szamotał się, był przekonany, że pracuje, ale był ślepy i oszukiwać się dawał wszystkim. Oczy jego pełne sprytu, ognia, usta pełne obietnic: — U mnie to duchem! Ja to zaraz, panie! oho! oni mnie znają! — kłamały najbezczelniéj, bo Bornowski nigdy nic nie zrobił, pod największym zakładem... Gawęda, hałasowanie, opowiadania, anegdotki wszystek czas mu zajmowały; łajał strasznie, ale nie bił nigdy; przychodził potém z niczém, jakby dopełnił najściśléj rozkazów, z zimną krwią spowiadając się z nieudolności, na któréj się nie umiał poznać. Przytém serce złote, przywiązanie do szału posunięte, bezinteresowność największa... Ograniczony dosyć, ludzi z praktyki zgadywał doskonale, choć z tego nie korzystał nigdy; i tak wiedział, paplając ciągle ze wszystkiemi, co się gdzie we dworze działo, co kto zrobił i powiedział, jak nikt lepiéj. Kto się chciał czego dopytać, do niego szedł jak w dym, a że tajemnicy nie utrzymał, wyciągano z niego, co gdzie miał, zbrodni własnéj pod dobry humor byłby się wyspowiadał.
Za rządów Juliana używany był czasem Bornowski do posyłek, pilnowania roboty i t. p. Aleksy choć się rychło na nim poznał, nie usunął go zupełnie i dozwalał mu się sądzić czynnym członkiem administracyi karlińskiéj, choć to tylko mu powierzał, coby się i samo bez niego zrobić mogło, lub mogło całkiem nie robić.
Bornowski mógł miéć lat pięćdziesiąt kilka, włos na głowie i ogromne wąsy szpakowate, prosto się trzymał wyglądając na odstawnego wojskowego, oczy miał mocno wypukłe i żywe, policzki rumiane, nos duży, usta oddęte i podbródek okryty siwym zarostem; choć stary kawaler, jeszcze cholewki smalił i w garderobie zawsze miał najmniéj dwa romanse rozpoczęte: jeden w pełnym rozkwicie, drugi na zapas, w przypadku zdrady niewieściéj, żeby nie okazać się ani chwili strapionym i upokorzonym. Panny robiły z nim, co chciały, i żarty z niego stroiły nielitościwe; owe trzysta złotych szły na przysłużki i prezenta!
— Mój Bornowski — zapytał prezes zasiadłszy w krześle sam-na-sam z nim, kazawszy go zaraz zawołać — powiedz-że mi, co tu u was słychać?
— A cóż? JW. prezesie, chwalić Pana Boga, wszystko dobrze...
— Kontenci jesteście z pana Drabickiego?
— Jakże nie, JW. panie, człowiek porządny, czynny... jak w zegarku u niego wszystko... Nie było źle i za JW. dziedzica, ale jemu to ciężyło; on, proszę JW. pana nie do tego stworzony, a Drabickiemu w to graj.
— Prawda! czynny i uczciwy człowiek!
— A! uczciwy! i dobry i głowa, JW. panie, co to za głowa! A jak na ludziach umié się poznawać! ze mną, proszę JW. pana, to tak było: popatrzył tylko i już zwąchał, gdzie mnie użyć! Jak tylko potrzeba duchem, prędko i po żołniersku, pewnie zawezwie Bornowskiego. Już to ostry, nie daruje, ale sumienny człowiek...
— Lubią go ludzie?
— Oficyaliści niekoniecznie, proszę JW. pana, chłopi bardzo... rygorysta, w rachunkach go nie podejść... a pracuje jak wół.
— A pan Julian co porabia?
— Cóż? dobre panisko, trochę sobie odpoczywa...
— Słuchaj-no Bornowski — zcicha spytał prezes — czy mi się przy widuje, czy pan Julian z panną Apolonią wdał się w jakieś miłostki? Jak ci się zdaje?... Nie postrzegłeś ty nic, bo to z ciebie kuta sztuka.
Bornowski z uśmiechem siwego wąsa podkręcił.
Pochlebiało mu to poufne zapytanie, obejrzał się, podniósł rękę, machnął nią, rozśmiał się i potwierdzająco skinął głową.
— Zwyczajnie młodość... — rzekł.
— I tyś tego dopatrzył?
— Proszę JW. pana, człowiek dworski zna swój fach, ślepy być powinien; nikomubym tego nie powiedział tylko JW. panu... zwyczajna koléj... młodzi, a ciągle się na siebie patrzą, jakże miało być inaczéj? Krew nie woda, jaśnie panie!
— Widziałeś co? gadają ludzie o tém? — dorzucił prezes niespokojny.
— Ludzie gadać nie śmieją, ale jak tego nie widziéć, kiedy się wcale, proszę JW. pana, nie tają...
— Rozpowiedz-że-no, co wiész, możeby na to lekarstwa poszukać potrzeba.
— JW. pan mnie nie zdradzi?
— Głupi jesteś, mój Bornowski... kogożem ja zdradził?
— Bardzo dziękuję JW. panu — z pokłonem odpowiedział marszałek dworu — ja na to raz w raz patrzę... i najlepiéj to wiem; formalny romans, ja się na tém znam...
— I schadzki? — spytał prezes.
— Codziennie, w ogrodzie, po pokojach, na spacerach...
Machnął ręką i rozśmiał się tuląc ręką usta.
— I nic się nie kryją!
— Im się zdaje, że ich nikt nie widzi i nikt nie zgadnie; ale to w oczy skacze, proszę JW. pana.
— Jak ci się zda? bardzo są z sobą blizko?
— Tego nie wiem, ale słowa niéma, że blizko być muszą... nawet — bardzo blizko!
— A panna Anna?
— Ten anioł, proszę JW. prezesa, nic nie widzi, bo to niewinne jak dziecko.
Prezes potarł czoło...
— A Aleksy Drabicki?
— Musiał się domyślić, ale wié, jako człowiek sprytny, że palca między drzwi kłaść nie można...
— Może im i dopomaga? — rzucił prezes.
— E! nie! — odparł Bornowski — pomocy oni nie potrzebują wcale, sami sobie rady dają.. a przeszkadzać téż nie może. Na coby miał pomagać! Gdy tu przybył, już się na to zbierało... a potém poszło swoim porządkiem.
Doszedłszy, czego chciał, a nawet dowiedziawszy się szczegółów, prezes odprawił Bornowskiego, i z niepokojem w duszy spać się położył; nadto był przywiązany do tych swoich, jak je nazywał, dzieci, żeby go Juliana miłostki żywo obchodzić nie miały; próżno starał się zasnąć i z północy nie mogąc się snu doczekać, wyszedł do ogrodu, żeby się ochłodzić i namyślić, co czynić.
Apartament jego na dole wychodził szklanemi drzwiami w ulicę boczną; otworzywszy, prezes znalazł się w cienistym parku... Już z pół godziny błądził tak po szpalerach, gdy przesuwając się około altany lipowéj, szmer jakiś go zastanowił; postrzegł jakby dwie postacie siedzące pod drzewy na ławce, i wcale nie wahając się w takim razie szpiegować, zbliżył się pocichu...
Był to Julian z Polą... czego domyślić się łatwo, jak zwykle, nie pamiętni na to, co ich otaczało, nie ostrożni i tak zajęci sobą, że o oczach ludzkich ani nawet myśleli; żywa rozmowa wyrywała się z pod lip dosyć głośno i wyraźnie tak, że prezes całą ją mógł podsłuchać.
— Nie mów mi o tém — wołała Pola głosem łkania i namiętności pełnym — ja się nie łudzę nadziejami i nic nie pragnę od przyszłości; wiem dobrze, że ci twoja rodzina biednéj sieroty zaślubić nie pozwoli, ale wyznaj, żem na to dając ci się nie rachowała. Miłość moja zapłaciła się chwilą szczęścia, nic jéj więcéj nie potrzeba; przyszłość nie nasza... któż z ludzi może być jéj pewnym?... Ja nic nie chcę prócz twego serca...
Prezes głową pokiwał z niedowierzaniem...
— Moja najdroższa — odpowiedział Julian słabym głosem — tyś nie rachowała na przyszłość, ale ja dla mojego szczęścia zapewnić ją tobie muszę... Mógłżebym wyżyć bez ciebie? Bądź spokojna...
— Bylebyś mnie kochał, nie chcę więcéj.
— Ty się dręczysz przywidzeniami.
— Nie wymawiaj mi, ja sama wiem, że żółcią dolewam ten drobny kielich szczęścia, który mi Opatrzność zesłała, ale nie umiem kochać inaczéj; kocham gwałtownie, kocham i marzę, i truję się i zabijam... moją miłością. W oczach twoich zdaję się czytać to obojętność, to wzgardę, to znużenie; wybucham, dręczę nas oboje... to kara za grzech mój!
— A! ty to nazywasz grzechem?
— Nie kłam przede mną, ja znam, com zrobiła i potrafię nazwać tak, jak się to nazywa... Sierota, sługa, co szaloną potrzebą miłości wspina się tak wysoko, mąci pokój domowéj strzechy, która ją przyjęła, zdradza przyjaźń najczulszą... o! to szkaradnie... ale grzech moim jest tylko i pokuta moją będzie... Dla ciebie miłość ta przejdzie jak sen; w marzeniach późniejszego wieku przypomnisz ją sobie jak coś niepojętego i strasznego... dla mnie to karm na życie całe, a może jałmużna na drogę wieczności, na śmierć! Albo ja umrę! potrzebuję umrzéć, jeśli nas rozłączą! ciężaru tego życia dźwigaćbym nie potrafiła, oszalałabym... wydałabym ciebie i siebie... wściekle rzucałabym się na ludzi.
Pola się rozpłakała, Julian pocieszać ją zaczął.
— Dziecko — rzekł — tak-że mało rachujesz na mnie i serce moje?
— Złote serce — odparła sierota — ale jest-żeś ty panem pójść za niém? Prezes, matka, lada chwilę nas odgadną, może już wiedzą o wszystkiem, oskoczą cię, mnie wygnają... ulegniesz... Tak, to nieuchronne... ja to widzę, chciałabym tylko chwilę téj śmierci odsunąć, odwlec... odciągnąć... O! ty ulegniesz...
— Nigdy! — rzekł Julian, zbierając się na siłę...
— Cicho! nie przyrzekaj mi nic, bo niczego nie żądam. Myślisz, że przyjęłabym od ciebie w nagrodę téj narzuconéj miłości, twoję rękę, twoje imię, twoję przyszłość? Nie! ja-m tylko marzeniem dla ciebie, inna będzie rzeczywistością; cała oddałam ci się, nie żebyś mi za to zapłacił... ale żem cię kochała... miłością bez granic... Myślisz, że dozwoliłabym, aby świat czyste serce moje osądził i miłość uczynił targiem i podstępem... nie! i ja mam dumę moję! Chętnie robię ofiarę, ale nie przyjmuję poświęcenia; właśnie dlatego, żem uboga, dać pragnę, nie przyjmować.
— Polo! aniele drogi... w tém wszystkiém, pomyśl, czém mnie czynisz; ja ci mówić pozwalam! ale to mnie boli...
— O! gdybym ci mogła bólu oszczędzić! niestety! bez niego nie rozerwą się te węzły, spiłeś z ust moich pierwszą może czystszą rozkosz życia, i czary téj nie zapomnisz... Aleś ty mężczyzna!
— Tyś kobieta! mógłbym powiedziéć!
— Tak! i kobiety bywają niestałe... ale dane szczęście przywiązuje je do tych, którym były aniołami na chwilę, gdy was nuży i zniechęca miłość; kochacie, dopóki zdobywać miłość potrzeba; zdobytą rzucacie pod nogi, jak szmat zdarty białéj sukni, co wczoraj była szatą balową...
— Może są i tacy... ale ja!
— Każdy wyjątkiem, póki kocha... nazajutrz wszyscy podobni do siebie...
Prezes nie dosłyszał już reszty, i słuchać nie potrzebował; korzystał z gorącego uścisku, by się wymknąć niepostrzeżony, i powrócił do pokoju, niespokojniejszy niż kiedy.
Wszakże dziękował losowi, który go tam zawiódł, bo nic nad tę rozmowę lepiéj go ze stanem serc téj pary obeznać nie mogło; jakkolwiek niedowierzający, prezes nie omylił się na Poli, nie posądzał jéj nawet, żałował tylko...
Była chwila, że się zawahał, ale głos jéj, łzami przeplatany, wyraz o szczerości jego świadczący, złamały w nim podejrzenia... Snu już ani było pytać, siadł i zadumał się, co począć. Lada chwila pułkownikowa dopatrzyć mogła tych stosunków, jak on je łatwo wyśledził; należało uprzedzić i odmalować umyślném, co było przypadkowém; prezes cały plan osnuł sobie. Zamiast robić uwagi Julianowi, z drugiéj strony zwrócić się naprzód postanowił do Poli i niezwłocznie dla Karlińskiego myśléć o ożenieniu, by pamięć ich miłostek zatrzéć i zagładzić surowszemi obowiązkami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.