Dolina trwogi/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Dolina trwogi
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze "Rój"
Data wyd. 1928
Druk Druk. "Praca" F. Bogucki
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. The Valley of Fear
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.
Mistrz.

Mc. Murdo był człowiekiem, który umiał szybko zwrócić na siebie uwagę. Przekonano się o tem wszędzie, gdzie przebywał. W przeciągu tygodnia stał się najwybitniejszą osobistością u Shafterów. Mieszkało tam dziesięciu lub dwunastu gości, ale byli to uczciwi werkmistrze lub zwyczajni sklepikarze, ludzie odmiennego kalibru, niż młody Irlandczyk. Na wspólnych zebraniach wieczornych dowcipy jego były zawsze najlepsze, rozmowa z nim najbardziej ciekawą, jego śpiew najładniejszy. Był znakomitym towarzyszem zabaw i umiał budzie wesołość. A jednak od czasu do czasu, zdradzał jak w wagonie kolejowym skłonność do nagłego, niepohamowanego gniewu, budzącego szacunek, a nawet trwogę w tych, którzy się na gniew ten narazili. Dla prawa i wszystkiego, co z niem było złączone, okazywał pogardę, która cieszyła jednych, a niepokoiła drugich z jego współmieszkańców.
Jego niekłamany zachwyt świadczył od pierwszej chwili, że córka pana domu zdobyła odrazu jego serce. Nie krył się ze swoją miłością. Na drugi dzień wyznał, że ją kocha i odtąd powtarzał jej to stale, nie troszcząc się zupełnie o to, coby mu mogła odpowiedzieć.
— Ktoś inny! — zawołałby. — Tem gorzej dla niego! Niech się strzeże! Czyż pozwoliłbym sprzątnąć sobie szczęście z przed nosa. Możesz mi mówić „Nie“, Ettie! Przyjdzie dzień, kiedy powiesz „Tak“, a ja mogę czekać.
Był to niebezpieczny wielbiciel z jego eleganckimi, ujmującemi manierami i ostrym, irlandzkim dowcipem.
Miał zresztą coś z człowieka doświadczonego, tajemniczego, co pociąga kobietę i w końcu każe jej kochać.
Opowiadał o słodkich dolinach Monaghanu, skąd pochodził, o uroczej, dalekiej wyspie, o niskich wzgórzach i zielonych łąkach, tem piękniej się przedstawiających, że marzyło się o nich wśród śniegu i brudu. Potem opisywał życie w miastach na Północy, w Detroit i na równinach Michiganu; mówił o Buffalo i w końcu o Chicago, gdzie pracował w tartaku. A potem wspomniał o dziwnych zdarzeniach, romantycznych przygodach, które przeżył w tem wielkiem mieście, tak niezwykłych i tajemniczych, że mówić o nich nie należało. Wspominał o nagłym wyjeździe, o zerwaniu dawnych związków i ucieczce w obcy świat, która go sprowadziła do tej smutnej doliny, a Ettie słuchała z oczyma pełnemi współczucia i litości, tych dwuch uczuć, które tak szybko i tak łatwo mogą przekształcić się w miłość.
Mc. Murdo znalazł chwilowe zajęcie, jako buchalter, gdyż był człowiekiem wykształconym. Pracując przez cały dzień, nie miał dotąd czasu przedstawić się przewodniczącemu Loży Dawnego Zakonu Wolnomularzy. O obowiązku tym przypomniała mu jednak pewnego wieczoru wizyta Mike Scanlana, jego towarzysza podróży koleją. Scanlan, mały, nerwowy, o wyrazistej twarzy i czarnych oczach mężczyzna, ucieszył się bardzo jego widokiem. Po jednym czy dwóch kieliszkach whisky wyłuszczył cel swoich odwiedzin.
— Pamiętam twój adres, Mc Murdo — rzekł — i dlatego, zaglądnąłem do ciebie. Dziwi mnie to, że nie przedstawiłeś się dotąd mistrzowi. Cóż się stało, że nie widziałeś się jeszcze z przewodniczącym Mc Gintym?
— Znalazłem pracę. Jestem bardzo zajęty.
— Musisz znaleźć czas. Wielki Boże, popełniłeś straszne głupstwo, nie zgłosiwszy się do Domu Związku zaraz pierwszego dnia po przybyciu.
Mc Murdo zdziwił się nieco.
— Byłem członkiem Loży przez dwa lata, Scanlanie, ale nie przypuszczałem, żeby to była sprawa tak nagląca!
— Może w Chicago...!
— Wszak to to samo stowarzyszenie.
— Doprawdy? — Scanlan przyjrzał mu się długo i uważnie. Było coś groźnego w jego oczach.
— Więc nie?
— Powiesz mi o tem za miesiąc. Słyszałem, że miałeś małe starcie z policjantami, kiedy wysiadłeś z pociągu.
— Skąd wiesz o tem?
— Och, słyszałem — złe i dobre nowiny rozchodzą się prędko.
— Tak jest. Powiedziałem tym psom, co o nich myślę.
— Na Boga, sądzę, że przypadniesz do serca Mc Ginty’emu.
— Czyżby nie lubił policjantów?
Scanlan wybuchnął śmiechem.
— Idź i zobacz się z nim, mój chłopcze — rzekł żegnając się. — W przeciwnym wypadku całą swoją nienawiść do policji przeleje na ciebie. Dlatego usłuchaj rady przyjaciela i idź zaraz.
Zdarzyło się, że tego samego wieczoru Mc Murdo miał jeszcze ważniejszą sprawę, która skłoniła go aby poszedł za radą przyjaciela. Być może, że zaloty jego do Ettie stały się jeszcze wyraźniejsze, a może gospodarz dopiero teraz zdał sobie z nich sprawę, dość, że zawezwał młodego mężczyznę do swojego prywatnego mieszkania i przystąpił odrazu do rzeczy.
— Zdaje się, mój panie, — rzekł — że Ettie wpadła panu w oko. Czy to prawda?
— Tak, to prawda — odpowiedział młody człowiek.
— Otóż chciałem panu powiedzieć, że z tego nic nie będzie. Stara się o nią ktoś inny.
— Mówiła mi to.
— Mówiła panu prawdę. Ale, czy wspominała, kto to taki?
— Nie; pytałem się o to, ale nie chciała mi powiedzieć.
— Nie śmiała powiedzieć. Może nie chciała pana odstraszyć.
— Odstraszyć? — Mc Murdo zaperzył się w jednej chwili.
— Ach, tak, mój przyjacielu! Nie ma się co wstydzić, chociażbyś się go bał! To Teddy Baldwin.
— I któż to jest, u djabła?
— Jest przywódcą węglarzy.
— Słyszałem już o nich. Wspomina się o węglarzach to tu, to tam, a zawsze szeptem. Czego się wszyscy tak boicie! Cóż to są... węglarze?
Właściciel gospody zniżył głos instynktownie, jak każdy, kto mówił o straszliwym związku.
— Węglarze — rzekł — to dawny Zakon Wolnomularzy.
Młody człowiek drgnął.
— Jakto, przecież i ja należę do Związku.
— Pan! Gdybym wiedział, nie użyczyłbym panu gościny — nawet za cenę stu dolarów tygodniowo.
— Ale wszak Zakon stworzony został celem wzajemnej pomocy i dla dobra bliźnich. Tak głosi reguła.
— Może gdzie indziej. Nie tutaj!
— A tutaj?
— To związek morderców, nic więcej.
Mc Murdo uśmiechnął się z powątpiewaniem.
— Jakie pan ma dowody? — zapytał.
— Dowody? Czyż pięćdziesiąt morderstw, to mało? Śmierć Milmana i Van Shorsta i rodziny Nicholsonów i starego Mr. Hyama i małego Billy Jamesa i innych. Oto dowody! Wie o tem każdy mężczyzna i każda kobieta w tej dolinie.
— Posłuchaj mnie — pan! — rzekł z powagą Mc. Murdo. Albo pan cofnie te słowa, albo się pan wytłomaczy. Zrobi pan to zanim wyjdę z pokoju. Proszę się postawić w mojej sytuacji. Jestem obcym w tem mieście. Należę do stowarzyszenia, o którego niewinności jestem przekonany. Znanem jest ono w całych Stanach, jako stowarzyszenie zupełnie niewinne. W chwili, kiedy mam wstąpić do tutejszego związku, mówisz mi pan, że to związek morderców nazwanych „węglarzami“! Musisz się pan usprawiedliwić albo wytłomaczyć, Mr. Shafter.
— Mogę powiedzieć to tylko, co wszyscy wiedzą, mister. Przewodniczący jednego związku jest zawsze przewodniczącym drugiego. Jeśli obrazisz jednego, drugi uderza. Przekonaliśmy się o tem często.
— To plotki! Żądam dowodów! — rzekł Mc. Murdo.
— Jeśli pan zostanie tutaj, dowodów znajdzie się dosyć. Ale zapomniałem, że pan należy do nich. Będziesz wkrótce takim, jak inni. Proszę poszukać sobie innego mieszkania, mister. Nie chcę pana mieć w swoim domu. Nie dość, że jeden z tych ludzi zaleca się do mojej Ettie, a ja nie śmiem wyrzucić go za drzwi, teraz jeszcze drugi wprowadza się pod mój dach. Tak jest, nie życzę sobie, abyś pan spał tutaj jutro.
Mc’owi Murdo zagroził wyrok wygnania nie tylko z wygodnego mieszkania ale i od ukochanej dziewczyny. Spotkał się z nią w jadalni tego samego wieczoru i zawiadomił ją o swoich kłopotach.
— Ojciec pani wypowiedział mi mieszkanie — rzekł. — Mniejsza o mój pokój, ale zaiste, Ettie, chociaż znam panią dopiero tydzień, nie mogę żyć bez ciebie.
— Cicho, Mr. Mc. Murdo. Nie mów pan tego! — rzekła dziewczyna. — Czyż nie wspominałam, że już zapóźno? Ktoś inny wchodzi tu w grę i chociaż nie przyrzekłam mu odrazu małżeństwa, nie mogę jednak obiecywać go drugiemu.
— A gdybym był pierwszy, czy miałbym nadzieję?
Dziewczę ukryło twarz w dłoniach.
— Oh! Gdyby pan był pierwszy! — wyjąkała przez łzy.
Mc. Murdo padł przed nią na kolana.
— Na miłość Boską, niech tak będzie! — zawołał. — Czy chcesz złamać sobie i mnie życie z takiego powodu? Posłuchaj głosu serca, najdroższa! To najlepszy doradca.
Ujął białe rączki Ettie w swoje silne, brunatne dłonie.
— Powiedz, że będziesz moją, a damy sobie radę.
— Nie tutaj?
— Tak jest, tutaj.
— Nie, nie, Jack! — Utulił ją w swoich ramionach. — Tutaj, to niemożliwe. Czy mógłbyś mnie stąd zabrać?
Na twarzy Mc’a Murdo odmalowała się walka, ale już za chwilę twarz ta była, jakby z granitu wykuta.
— Nie, tutaj — rzekł. — Obronię cię przed całym światem, Ettie.
— Dlaczego nie chcesz uciec stąd razem ze mną?
— Nie, Ettie, nie mogę stąd wyjechać.
— Ale dlaczego?
— Spaliłbym się ze wstydu, gdybym się dał stąd wypędzić. Zresztą, czego się mam lękać? Czyż nie jesteśmy wolnymi obywatelami w wolnym kraju? Jeśli ty mnie kochasz, a ja ciebie, kto nas może rozłączyć?
— Nie wiesz, Jack. Jesteś tu od niedawna. Nie znasz Baldwina. Nie znasz Mc’a Ginty i jego węglarzy.
— Nie, nie znam ich, nie lękam się ich i nie wierzę w ich istnienie! — rzekł Mc. Murdo. — Żyłem między grubiańskimi ludźmi, moja najukochańsza, ale zamiast się ich bać, doprowadziłem zawsze do tego, to oni się mnie bali. To szaleństwo, Ettie. Jeśli ci ludzie, jak twierdzi twój ojciec, popełnili szereg zbrodni w tej dolinie i jeśli każdy zna ich z nazwiska, czemuż nikt nie odda ich w ręce sprawiedliwości? Odpowiedz mi, Ettie.
— Ponieważ nikt nie śmie świadczyć przeciw nim. Nie przeżyłby wówczas nawet miesiąca. Mają oni zresztą swoich ludzi, którzy przysięgną zawsze, że oskarżony był zdala od miejsca zbrodni. Musiałeś o tem chyba czytać, Jack! Sądziłam, że o tych wypadkach pisały wszystkie gazety w Stanach.
— Prawda, czytałem coś podobnego, ale uważałem to za kłamstwo. A może ci ludzie mają jakieś powody, aby tak czynić. Może doznali krzywdy i nie umieją sobie inaczej poradzić?
— Oh, Jack, nie mów w ten sposób! Tak mówi i... on!
— Baldwin. A więc on tak mówi?
— I dlatego czuję do niego wstręt. Oh, Jack, teraz mogę ci powiedzieć prawdę, że nienawidzę go z całego serca; ale lękam się go także. Lękam się go ze względu na siebie, ale przedewszystkiem ze względu na ojca. Czuję, że gdybym powiedziała, co o nim myślę naprawdę, sprowadziłabym na nas wielkie nieszczęście. Dlatego łudziłam go wpół-obietnicami. Było to naszą jedyną nadzieją. Gdybyś jednak chciał uciec, Jack, zabralibyśmy ojca i żyli razem daleko stąd, gdzie nie sięga władza tych przeklętych ludzi.
Znowu na twarzy Mc’a Murdo odmalowała się walka i znowu twarz ta stała się, jakby z granitu wykutą.
— Żadne nieszczęście nie spotka cię, Ettie — ani twojego ojca. Co do owych przeklętych ludzi, mam wrażenie, że uważać mnie będziesz za najgorszego z nich, zanim się to wszystko skończy.
— Nie, nie, Jack. Ufać ci będę zawsze.
Mc Murdo zaśmiał się gorzko.
— Wielki Boże, znasz mnie przecież tak mało! Twoja niewinna dusza, najdroższa, nie zdaje sobie nawet sprawy, co dzieje się w mojej. Ale co to za gość?
Drzwi otwarły się nagle i wszedł młody człowiek z miną, która wskazywała, że czuje się tu, jak u siebie w domu. Był to przystojny, rzutki młodzieniec, prawie tego samego wieku i podstawy, co Mc Murdo. Piękna twarz, o groźnych, bystrych oczach i zakrzywionym orlim nosie, patrzała dziko z pod szerokiego filcowego kapelusza, którego zdjąć nie raczył, na siedzącą przy kominku parę.
Ettie zerwała się na nogi, zmieszana i zaniepokojona.
— Cieszę się, że pana widzę, Mr. Baldwin — rzekła. — Przychodzi pan wcześniej, niż sądziłam. Proszę spocząć.
Baldwin stał, wskazując ręką na Mc’a Murdo.
— Któż to taki? — zapytał krótko.
— To mój znajomy, Mr. Baldwin — nasz nowy lokator, Mr. Mc. Murdo, pozwoli pan, że mu przedstawię Mr. Baldwina.
Obaj młodzieńcy skłonili się sobie niechętnie.
— Zapewne Miss Ettie wspomniała panu, co mnie z nią łączy? — rzekł Baldwin.
— Nie sądzę, aby pana coś z nią łączyło.
— Doprawdy? Zaraz pan zrozumie. Wiedz pan, że ta młoda kobieta należy do mnie, dlatego radzę abyś skorzystał z pięknego wieczoru i udał się na spacer.
— Dziękuję, nie mam ochoty.
— Nie ma pan ochoty? — Dzikie oczy mężczyzny zabłysły gniewnie. — A może ma pan ochotę się bić, panie lokatorze?
— Owszem — zawołał Mc. Murdo, zrywając się na nogi. — Z prawdziwą przyjemnością.
— Na miłość Boską, Jack! Oh! Na miłość Boską! — zawołała biedna, zrozpaczona Ettie. — Oh! Jack! Jack, on ci zrobi coś złego!
— Oh, więc to jest już „Jack“? — rzekł Baldwin z przekleństwem. — Jużeście się porozumieli?...
— Oh, Ted, zastanów się — nie rób głupstw! Zrób to dla mnie, Ted, jeśliś mnie kiedy kochał i wybacz mu!
— Sądzę, Ettie, że najlepiej zrobisz, pozostawiwszy nas samych — rzekł szybko Mc. Murdo. — A może, Mr. Baldwin, ma pan ochotę wybrać się ze mną za miasto? Wieczór jest piękny, a w pobliżu znajdziemy odpowiednie miejsce.
— Załatwię się z panem, nie brudząc nawet własnych rąk — rzekł jego przeciwnik. — Lepiejby było dla ciebie, aby noga twoja nie stanęła w tym domu!
— Mamy czas teraz — zawołał Mc Murdo.
— Sam czas wybiorę, mister. To moja rzecz. Popatrz tutaj! — Odwinął rękaw i odsłonił na przedramieniu tajemniczy znak, który wyglądał, jakby wypalony żelazem. Był to trójkąt w kole. — Czy wiesz, co to znaczy?
— Nie wiem i nie dbam o to!
— A zatem się dowiesz. To ci obiecuję. Nie będziesz długo czekał. Może Miss Ettie opowie ci coś o tem. Co do ciebie, Ettie, przyjdziesz do mnie na kolanach. Słyszysz, dziewczyno? Na kolanach. I wtedy powiem ci, jak cię ukarzę. Nawarzyłaś piwa... i na Boga, wypijesz je! — Obrzucił ich wzrokiem pełnym wściekłości. Potem odwrócił się i za chwilę drzwi z trzaskiem zamknęły się za nim.
Mc Murdo i dziewczyna stali czas pewien w milczeniu. Potem objęła go rękoma.
— Oh, Jack, jaki dzielny jesteś! Ale to na nic się nie przyda... musisz uciekać. Tej nocy — Jack — tej nocy! To jedyny twój ratunek. On cię zabije. Czytałam to w jego straszliwych oczach. Cóż znaczysz ty, wobec ich dwunastu z Mistrzem Mc. Gintym i całą Lożą?...
Mc Murdo uwolnił się z jej uścisku, ucałował ją delikatnie posadził w krześle.
— Cicho, najdroższa, cicho! Nie lękaj się o mnie. Jestem sam Wolnomularzem. Wspomniałem o tem twojemu ojcu. Może nie jestem lepszy, niż inni, dlatego nie rób ze mnie świętego. A może mnie już nienawidzisz, skoro powiedziałem ci tyle.
— Nienawidzieć cię, Jack! Nigdy w życiu. Słyszałam, że to tylko tutaj jest zbrodnią być Wolnomularzem, dlaczegóżbym zatem miała o tobie źle sądzić? Jeśli jednak jesteś Wolnomularzem, Jack, dlaczego nie pójdziesz i nie zaprzyjaźnisz się z Mistrzem Mc. Gintym? Och, śpiesz się, Jack, śpiesz się? Musisz się z nim rozmówić, inaczej te psy rzucą się na ciebie.
— I ja tak myślę — rzekł Mc Murdo. — Pójdę tam teraz i załatwię całą sprawę. Powiedz twojemu ojcu, że będę tu dzisiaj spał i że rano poszukam sobie innego mieszkania.
Knajpa Mc’a Ginty była przepełniona, jak zwykle, gdyż zbierały się tu najgorsze szumowiny miasta. Właściciel był człowiekiem popularnym ze względu na swoją prostotę i jowialność, która stanowiła maskę, skrywającą wiele rzeczy. Pominąwszy jednak jego popularność, lęk, jaki budził w mieście i w całej, trzydzieści mil długiej, dolinie i za górami wystarczał, żeby zapełnić szynkownię, gdyż nikt nie ośmielił się lekceważyć jego gościny.
Poza tą ukrytą władzą, której, jak ogólnie wierzono, używał w bezwzględny sposób, był wysokim urzędnikiem, radcą miejskim i pełnomocnikiem w sprawach komunikacji, wybranym głosami bandytów, którym odwdzięczał się z kolei w rozmaity sposób. Podatki i opłaty były olbrzymie, o sprawy publiczne nikt nie dbał, dochody sprzeniewierzali przekupieni urzędnicy, a uczciwy obywatel musiał opłacać złodziei publicznego dobra i trzymać język za zębami z obawy, by go nie spotkało coś gorszego. I tak z roku na rok, brylantowe spinki przewodniczącego Mc’a Ginty rzucały się bardziej w oczy, jego złoty łańcuch stawał się coraz cięższym na coraz bardziej przestronnej kamizelce, a jego knajpa rozwijała się coraz to więcej, aż w końcu zajmowała całą prawie ulicę Targową.
Mc Murdo pchnął drzwi knajpy i torował sobie drogę wśród ciżby, w atmosferze pełnej dymu tytoniowego i przesyconej zapachem alkoholu. Lokal był jasno oświetlony i wielkie, ciężkie, pozłacane lustra na wszystkich ścianach odbijały i uwydatniały wspaniałość illuminacji. Szereg kelnerów z zawiniętemi rękawami koszul krzątał się, przyrządzając napoje dla gości, którzy tłoczyli się do szerokiej, okutej grubą blachą lady. Na końcu jej, wsparty o nią całem ciałem, z cygarem w kącie ust, stał rosły, silny, dobrze zbudowany mężczyzna, który mógł być tylko sławnym Mc’iem Gintym. Był to czarnogrzywy olbrzym, z brodą zachodzącą aż za policzki i kruczą czupryną, która spadała mu na kołnierz. Cerę miał smagłą, jak Włoch, a oczy jego miały dziwny, martwy, czarny kolor, co w związku z lekkim zezem nadawało im wyraz złowrogi. Zresztą wszystko w tym człowieku, jego szlachetna postać, ładne rysy twarzy i otwartość zgadzały się z jowialnemi manierami, które przybrał. Oto — powiedziałby ktoś — człowiek prosty, uczciwy, który ma prawe serce, chociaż czasem wymknąć mu się mogą szorstkie słowa. Jedynie wówczas, kiedy martwe, czarne oczy, głębokie i bezlitosne, spoczęły na rozmawiającym z nim, ten pojmował, że stoi twarzą w twarz z jednostką zdolną do każdego przestępstwa, obdarzoną siłą, odwagą i zręcznością, która czyniła ją jeszcze groźniejszą.
Przypatrzywszy się dobrze swojemu człowiekowi Mc Murdo utorował sobie do niego drogę łokciami z wrodzoną mu bezwzględną śmiałością i przecisnął się przez otaczającą go grupę dworaków, którzy mówili komplementy potężnemu przewodniczącemu Związku, i śmieli się na całe gardło z jego najdrobniejszych żartów. Bystre, szare oczy młodego cudzoziemca, spojrzały bez obawy przez szkła na martwe i czarne, które zwróciły się groźnie ku niemu.
— Nie przypominam sobie ciebie, młodzieńcze.
— Jestem tu obcym, Mr. Mc Ginty.
— Ale powinieneś wiedzieć przynajmniej, jaki noszę tytuł.
— To radca Mc. Ginty, młody człowieku — przemówił głos z tłumu.
— Przykro mi bardzo, panie radco. Nie znam tutejszych stosunków. Ale polecono mi widzieć się z panem.
— Widziałeś mnie już. I cóż o mnie myślisz?
— Nie mogę jeszcze nic powiedzieć. Jeśli serce pańskie nie ustępuje pańskiemu ciału, a dusza jest również piękna, jak rysy twarzy, nie potrzeba mi niczego więcej — rzekł Mc. Murdo.
— Masz irlandzki dowcip, bądź co bądź — zawołał właściciel szynkowni, nie wiedząc, czy żartować z tak śmiałym gościem, czy też strzedz swojej godności. — A zatem wygląd mój podoba ci się?
— Naturalnie — rzekł Mc. Murdo.
— I polecono ci zobaczyć się ze mną?
— Tak jest.
— A kto?
— Brat Scanlan w Loży 341 Vernissa. Piję za pańskie zdrowie, panie radco i na naszą bliższą znajomość! — Podniósł do ust szklankę, którą mu podano i dał znak małym palcem, kiedy ją wychylał.
Mc. Ginty, który przyglądał mu się bacznie, ściągnął swoje gęste, czarne brwi.
— Oh, czy być może? — rzekł. — Musimy pomówić jeszcze o tem, mister...
— Mc. Murdo.
— Proszę bliżej, Mr. Mc. Murdo, gdyż w tych okolicach nie można każdemu ufać, ani wierzyć w to, co mówi. Pójdź tu na chwilę za ladę!
Był tam mały pokoik, zastawiony beczkami. Mc. Ginty zamknął ostrożnie drzwi, poczem usiadł na jednej z nich, gryząc cygaro i przyglądając się towarzyszowi swojemi niepokojącemi oczyma. Przez kilka minut siedział w zupełnem milczeniu.
Mc. Murdo zniósł te oględziny z humorem, trzymając jedną rękę w kieszeni, drugą podkręcając brunatnego wąsa. Nagle Mc. Ginty przerwał milczenie i dobył rewolweru.
— Przypatrz się tu, żartownisiu — rzekł. — Gdybym się przekonał, że bierzesz mnie na kawał, nie będę robił z tobą ceremonji.
— To dziwne przywitanie — odpowiedział Mc. Murdo z godnością — jak na Mistrza Wolnomularzy w stosunku do nieznanego brata.
— Trudno, musisz się z tem pogodzić — rzekł Mc. Ginty — i biada ci, jeśli mnie oszukujesz. Gdzie cię wtajemniczano?
— W Loży 29, Chicago.
— Kiedy?
— 24-go lipca, 1872 r.
— Kto mistrzem?
— James H. Scott.
— Kto jest kierownikiem okręgu?
— Bartholome Wilson.
— Hm! To się zgadza. Co tu robisz?
— Pracuję, jak i pan, ale na mniejszą skalę.
— Nie ociągasz się z odpowiedziami.
— Tak, byłem zawsze bardzo wymowny.
— A do czynów jesteś również skory?
— Cieszyłem się pewną sławą w gronie znajomych.
— Dobrze, przekonamy się o tem wcześniej, niż przypuszczasz. Czy słyszałeś coś o Loży w tych stronach?
— Słyszałem, że bratem może być tylko prawdziwy mężczyzna.
— To prawda, Mr. Mc. Murdo. Dlaczego opuściłeś Chicago?
— Niech mnie powieszą, jeśli powiem.
Mc. Ginty otworzył oczy. Nie był przyzwyczajony, aby odpowiadano mu w podobny sposób i to go bawiło.
— Dlaczego mi nie chcesz powiedzieć?
— Ponieważ nie życzę sobie kłamać wobec brata.
— A zatem prawda jest tak zła?
— Może pan myśleć, co się panu podoba.
— Chyba nie wyobrażacie sobie, mister, że przyjmę do Loży, której mistrzem jestem, człowieka, którego przeszłości nie znam?
Mc. Murdo zmieszał się. Potem wydobył pomięty wycinek gazety z kieszeni spodniej.
— Nie wyda pan towarzysza? — zapytał.
— Dostaniesz w gębę, jeśli odezwiesz się do mnie jeszcze raz w podobny sposób — zawołał Mc. Ginty z gniewem.
— Ma pan słuszność, panie radco — rzekł Mc. Murdo tonem łagodnym. — Proszę o przebaczenie. Nie zastanowiłem się nad mojemi słowami. Wiem, że mogę panu zaufać. Spojrzyj pan na ten wycinek.
Mc. Ginty przebiegł wzrokiem wzmiankę w New York Week z 1874 r. o zastrzeleniu niejakiego Jonasa Pinto, w szynkowni na Market Street w Chicago.
— Tyś to zrobił? — zapytał, oddając mu odcinek.
Mc. Murdo skinął potakująco.
— Dlaczego zastrzeliłeś go?
— Pomagałem Wujowi Samowi robić dolary. Być może, że moje nie były tak dobre, jak jego, ale wyglądały równie dobrze i były tańsze. Ów człowiek, Pinto, pomagał mi puścić je w obieg... Potem groził, że mnie wyda. Może mnie wydał. Nie czekałem na to. Zabiłem go i dałem nura do okręgu węglowego...
— Dlaczego do okręgu węglowego?
— Ponieważ wyczytałem w gazetach, że tu nie zwracają uwagi na podobne drobiazgi.
Mc Ginty roześmiał się.
— Byłeś pierwej fałszerzem monet, potem mordercą i przybyłeś w te strony w nadziei, że powitają cię tu z otwartemi rękoma?
— Otóż to — odpowiedział Mc Murdo.
— Mam wrażenie, że zajdziesz daleko. Powiedz, czy umiesz jeszcze robić dolary?
Mc Murdo wyjął z pół tuzina z kieszeni. — Te nigdy nie widziały mennicy w Waszyngtonie — rzekł.
— Nie może być! — Mc Ginty trzymał je do światła na swej ogromnej, obrośniętej włosami, jak u goryla, łapie. — Nie widzę różnicy. No, będziesz, jak sądzę, bardzo użytecznym bratem. W czasach obecnych musimy dbać przedewszystkiem o siebie. Nie możemy się oglądać na tych, którzy nas pragną przyprzeć do ściany.
— Sądzę, że i ja nie zawiodę nadziei; starać się będę o to razem z innymi.
— Masz, zdaje się, dobre nerwy. Nie przeląkłeś się mojego pistoletu.
— Nie ja byłem w niebezpieczeństwie.
— Któż zatem?
— Pan, panie radco. — Mc Murdo wyciągnął pistolet z odwiedzionym kurkiem z bocznej kieszeni kurtki. — Mierzyłem do pana przez cały czas. Sądzę, że strzał mój padłby równocześnie z pańskim.
Mc Ginty zaczerwienił się z gniewu, a potem wybuchnął śmiechem.
— No! — rzekł. — Sądzę, że Loża będzie z ciebie dumną... Czego chcesz, u djabła! Czyż nie mogę mówić z nikim sam na sam nawet przez pięć minut, aby mi ktoś nie przerwał?
Kelner stał skonfundowany.
— Przykro mi, panie radco, ale to Mr. Ted Baldwin. Mówi, że chce się z panem widzieć w tej chwili.
Wiadomość ta była niepotrzebną, gdyż przez ramię służącego wyglądała wzburzona, okrutna twarz samego Baldwina. Odsunął kelnera na bok i zamknął za nim drzwi.
— A więc — rzekł, obrzucając M’ca Murdo spojrzeniem pełnem wściekłości — jesteś tu pierwszy i chcę panu coś powiedzieć, panie radco, o tym człowieku.
— Mów pan zatem przy mnie, — zawołał Mc Murdo.
— Powiem kiedy mi się będzie podobało i gdzie zechcę.
— Cicho, cicho! — rzekł Mc. Ginty, wstając z beczki. — To niepotrzebne. Mamy nowego brata, Baldwin i nie możemy witać go w taki sposób. Daj mu rękę, człowieku!
— Nigdy! — zawołał Baldwin rozwścieczony.
— Mogę się z nim spróbować, o ile sądzi, że zrobiłem mu krzywdę, — rzekł Mc Murdo. — Mogę spróbować się z nim na pięści lub jeśli zechce, w każdy inny sposób. Pozostawiam jednak nas do rozstrzygnięcia panu, panie radco, jako mistrzowi.
— O cóż chodzi?
— O młodą kobietę. Jest ona wolna i może wybierać.
— Doprawdy? — zawołał Baldwin.
— Ma w każdym razie prawo wybierać między dwoma braćmi z Loży — rzekł przewodniczący.
— Oh, takie jest pańskie zdanie?
— Tak jest, Tedzie Baldwin — rzekł Mc Ginty z groźnem wejrzeniem. — Czyżbyś chciał je krytykować?
— Pan chce odepchnąć mnie, który stałem przy nim przez te pięć lat na korzyść człowieka, którego nigdy przedtem nie widziałeś? Nie jest pan dożywotnim Mistrzem Jacku Mc Ginty i na Boga, przy następnych wyborach!...
Radca skoczył ku niemu, jak tygrys. Chwycił go jedną ręką za gardło i rzucił na beczkę. W wściekłym gniewie udusiłby go rzeczywiście, gdyby nie interwencja Mc’a Murdo.
— Zwolna, panie radco! Zwolna, na miłość Boską! — zawołał, pociągając go wstecz.
Mc Ginty wypuścił z rąk Baldwina, a ten, wzburzony i wystraszony, chwytając w płuca powietrze i drżąc na całem ciele, jak człowiek, który zaglądnął śmierci w oczy, usiadł na beczce.
— Wyrzucałeś mi to już nieraz, Tedzie Baldwin. Podziękowałem ci teraz — zawołał Mc Ginty, dysząc ciężko. — Może się łudzisz, że kiedy mnie złożą z urzędu, ty sam obrany zostaniesz Mistrzem. To Loża rozstrzygnie. Ale jak długo jestem jeszcze przewodniczącym, nie zniosę, aby ktoś występował przeciw mnie i moim rozporządzeniom.
— Nie mam nic przeciw panu — wyjąkał Baldwin, dotykając swojej szyi.
— A więc wszystko w porządku — zawołał drugi, dawnym jowialnym tonem. — Jesteśmy wszyscy dobrymi przyjaciółmi i na tem koniec.
Zdjął z półki butelkę szampana i odkorkował.
— Spełnimy — ciągnął dalej, napełniwszy trzy szklanki — przepisany przez Lożę toast zgody. Po tym toaście, jak wiecie, winny zniknąć wszelkie wzajemne urazy. Dalej, Tedzie Baldwin, połóż rękę lewą na mojej szyi i mów, o co ci chodzi!
— Chmury są ciężkie — odpowiedział Baldwin.
— Ale nastanie stała pogoda.
— I to przysięgam.
Obaj mężczyźni wypili wino, poczem powtórzono ceremonję między Mc’em Murdo i Baldwinem.
— Koniec niesnasek, — zawołał Mc Ginty, zacierając ręce. — Inaczej podpadnięcie pod rękę Loży, a ta ma ciężką łapę w tych stronach, jak o tem wie dobrze Brat Baldwin i o czem ty, Bracie Mc Murdo, przekonasz się prędko, gdybyś się jej naraził.
— Nie mam najmniejszej ochoty, — rzekł Mc. Murdo. Wyciągnął rękę do Baldwina. — Jestem skory do kłótni, ale i do zgody. To wina mojej irlandzkiej krwi, jak mówią. Ale to już minęło i nie żywię żadnych uraz.
Baldwin musiał uścisnąć wyciągniętą dłoń, gdyż czuł na sobie groźny wzrok Mistrza. Ale ponura twarz jego świadczyła, że słowa przeciwnika nie odniosły skutku.
Mc Ginty poklepał ich po plecach.
— Oh! Te dziewczęta, te dziewczęta! — zawołał. — I pomyśleć, że dwóch moich chłopców musiało się zakochać w tej samej spódniczce. To djabelskie szczęście. Musicie się z sobą pogodzić, gdyż sprawa ta nie podpada pod sąd mistrza dzięki Bogu. Mamy i tak dosyć kłopotów, bez kobiet. Będziesz wprowadzony do Loży 341, Bracie Mc Murdo. Mamy swoje drogi i metody, różniące się od chicagowskich. W nocy, w sobotę mamy zebranie na którym wyzwolimy cię po wieczne czasy w Dolinie Vernissy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Anonimowy.