Przejdź do zawartości

Dno nędzy/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dno nędzy
Pochodzenie Brzask
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Nazajutrz wiatr osłabł. Słońce wesoło sunęło po niebie bez chmur i lało potoki światła i gorąca na ucichające wodne roztocza. Ociemniały chłopak, wyprzedzając kobiety o kroków kilka, raźno wiódł je drożyną, wijącą się koło tego samego jeziora olbrzyma. Na prawo mieli las gęsty, niezwykle bujnie, jak na te okolice wyrosły, dzięki większej wyniosłości i żyzności gleby; na lewo iskrzyła się w słońcu łuska łagodnie kołyszących się fal.
— Bardzoście nałożyły drogi... Wasza droga nie z tej strony jeziora, lecz z tamtej... Trzeba było od brzeźniaka zaraz skręcić i już poprzednie jezioro wziąć nie na lewo, ale na prawo...
— A skąd ty wiesz... Czyś ty chodził?...
— Ehe! — rozśmiał się chłopak. — Wszędzie chodzę... Wszystko to znam... Po plusku wody, po szumie lasu poznaję... Niema drzewa, któregobym nie pamiętał gdzie stoi... Ślepy jestem, ale nie gorzej sobie od ludzi radzę. Pływam, sieci zarzucam; piętnaście sieci mamy... Nawet siano koszę... Żyjemy niezgorzej... Bóg daje! Starzy w tym roku dziewkę mi kupią. Też ślepą. Z oczami nie chcą za ślepych wychodzić... My bo ślepi jesteśmy z pokolenia w pokolenie od pradziadów... No, idźcie z Bogiem... Dalej nie pójdę... Stąd same traficie... Tu stąd, jak spojrzycie w tę stronę, już widać dymy księcia, a do sąsiadów to was dróżka doprowadzi... Niedaleko!
Anka spojrzała w stronę, w którą machnął ręką i istotnie dostrzegła nad wodami, nad zielonym brzegiem słup dymu...
— Odprowadziłbyś nas do ludzi, bo jeszcze psami poszczują — prosiła ślepego.
— Nie mogę... Spieszno mi sieci obejrzeć, co je pewnie wczorajsza burza splątała!...
Poszły dalej same. Okolica była coraz suchsza, coraz weselsza; piękne drzewa w zdumienie wprawiały Byterchaj; miała ochotę wciąż krzyczeć i pytać się, ale stroskana twarz Anki tłumiła jej radość. Tylko, gdy spotkały dwa rogate zwierzęta, które sapiąc, bijąc racicami i ogonami biegały wśród zarośli, dziewczynka nie wytrzymała i schwyciła kobietę za rękę...
— Widziałaś? Co to?
— Krowy...
— O nie prosisz, Anko?! Co z nią robić będziesz... Taka duża i tak kopie... Jeszcze naszą jurtę rozwali...
— O nie bój się... Byle tylko dali! — odrzekła ze smętnym uśmiechem kobieta.
Trwoga Anki wzmagała się w miarę, jak spotykały na drodze oznaki blizkiej sadyby, drzewa zrąbane, płoty, ślady końskie i bydlęce.
Wreszcie poprzez zarośla jasna mignęła polana, a na niej budowle i dymy dymokurów. Anka zdjęła chustkę z Byterchaj.
— Dam ci potem, ale niech teraz widzą, że nic nie masz...
Dziewczynka zauważyła, że drżą jej ręce i usta i sama drżeć poczęła ze wzruszenia i zimna.
— Ho!... Ho!... Chooo! Ludzie! krzyczała Anka, wychodząc z lasu. Czarny pies z ujadaniem rzucił się ku niej, ale nikt nie pokazał się więcej.
— Ho!... Ho!... Hoo! Ludzie! — nie przestawała wołać, zbliżając się zwolna.
— Co to za krzyk? Czego chcecie i coście za jedne! — zawołał niespodzianie z boku jakiś wyrostek w niebieskiej koszuli, wychylając się z chlewa. W ręku miał łopatę i pewnie gnój czyścił.
— My... Stamtąd... Zdala... My trędowaci!...
Stanął osłupiały, potem jak strzała rzucił się do jurty. Anka uklękła i ręce złożyła na piersiach. Po długiej zwłoce drzwi się otwarły i na progu ukazał się stary Jakut z łukiem w ręku; zdala za nim kupiły się ostrożnie kobiety i dzieci.
— Jakiem prawem przyszłyście tutaj i poco... Wiecie, że wam zabroniono zaczął surowo mężczyzna.
Anka, przez łzy, zmagając wzruszenie, opowiadała powody i swoją historyę.
— Toś ty Anka, toś ty Anka... Ta nieszczęśliwa Anka!? — bąknął ze współczuciem, zbliżył się trochę, zebrał kupkę wiórów i ogień między sobą i mówiącą rozpalił. Wtedy i kobiety i dzieci zbliżyły się...
— Słuchaj: do księcia stąd daleko... Opaczną poszłyście drogą... Nie radzę ci chodzić... Samaj jako rozumna i dobra kobieta, powinnaś ludzi szczędzić, nie rozwłóczyć po świecie nieszczęścia... Powiadasz, żeś zdrowa, ale zawsze... A bo ty wiesz?... Mieszkasz z nimi, jednem powietrzem oddychasz, dotykasz się... W ubraniu ich tchnienie, ich soki niesiesz... Słuchaj, ja ci powiem, ty tu posiedź, a ja pójdę do księcia i przywiozę go... Przyjedzie, bo znowu niema takiego prawa, żeby i was bez pomocy zostawiać.
— Hę... Zawsze to żywe ciało! — zgodziły się kobiety...
— Patrzcie, jaka ta mała chudziutka... Główka jak kwiatuszek, rączki jak trawniki...
— Tylko brzuch duży! — zauważył wyrostek.
— Pewnie od modrzewiowego łyka...
— Pewnie, że od łyka... Samo łyko pewnie jedzą! — zgodziła się druga kobieta.
— A ładna dziewuszka! Patrzcie, jakie ma ogromne oczy, jakie rzęsy gęste i wygięte...
— Czyjaś ty?
— Mów! — szepnęła Anka, trącając dziecko w rękę...
— Jam... Prądowa!
— Ha!... ha!... Któż to taki?
— Też trędowaty... Ale to nieprawda. Ona niewiadomo czyja... Nikt nie wie!...
— Biedna! Koszuliny nawet nie ma!
Odjeżdżając stary Jakut kazał je nakarmić. Posypały się datki, kobiety rzucały im chusty, koszule, obuwie, nawet ciepłe rzeczy...
— Włóż, włóż! — krzyczały na Byterchaj, która zachwycona podarowaną jej prawie nową koszulą, nie wiedziała co z nią robić. Nawet mały kilkoletni bęben, podpełzł do ogniska, oddziejącego przybyłe od zebranych Jakutów i rzucił nieszczęśliwym misternie rzeźbione rogate zabawki.
— Aj da, Murun! I on też chce coś podarować... Weź mała, to są krowy.
Byterchaj chciwie schwyciła drewienka i schowała za siebie; oczy jej błyszczały, czuła się wniebowziętą, oczarowaną.
Gdy przyjechał książę, kobieta i dziecko nakarmione, wypoczęte siedziały na tem samem miejscu za ogniem i wesoło gawędziły ze zmieniającym się tłumem ciekawych. Lecz widok księcia przypomniał natychmiast Ance porzucone przez nią i znów czekające ją bóle; szczere łzy polały się jej z oczu, gdy zaczęła opowiadać mu wspólną ich niedolę.
— Słyszałem — rzekł surowo książę — skarżyli się rozmaici ludzie, że im nie dajecie spokoju, zabieracie sieci, rabujecie składy...
— To Mergeń!... To nie my! — jęknęła Anka — Ona i nas rabuje...
— Więc jej powiedzcie, że my na nią zrobimy obławę, jak na zwierza... Ona nietylko kradnie i szkody robi... ona mór po świecie roznosi... I wy tu więcej nie chodźcie, nie ważcie się! Dobrze, każę wam dać łódkę i trzy sieci...
— I krowę... moje krowy, które zatrzymał Beznosy...
— Kazałem już mu, żeby oddał... jedną. Mówi, żeś mu dłużna za utrzymanie, za siano, które zjadły przez zimę bydlęta...
— Mój Boże... Toć pracowałam przecie, a za siano jadł mleko i masło od bydląt... Że też ludzie sumienia nie mają!
— Dość! Kazałem, żeby jedną z cielęciem oddał... Powtórzę mu. A teraz zabieraj się. Powiozą was przez jezioro, żebyście nie chodziły dużo między ludźmi. Tędy bliżej!...
Tęgi, posępny Jakut z łodzią i wiosłem czekał na brzegu. Obok stała druga łódź, trochę większa, na dwie osoby. Do niej włożyła Anka podarowane jedzenie, sieci i odzież, a gdy zepchnięto ją na wodę, siadła wraz z Byterchaj i wiosło wzięła do ręki. Była lekka fala, i Jakut, jadąc na przodzie, przymocował sznur wiszący u dzioba ich łodzi do swojej pierogi i tak je holował za sobą przez wodne odmęty. Zebrani na brzegu Jakuci krzyczeli im słowa otuchy i współczucia.
Wiatr ucichł prawie zupełnie. Sunęli chyżo po ozłoconych słońcem przejrzystych falach. Z tyłu zielone lasy, gdzie mieszkali »ludzie«, gdzie drzewa rosły bujnie, gdzie życie tętniło bogate i rozmaite, gdzie rozbrzmiewały nietylko płacz i jęk, bladły, malały i nikły. Anka obróciła się, by spojrzeć na nie raz jeszcze i spostrzegła szeroki słup dymu, pełzający po ziemi. To wypalano miejsce, gdzie one siedziały!
Milczący przewodnik wysadził je, wskazał dalszą drogę i odpłynął. Zanocowały w tajdze i w domu stanęły dopiero nazajutrz w południe. Niezwykłe powodzenie wyprawy odurzyło wszystkich.
— Jadło, odzież, sieci, łódka, nawet cukier, herbata i sól... Anko! masz szalone do ludzi szczęście! — unosił się Prąd. — Tego jeszcze wieczora zarzucę sieci... Trzeba tylko łódź ostrożnie przeciągnąć, żeby nie dostrzegła jej ta upiorzyca... Książę, powiadasz, na nas wszystkich się gniewa!... A co, mówiłem, że się na nas wszystkich gniewać będą i pomagać przestaną. Rzecz wcale niemądra rozwłóczyć mór na niewinnych ludzi! Wszyscy będą chorzy, to i nam będzie gorzej... Głupia ona... Doprawdy, że ją kiedy upolują, jeśli nie ustatkuje się... Jak myślisz Grzegorzu?
Grzegórz patrzył na ogień, gdzie kipiały imbryki z herbatą i nic nie myślał, ale kiwnął głową.
Nazajutrz już mieli świeżą rybę. Ogromna ilość utopionych przez burzę komarów, których gruba na palec warstwa szeroko pokrywała u brzegów niektóre jeziora, zwabiła roje biało-luskich łososi. Podarowane sieci były stare i złe, ale obfitość ryby nagradzała braki; ryba dawała się łapać byle czem, nawet fartuchem. Mergeń coś podejrzewała, może nawet dostrzegła łódkę, gdyż kilkakroć podpływała bliżej i stojąc w pierodze, z dłonią jak daszek od słońca przyłożoną do czoła, długo wpatrywała się w jurtę chorych. Jej smagła brązowa postać, okryta tylko wązką u bioder przepaską, silnie odrzynała się na błękitach spokojnie śpiących jezior.
— Patrzy kruk... Wypatruje... Nadaremnie stulasz powieki... Nic nie zobaczysz!... Mówiłem, co chłop, to chłop... Zawsze mu baba nie dorówna! — przechwalał się Prąd.
Ale pewność jego niedługo trwała. Po kilku dniach wrócił zły i zmieszany.
— Znalazła! — rzekł od proga.
— I co?... Zabrała?... Znowu nic! — zawołali chórem...
— Eee! Abo ja taki głupi? Każdą w innym zarzuciłem kącie... Ale jedną... zabrała!
— Znajdzie i resztę... Nie, trzeba z tem skończyć! — rozgniewał się Grzegórz, którego powodzenie Anki, a głównie nadzieja otrzymania krowy, znowu natchnęła miłością do żony i odwagą. Rana na ramieniu zmniejszyła się i nawet chciała zagoić.
— Pojedziemy i zabierzemy jej łódź powiedział po chwili namysłu. — Niech do końca lata zostanie na wyspie... Z głodu nie umrze. Zapasy ryby pewnie zebrała niemałe... Zresztą możemy jej dowozić w miarę potrzeby.
— A jakże! Czyż to nas nie stać będzie, skoro ona psocić nam przestanie?... Sieci: raz, dwa, trzy... dwanaście będziemy mieli sieci i przegrodę z buczem... Będzie ryby jak lodu! — dowodził Prąd. — Tylko wiesz, Grzegorzu, moja rada, żeby zaskoczyć ją we śnie, w nocy... Nic ze strachu mówię, ale z rozumu... We dnie może jej nie być na wyspie, a wtedy i łódki nie będzie... Co, nieprawda?
— Racya. I ja tak myślę. A jeżeli się nie uda, to co?
— Jakto nie uda się? Myślisz, że siłą się oprze? To wtedy... damy jej spokój! Przecież my nie po nią pojedziemy tylko po łódź... Nie uda się, to nawet blizko podchodzić nie potrzebujemy... Weźmiemy łódkę, a jeżeli nie, to wrócimy bez łódki... Gorzej nie będzie!...
— Gorzej nie będzie! — zgodził się Grzegorz.
Wybrali noc księżycową, gdyż nie znali miejscowości i bali się, by w zupełnych ciemnościach nie wpaść w jaką zasadzkę. Ale popłynęli cieniami dokoła, unikając smugi miesięcznego blasku, który srebrzył środek jeziora. Ostrożnie, ledwie trącając wiosłami senne, przymglone lekkim oparem wody, posuwali się wzdłuż brzegów, aż przybili do miejsca, gdzie ciemne wydłużone odbicie wyspy daleko wybiegało ku nim. Mieli jednak do przebycia mały jasny kawałek, lecz pewni byli, że ich Mergeń z tej strony nie czeka. Rozpędzili więc łódź, przemknęli się jak strzała i schowali w ciemnościach wcześniej, nim znikły na wodzie srebrne fale, wzburzone ich przejściem.
— Cicho! Nic nie słyszałeś!?
— Nic! Teraz ostrożnie... Bo to na wodzie słychać o wiorstę, jak komar bzyka!
Nie ruszając prawie wiosłami płynęli tuż koło ziemi. Modrzewie z wysokiego brzegu schylały nad nimi kosmate czuby i gałęzie, jakby chciały lepiej rozejrzeć przy blasku migocących gwiazd, co to są za jedni, ci niezwykli, nocni goście. Wreszcie na zakręcie rybacy spostrzegli blizko w gęstwinie drobne czerwono światełko.
— Może zwierz! — szepnął Prąd, ale Grzegórz wskazał wiosłem wyżej, gdzie unosiły się ledwie zauważyć dające się obłoczki sinawego dymku i nikły w granatowem powietrzu nocy. Poniżej, wśród drzew dostrzedz było można zarysy niewielkiego szałasu. Błyskało właśnie z jego wnętrza. Zatrzymali się, łódź do połowy wyciągnęli z wody i zaczęli cichutko myszkować na wybrzeżu. Lecz nie znaleźli tam pierogi. Wtedy ośmieleni spokojem otoczenia odważyli się zlustrować zarośla. I tam nie było łodzi.
— Pewnie koło domu! — szepnął Prąd.
Byli tak blizko od szałasu, że wybornie mogli przez otwór wyjścia obejrzeć wnętrze. Ogień dogorywał, świecił jednak na tyle, że można było dostrzedz zupełną pustkę mieszkania. Weszli zaciekawieni.
— Niema jej, może jeździ i kradnie! Patrz w jakim tu wszystko porządku... Odzież, ryba, naczynia wszystko na miejscu. Koń-baba! — zachwycał się Prąd...
— Zła bardzo! Straszna! odpowiedział Grzegorz, macając posłanie, głęboko wytłoczone wśród mchów.
— Ba! Gdyby jeszcze była dobra, toby była... Słyszałeś? — szepnął i schwycił towarzysza za rękę.
— Wiesz co? Myślę, że ona tu gdzieś blizko... Posłanie jeszcze ciepłe... Pójdźmy lepiej! — zauważył ostrożnie Grzegorz.
— O tak, pójdźmy lepiej! Choć właściwie, co ona nam dwom zrobić może?... Zjadłbym ryby! — dodał i sięgnął po rozwieszone w dymie sztuki.
W tej chwili brzęknęła nazewnątrz cięciwa i pocisk ze świstem przeleciał mimo głowy rybaka. Obaj co prędzej przypadli do ziemi, chyłkiem popełzli w zarośla i pędem rzucili się ku swej pierodze, a z tyłu ktoś za nimi wciąż, szył strzałami...
— Przeklęta! ktoby mógł wiedzieć, że i broń ma! Ukradła pewnie gdzie! Poczekaj, zrobię i ja sobie! — odgrażał się Prąd, wiosłując ile sił stało.
Na brzegu stała Mergeń naga, posrebrzona miesiącem, z łukiem naciągniętym na ręku.
— Poczekaj piekielnico, książę obiecał, że urządzą na ciebie obławę, jak na dzikiego zwierza!...
W odpowiedzi puściła im strzałę... Trafiła w burtę pierogi i odłupała spory kawał.
— Uciekacie!... O mężczyzni, o wojownicy, których można zdmuchnąć w otchłań, postawiwszy na dłoni!...
— Nie wszyscy są tacy zbóje, jak ty! — krzyknął Grzegórz...
Zaśmiała się dziko i brzydko.
W kilka dni potem Prąd przepadł bez śladu. Przerażeni mieszkańcy jurty, nie wiedzieli co począć. Grzegorz myślał z początku, że rybak utonął, więc szukał ciała lub łódki u brzegów jezior, lecz nigdzie śladu nie znalazł, choć wiatry dęły i bałwany powinny były wyrzucić ofiarę. Zostali znowu bez strawy, bez sposobu do pracy. Krowy, ani myśleli im przysłać. Zrozpaczona Anka znowu pobrnęła do księcia.
Poszła sama właściwą drogą i dostała się stosunkowo szybko i bez przygód. Ale przyjęli ją nadzwyczaj surowo. Książę krzyczał na nią, pięści zaciskał i pewnieby ją bił, gdyby się nie bał podejść i dotknąć. Nie tylko, że nie dali jej żadnych podarunków, lecz nawet nie nakarmili. Konny Jakut z dzidą w ręku gnał ją przed sobą. Szła drżąca, strasznie osłabła z głodu i mozołu. Pocieszał ją jedynie widok krowy, którą stróż jej prowadził, przywiązaną do ogona wierzchowca i cielęcia, które związane w juku bekało od czasu do czasu żałośnie.
— Nareszcie jest... Mamy — szeptała spalonemi usty.
W połowie drogi poczuła, że dalej iść nie jest w stanie, że padnie. Poprosiła więc strażnika, by pozwolił jej possać trochę mleka z pełnych wymion krowy i wypuścił na chwilę cielę, zamknięte w ciasnym koszu. Jakut zgodził się, rozpalił ogień, ugotował herbatę i przyglądał się z podełba jak kobieta pieści i całuje zwierzę.
— Szkoda go! Zgnije jak i wy! — mruczał niechętnie.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.