Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Grzegorz, macając posłanie, głęboko wytłoczone wśród mchów.
— Ba! Gdyby jeszcze była dobra, toby była... Słyszałeś? — szepnął i schwycił towarzysza za rękę.
— Wiesz co? Myślę, że ona tu gdzieś blizko... Posłanie jeszcze ciepłe... Pójdźmy lepiej! — zauważył ostrożnie Grzegorz.
— O tak, pójdźmy lepiej! Choć właściwie, co ona nam dwom zrobić może?... Zjadłbym ryby! — dodał i sięgnął po rozwieszone w dymie sztuki.
W tej chwili brzęknęła nazewnątrz cięciwa i pocisk ze świstem przeleciał mimo głowy rybaka. Obaj co prędzej przypadli do ziemi, chyłkiem popełzli w zarośla i pędem rzucili się ku swej pierodze, a z tyłu ktoś za nimi wciąż, szył strzałami...
— Przeklęta! ktoby mógł wiedzieć, że i broń ma! Ukradła pewnie gdzie! Poczekaj, zrobię i ja sobie! — odgrażał się Prąd, wiosłując ile sił stało.
Na brzegu stała Mergeń naga, posrebrzona miesiącem, z łukiem naciągniętym na ręku.
— Poczekaj piekielnico, książę obiecał, że urządzą na ciebie obławę, jak na dzikiego zwierza!...
W odpowiedzi puściła im strzałę... Trafiła w burtę pierogi i odłupała spory kawał.