Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

parły na mniejsze wodne obszary, że ścierały z nich bałwany. Gładkie na pozór wody drżały jak wrzątek. Większe wodozbiory porysowane, z naprężonemi jak żyły półkolami wężowych fal, wzruszone do głębi, rozszalałe, zdawało się, z brzegów gotowe były wyskoczyć, lecz pod dłonią wichru podnieść się w górę nie mogły. Tłukły więc całą swą masą o bagnistą ziemię, jak tłucze dręczony więzień głową o ścianę. I tylko wodne olbrzymy, których brzegi ginęły gdzieś w sinawej dali, wzdymały wysoko swe grzbiety i odpowiadały potężnym rykiem na napaść powietrznego oceanu. Marne lasy chyliły się jak trawy, a trawy legły pokotem, bez ruchu. Wichura chwytała z piersi jezior kłaki piany, garście drobniuchnej, rozpylonej na mgłę wodnej kurzawy, kłębiła ją i niosła przed sobą, a na tym obłoku, z dołu lecącego dżdżu, słońce malowało zmienne tęczowe obrazy.
Kobieta i dziecko z trudnością brnęły przez te barwne miraże, które przysłaniały im świat. To szeroki pas tęczy przeciął im drogę i drżał febrycznie, jak gdyby wstrząsany za końce, to migotliwa, jakrawa plama zakrywały na chwilę przed niemi lasy, krzewy i jeziora.
Zimno dokuczało im, wilgotne ubranie krępowało ruchy, ale były rade, gdyż nie potrzebowały bać się komarów.
— Dużo ich zginie po tej wichurze... Zwieje