Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

koło ziemi. Modrzewie z wysokiego brzegu schylały nad nimi kosmate czuby i gałęzie, jakby chciały lepiej rozejrzeć przy blasku migocących gwiazd, co to są za jedni, ci niezwykli, nocni goście. Wreszcie na zakręcie rybacy spostrzegli blizko w gęstwinie drobne czerwono światełko.
— Może zwierz! — szepnął Prąd, ale Grzegórz wskazał wiosłem wyżej, gdzie unosiły się ledwie zauważyć dające się obłoczki sinawego dymku i nikły w granatowem powietrzu nocy. Poniżej, wśród drzew dostrzedz było można zarysy niewielkiego szałasu. Błyskało właśnie z jego wnętrza. Zatrzymali się, łódź do połowy wyciągnęli z wody i zaczęli cichutko myszkować na wybrzeżu. Lecz nie znaleźli tam pierogi. Wtedy ośmieleni spokojem otoczenia odważyli się zlustrować zarośla. I tam nie było łodzi.
— Pewnie koło domu! — szepnął Prąd.
Byli tak blizko od szałasu, że wybornie mogli przez otwór wyjścia obejrzeć wnętrze. Ogień dogorywał, świecił jednak na tyle, że można było dostrzedz zupełną pustkę mieszkania. Weszli zaciekawieni.
— Niema jej, może jeździ i kradnie! Patrz w jakim tu wszystko porządku... Odzież, ryba, naczynia wszystko na miejscu. Koń-baba! — zachwycał się Prąd...
— Zła bardzo! Straszna! odpowiedział