Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Racya. I ja tak myślę. A jeżeli się nie uda, to co?
— Jakto nie uda się? Myślisz, że siłą się oprze? To wtedy... damy jej spokój! Przecież my nie po nią pojedziemy tylko po łódź... Nie uda się, to nawet blizko podchodzić nie potrzebujemy... Weźmiemy łódkę, a jeżeli nie, to wrócimy bez łódki... Gorzej nie będzie!...
— Gorzej nie będzie! — zgodził się Grzegorz.
Wybrali noc księżycową, gdyż nie znali miejscowości i bali się, by w zupełnych ciemnościach nie wpaść w jaką zasadzkę. Ale popłynęli cieniami dokoła, unikając smugi miesięcznego blasku, który srebrzył środek jeziora. Ostrożnie, ledwie trącając wiosłami senne, przymglone lekkim oparem wody, posuwali się wzdłuż brzegów, aż przybili do miejsca, gdzie ciemne wydłużone odbicie wyspy daleko wybiegało ku nim. Mieli jednak do przebycia mały jasny kawałek, lecz pewni byli, że ich Mergeń z tej strony nie czeka. Rozpędzili więc łódź, przemknęli się jak strzała i schowali w ciemnościach wcześniej, nim znikły na wodzie srebrne fale, wzburzone ich przejściem.
— Cicho! Nic nie słyszałeś!?
— Nic! Teraz ostrożnie... Bo to na wodzie słychać o wiorstę, jak komar bzyka!
Nie ruszając prawie wiosłami płynęli tuż