Dno nędzy/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dno nędzy
Pochodzenie Brzask
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

W parę dni potem otworzyła się u Grzegorza na ręku pierwsza większa rana. Święcie wierzył i innych upewniał, że go urzekła Mergeń.
— Skądby się nagle dziura wziąć mogła? Jeszcze czas! Ona wiedźma... Dotychczas czuję w sobie jej wzrok! A i palić mnie zaczęło tam, gdzie głowę oparła... Och, ja nieszczęśliwy!
Położył się, jęczał i nic robić nie chciał.
— Cóż ty Grzegorzu takeś się od razu dał zwalić? Nie daj się i ja przecież nie na całych nogach chodzę... Zginiemy, jeżeli się wszyscy pokładziemy! Mergeń znowu dziś rybę z bucza zabrała... Co to będzie? — upominał go Prąd.
— A niech tam! Wszystko przez was...
Mergeń tymczasem, nie widząc Grzegorza, krążyła coraz śmielej dokoła jurty. Chwilami, zdawało się, że się do niej wedrze. Zaczepiła nawet Byterchaj, zaskoczywszy ją w lesie przy zbieraniu chrustu.
— Co się z Grzegorzem dzieje?... Dlaczego nie wychodzi? Co się tam u was stało?
Dziewczynka zbladła, zmartwiała jak kawałeczek lodu i nic nie mówiąc, wpatrywała się w ludojadkę wybiegłemi z powiek oczami.
— Czegóż nie odpowiadasz głupi bechu!... Przecież cię nie zjem! — krzyknęła i nagle splunęła, machnęła ręką i skoczyła w zarośla.
— Mówiła, że mnie jeszcze nie zje... Pewnie w zimie to nastąpi... — zwierzała się dziewczynka Prądowi, opowiadając mu cale zdarzenie.
— Dałby Bóg, aby teraz inni tego zrobić nie potrzebowali. Co z nami będzie, doprawdy nie wiem. Suszoną rybę teraz jeść musimy, a co w jesieni jeść będziemy, o tem nikt nie myśli... Chyba ty Anko, pójdziesz do gminy i swoje odbierzesz. Muszą ci dać... Dziesięć bydląt miałaś, to choć parę oddać powinni...
— Dokąd teraz pójdę? Takie komary!
— Jakie tam komary? Wiadomo przecież, że na Piotra i Pawła zupełnie żądło stracą... Więcej huczą niż jedzą... Prawda, że droga daleka, ale w jaki dzień wietrzny pójść można...
— Zobaczymy... Jeszcze teraz mamy trochę pożywienia... Może sami z gminy krowę przyślą... Przecie kazałam powiedzieć, że chcę swoje odebrać — broniła się Anka.
— Daj jej pokój... Pójdzie kiedy czas przyjdzie. Ona nie taka, nie wykrętna! A teraz doprawdy komary udusić ją mogą... Niech zwolnieją — bronił swej kobiety Grzegórz. — Lepiej pilnuj bucza, może uda ci się co z pod rąk tej piekielnicy porwać...
— A jakże... mądryś... to czemu sam nie idziesz?...
— Widzisz, Prądzie... Co ty masz do stracenia? Nic! Już ona ciebie przesiąkła na wylot. A ja mam jedną tylko małą rankę, może się jeszcze zgoi. Oszczędź mnie, niech ta wiedźma na mnie nie patrzy... niech nie bije oczami... Zlituj się!
— Pewnie!... Wylegiwać się w pościeli... — mruczał Prąd, ale szedł nad rzeczkę i wysiadywał tam po całych nieraz dniach, aby uprzedzić Mergeń i zabrać połów natychmiast, skoro wpadnie do matni. Pewnego dnia wrócił niezmiernie zaperzony:
— Zabrała, w moich oczach zabrała... Przybiła na łodzi wprost do przegrody, wlazła na mostek, odwiązała bucz... Krzyczę na nią: nic! Zacząłem rzucać patykami... »Ej«, mówi, »daj pokój, bo zejdę na brzeg i zbiję cię!«...
— A ty co?
— Próbowałem ją wstydzić, ale wstyd jej się nie ima! Postawiła bucz na miejsce. »Moje«, mówi, »a jeżeli ty tu będziesz się kręcił, to cię złapię i nogi poobtrącam!« Patrzcie ją, moje chore nogi i te jej zawadzają! — krzyczał rozgniewany.
— Nie, sam już więcej nie pójdę!... Mam dość tego... Chyba że z Anką, jeżeli ty Grzegorzu nie chcesz...
Jakut uniósł się na pościeli i spojrzał nań podejrzliwie.
— Chce, to niech idzie. Jestem chory — rzekł na pozór obojętnie.
— Już wolę pójść do gminy. Pójdę skoro wiatr zawieje... — pospiesznie zagadała młoda kobieta.
— Idź, Anko, idź! — krzyknął z ożywieniem Prąd — o sieci proś, o łódkę proś...
— Opowiedz gminie wszystko. Niech widzi, że giniemy, że zabić nas chce wiedźma jęknęła Kutujachsyt...
— I o krowy proś — dodał Grzegorz. — Muszą dać, nasze są przecie, własne przecie. Inaczej powiedz, wszyscy po nie przyjdziemy...
— Gdy będziemy mieli sieci i łódkę — ciągnął Prąd — to już znajdę taki kąt wśród jezior, że ta piekielnica dyabła zje, nim je odszuka... Głowę za to daję... Niech się wścieknie, niech nogi sobie poobtrąca, a przekona się, że są od niej mędrsi... Ho... ho... Bo co chłop, to zawsze chłop, a nie baba! Z sieciami i z łódką zupełnie inne będzie gadanie... Płynę sobie gdzie chcę... rzucam sobie, gdzie wolę...
— Tylko chyba wezmę z sobą Byterchaj — przerwała Anka. — Strasznie jakoś samej... Gdy mała będzie ze mną, zawsze muszą mnie oszczędzać... Bo któż ją wtedy odprowadzi... I litość serca im prędzej poruszy...
— A co, pójdziesz, Byterchaj?
Dziewczynka schowała się za komin i nie odpowiadała.
— Ludzi zobaczysz... dzieci... prawdziwych Jakutów... może do samego księcia dojdziecie.
— Ludzi zobaczysz... Idź, dziecię, zobaczysz, jak żyliśmy niegdyś... Świat wesoły i szeroki... Psy, konie, krowy wyliczała Kutujachsyt...
— Może ci co dadzą? Może ci dadzą pierścionek miedziany, albo cynowe kolczyki? A może ci dadzą paciorków? W tej okolicy, gdzie pójdziecie bogaci mieszkają Jakuci...
— Jakże pójdę taka! — szepnęła dziewczynka, wysuwając z ciemności swój goły grzbiet.
— Właśnie taka idź, to się prędzej serca ich zmiękczą... zobaczą niedolę naszą... — westchnęła Kutujachsyt.
— Komary ją zjedzą... gadanie! — krzyknął Prąd. — Nie dam dziewczyny!
— Chustką ją moją okryję a tam u ludzi będzie można zdjąć — rzekła Anka.
Stanęło na tem, że pierwszego dnia wietrznego obie pójdą do księcia.
Była to trudna przeprawa. Książę mieszkał wiorst około dwadzieścia, a może i więcej od tego miejsca. Po drodze ciągnęły się grzązkie błota i moczary, które trzeba było brzegiem jezior daleko okrążać. Były tam i rzeczki. O brodach i przeprawach Anka wiedziała tylko ze słyszenia. Mężczyźni wysilali się, aby jej o ile można najdokładniej opowiedzieć i uprzytomnić kierunek drogi. Rysowali na ziemi małe mapy i powtarzali bez liku:
— Na prawo jezioro, na lewo las... Dalej bagno... Potem znów: na lewo jezioro, a na prawo brzeźniak... Pójdziesz ścieżką... Rozumiesz...
— Pójdę ścieżką — wzdychała Anka. — Bóg dopomoże! Pójdę, pójdę, aż dojdę! Rozumiem...
— Droga prosta, jak strzelił. Zawsze na zachód słońca.
— Z początku na prawo jezioro, potem na lewo jezioro... Potem przebrnie się przez bagno. Nie głęboko tam, ale trzeba się trzymać szlaku, gdzie rosną samotne modrzewie. Potem wyjdziecie nad jezioro. Tam zwrócicie się na południe... dokoła, dookoła po samym brzeżku, bo dalej topiel — gadał Prąd.
— W Bogu nadzieja! wzdychała Anka.
Dzień był wietrzny, a gdy słońce podniosło się wyżej i przygrzało, wiatr zamienił się w burzę. Z pod nieba czystego jak wymiótł, fale rwącego powietrza spadały na płaską ziemię, na chybotliwe jeziora. One z takim impetem parły na mniejsze wodne obszary, że ścierały z nich bałwany. Gładkie na pozór wody drżały jak wrzątek. Większe wodozbiory porysowane, z naprężonemi jak żyły półkolami wężowych fal, wzruszone do głębi, rozszalałe, zdawało się, z brzegów gotowe były wyskoczyć, lecz pod dłonią wichru podnieść się w górę nie mogły. Tłukły więc całą swą masą o bagnistą ziemię, jak tłucze dręczony więzień głową o ścianę. I tylko wodne olbrzymy, których brzegi ginęły gdzieś w sinawej dali, wzdymały wysoko swe grzbiety i odpowiadały potężnym rykiem na napaść powietrznego oceanu. Marne lasy chyliły się jak trawy, a trawy legły pokotem, bez ruchu. Wichura chwytała z piersi jezior kłaki piany, garście drobniuchnej, rozpylonej na mgłę wodnej kurzawy, kłębiła ją i niosła przed sobą, a na tym obłoku, z dołu lecącego dżdżu, słońce malowało zmienne tęczowe obrazy.
Kobieta i dziecko z trudnością brnęły przez te barwne miraże, które przysłaniały im świat. To szeroki pas tęczy przeciął im drogę i drżał febrycznie, jak gdyby wstrząsany za końce, to migotliwa, jaskrawa plama zakrywały na chwilę przed niemi lasy, krzewy i jeziora.
Zimno dokuczało im, wilgotne ubranie krępowało ruchy, ale były rade, gdyż nie potrzebowały bać się komarów.
— Dużo ich zginie po tej wichurze... Zwieje ich do wody, w trawach zatłucze pocieszała zziębłą dziewczynkę Anka.
— Niech ich tłucze, niech ich tłucze... Aby tylko nas puścił... Tak mi dmie Anko pod tą chustką.
— Nie mam, dziecko, nic więcej. Brnij już jakoś! Staraj się.
Minęły jezioro, co miało być na prawo, przebrnęły z trudnością bagno rudym mchem porosłe i zaczęły ze wzgórka szukać jeziora, co miało być na lewo, lecz dostrzegły natychmiast dokoła taką moc bladych, wodnych zwierciadeł, błyskających wszędzie, że zupełnie straciły pojęcie, które miało zostać na lewo.
— Nic nie rozumiem, ale wrócić się niepodobna, drogi przebytej szkoda... nie można... pomrzemy... Ta złodziejka zgnębi nas mruczała Anka.
— Już, idźmy, bo ustać z zimna na miejscu nie mogę.
— Idźmy, ale dokąd? Mówił, pamiętam, na zachód, więc tak... Szły dalej na zachód. Jak tajga tajgą, drogi tam nigdy nie było. Mchy wilgotne, zielone, rude, białawe jak namokła gąbka rozłaziły się im pod nogami, obnażając zmarzłe na lód błota. Na wolnych od lasu polankach było jeszcze gorzej, gdyż błota tam już co najmniej na stopę odmarzły. Lgnęły więc biedne istoty prawie do kolan, a miejscami wpadały po pas. Z wielkim trudem, już dobrze po południu dowlokły się nad ogromne jezioro, którego czarne, lśniące fale z strasznym hukiem wzdymały się, biegły i spadały na płaski brzeg... Brzeg ten był grzęzki i drobny jak niteczka, wszędzie prawie z drugiej jego strony wzdymały się i ryczały to mniejsze, to większe jeziora. Ogłuszone łoskotem, wyczerpane wysiłkiem, postanowiły tu wypocząć i ogrzać się, ale nie miały gdzie ognia rozpalić. Musiały się znowu w tył cofnąć. Wreszcie pod ochroną małego wzgórza udało im się rozniecić ognisko. Ugotowały herbaty z dzikich ziół w małym imbryczku i zjadły połowę wędzonej ryby, której mały zapas niosła Anka w wiaderku z brzozowej kory. Po wieczerzy nabrały otuchy i odważyły się pójść po nikłej nici ziemi między falami rozhukanych jezior. Innej tu drogi na południe nie było. Miejscami grobla ziemi stawała się tak wązka, że ich ogarniała groza i długo namyślały się, nim odważyły się przebiedz wśród piany, przelatującej z jeziora do jeziora. Ogromne bałwany szły ku nim wydęte, wysokie i niewiadomo było, jak daleko padnie siwa ich płetwa; mogły łatwo zmieść je w głębokie błota, rzucić w sitowie. Więc w takich miejscach biegły szybko, jak spłoszone kuropatwy, tuląc się do siebie.
— Boję się Anko. Pocoś umie wzięła?
— Sama boję się dziecko, moje, ale tam za nami śmierć... Aby przed wieczorem dobrnąć do tego lasu, co tam czernieje...
— To tam są ludzie?
— Nie wiem. Może i są... Nic nie wiem, dziecko! Tylko serce się we mnie trzepie bez żadnej rozwagi... Nigdy nie chodziłam sama tak daleko. Byłam kobietą, byłam córką zamożnych rodziców, jeździłam na psach, na saniach, albo na koniu..
— I na bykach jeździłaś?
— I na bykach, córuś moja.
— Kiedy będziemy mieli bydło, to i ja będę jeździła na bykach, prawda?
— Będziesz, dziecino, będziesz, ale idź, idź, już...
Las zdawał nie zbliżać się wcale. Szły, szły, a on pozostawał równie drobny i równie mglisty. Miarowy łoskot ogromnego jeziora do szczętu zmącił ich myśli. Chwilami Anka miała ochotę siąść pod te fale i pozwolić się im zalać. Po wątłem, ociężałem obwiśnięciu rąk, po chwiejnym chodzie dziecka odgadywała, że i Byterehaj podziela to uczucie; wtedy zaciskała zęby, przymykała oczy i szybko szła przez nagie moczary, aż zmiana jakaś, podmuch wiatru, samotne drzewo, lub czajka, spłoszona ze zlanej wodą ławicy, wracały jej przytomność.
Mokre, zabłocone, zupełnie wyczerpane dowlokły się wreszcie wieczorem do lasu. Wiatr zwolniał; pomniejsze jeziora przycichły, lecz olbrzym, dokoła którego krążyły od południa, huczał i tłuki brzegi jak przedtem. Ustała jednak przejmująca mokra zawieja.
— Dzięki niech będą Bogu. Nie zginiemy... Ludzi nie widać, ale może nie zginiemy — rzekła Anka, rozglądając się po lesie. — Patrz, Byterchaj, czy gdzie ogieniek nie błyśnie... Patrz dobrze... Otwieraj oczy szeroko...
— Co nam z ognia, kiedy nas pewnie nie puszczą... Może psami nas poszczują, albo koniem stratują...
— I to prawda. Zapomniałam. Więc rozniecimy ogień i położymy się spać... Jutro znów dalej.... Dojdziemy gdziekolwiek... Lecz ognia nie udało się im rozpalić, gdyż podczas przeprawy wśród fal zamokła im hubka. Posiedziały więc przytulone do siebie w lesie, zjadły trochę ryby i ruszyły dalej...
Jezioro-olbrzym, którego brzegów postanowiły się trzymać, wciąż grało i łyskało w zmroku pianą bałwanów. Po kilku godzinach przykrej wędrówki poczuły pod nogami grunt twardszy i suchszy, a po niejakim czasie Anka dostrzegła w lesie bladą tasiemkę ścieżki. Poszły gęsiego. Mała drżała tu więcej, niż tam nad jeziorem.
— Boję się ludzi! Anko, pozwól mi trzymać cię za pas... Bardzo się boję, kiedy ciebie nie czuję...
Drożyna wywiodła ich na łysy wzgórek, z widokiem otwartym na jezioro. Na wzgórku stała jurta, z komina snuł się słaby dymek, ale z okien patrzyła noc. Jurta była uboga, nie miała ani spiżarki w pobliżu, ani ogrodzeń. Tylko pieroga wywrócona dnem do góry czerniała na łagodnym stoku bladych brzegów, płukanych wciąż przez fale.
— Biedni!... A może letnie mieszkanie? Ani krowy, ani nawet psa... Wejść czy nie? — rozważała Anka.
— Nie chodźmy, nie chodźmy... Pójdźmy sobie... — szeptała Byterchaj, szarpiąc ją za rękę.
Lecz tak przeziębły, że nadzieja zobaczenia ognia, osuszenia się, może wypicia czegoś gorącego, przemogła obawę. Anka przeżegnała się i podeszła do drzwi.
— Kto tam? — zawołał głos z głębi, gdy puszczone drzwi za niemi zlekka trzasnęły.
— To my, ludzie, Jakuci...
— Aaa! — ziewnął i przeciągnął się pytający. — Jakuci a skąd? Kobieta jesteś słyszę...
— Tak, my z daleka, zabłądziłyśmy...
— Hej... Dżeltik... Wstań chłopcze, roznieć ogień... Ludzie przyszli...
Musiał rozkaz powtórzyć kilkakroć, nim zbudził się rozespany wyrostek, zwlókł z ławy i rzucił drew na tlejące zarzewie... Anka dmuchnęła i złotawy blask płomienia zalał jej twarz i twarz nieodstępującej jej na krok Byterchaj.
— Skąd idziecie i dokąd? — dopytywał się stary Jakut ze swego łoża.
— Przebacz panie poczęła Anka drżącym głosem. — W lesie zimno i ciemno... Hubka zamokła... ognia rozpalić nie możemy... Ciemno, zimno, boimy się zwierza... Nie gniewaj się panie. Myśmy z przeklętego miejsca, ale my obie jeszcze nie chore... Nie wypędzaj nas, albo jeśli wypędzisz, to daj choć głowienkę.
— Ognia się byle komu nie daje. Nie tykajcie ognia... A ktoś ty taka?
— Anka jestem, żona Grzegorza z rodu Kyłgas...
— Aaa? Wiem, słyszeliśmy... To ta, co sama poszła? Pocóżeś ty poszła, kiedyś była zdrowa?
Anka milczała.
— Zawsze źle, żeście weszły... Odejdźcie ku drzwiom...
— Odejdźcie ku drzwiom — powtórzyły inne głosy i wszyscy mieszkańcy jurty wynurzyli się z ciemnych kątów i skupili się dokoła ognia. Było ich troje: starzec, staruszka i wyrostek. Byterchaj z przerażeniem spostrzegła, że starzy mają nietylko białe jak mleko włosy, ale i białe oczy. Wyrostek miał też oczy, jak mgłą zaszłe i ruszając się, od czasu do czasu rękami przed sobą macał. Chudzi, nadzy, pomarszczeni, siedzieli przed kominem, z twarzą zwróconą ku przybyszom i białe ich oczy strasznie błyskały przy świetle ognia. Dziewczynka przerażona stłumiła oddech.
— Dziecko, słyszę, masz z sobą? — spytał stary.
— Tak, dziewczynkę...
— Czyja? Twoja?
— Nie! Niewiadomo czyja... Tam urodzona.
— Chrzczone aby?
— Ee! Gdzie zaś! Ktoby ją chrzcił. O nas i Bóg zapomniał.
Stary westchnął.
— Biedne wy, ale i my niebogaci, źleście trafiły... A którędy przyszłyście i poco?
— My do księcia...
Anka opowiedziała w kilku wyrazach powód podróży. Opowiedziała o Mergeń, o głodzie grożącym im, o Beznosym i o bracie, którzy przywłaszczyli sobie jej dobytek...
— Tak słyszałem. Książe kazał pono Beznosemu, żeby zwrócił, ale brat to ci nie odda — silny człowiek, możny, bogaty. Ten gminy nie usłucha... Słuchajcie, a macie wy co, jakie naczynie, żeby wam jadła nakłaść, bo my mało mamy naczyń, a musielibyśmy je zniszczyć. Zostańcie już, kiedyście tu przyszły. Położycie się na ławie koło drzwi... Powiadacie, żeście zdrowe? To nic! Kładźcie się — my to miejsce jutro gorącą wodą oblejemy... A zresztą — nic bez woli Boga. Biedny to to samo co trędowaty... Jutro chłopak pokaże wam drogę...
— Niech wam Bóg da zdrowie!... Niech wam nieba przychyli — błogosławiła ich głośno Anka. Zjadły łapczywie, co im dali i wyciągnąwszy się na twardych, ale suchych ławach, usnęły natychmiast zmorzone trudną podróżą.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.