Dekabryści/Część czwarta/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Dekabryści
Podtytuł powieść
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. 14 декабря
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część czwarta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.

Prócz pięciu skazanych na śmierć za udział w wypadkach 14 grudnia, osądzono jeszcze 116 uczestników na pozbawienie praw stanu. Wyprowadzono ich na plac przed menniczym domem, gdzie potworzono z nich oddziały, podług stopni i rang, poczem wyprowadzono ich z twierdzy przez pawłowskie wrota, na zbocze Kronwerskiego fortu, puste miejsce, które służyło dawniej za śmietnisko i gdzie i dziś jeszcze rozrzucone były kupy gruzu i rumowiska.
Wojsko z korpusu gwardyi i oddział artyleryjski z nabitemi działami, okrążyły skazańców półkolem. Głucho we mgle porannej bito w tarabany, nie naruszając niemal przedświtowej ciszy. Obok każdego oddziału płonął stos drzewa i stał kat.
Przeczytano stojącym wyrok i rozpoczęła się egzekucya pozbawiania czci. Kazano osądzonym, uklęknąć, kaci zdzierali z nich mundury, zrywali epolety, szlify, ordery, i rzucali to wszystko w ogień, poczem zaczęła się ceremonia łamania szpad. Były one już poprzednio nadpiłowane mimo to trzymały się mocno, tak, że skazani, którym łamano je na głowach padali od uderzeń. Tak upadł i Golicyn, gdy kat uderzył go po głowie kamerjunkierską szpadą.
— Jeśli mnie raz jeszcze tak uderzysz, zabijesz mnie na dobre — rzekł do kata wstając.
Potem włożono na nich paskowate chałaty szpitalne, a że nie dobierano ich bynajmniej podług wzrostu i budowy więźniów, powstały najdziwaczniejsze sprzeczności. Mały dostał długopołą odzież wlokącą się po ziemi, duży nie mieścił się prawie w ciasnym kaftanie. Straż ubierała ich wśród żartów z tej niedobranej odzieży, poczem poprowadzono ich z powrotem do twierdzy.
Po drodze, gdy przechodzili obok kronwerskiego okopu, żołnierze widząc dwa czarne słupy sterczące na wale, szeptali między sobą.
— Co to?
— Niby to nie wiesz.
— Tak! coś bardzo podobne do niej.
— A cóż to nie widziałeś takiej?
— Nie widziałem.
— Nikt nie wiedział za naszej pamięci, to pierwsza.
— Pierwsza może, ale i nie ostatnia.
Niechytra sztuka, a przecież nikt u nas nie umiał jej urządzić, Niemca skądciś wypisali.
— A i kata ruskiego nie znaleźli Łotysza jakiegoś czy Czuchońca musieli sprowadzić.
— A i to mówią lichy kat, nie będzie umiał sprawić się gładko.
— Kutuzow go nauczy, on majster, na carskiej szyi się wprawił — śmieli się, a śmiech to był ludzi zatrwożonych.
— I czemu się tak guzdrzą. Naznaczone było na drugą godzinę, a oto już piąta.
— W admiralicyi to wystrugali, wieźli na sześciu wozach, ale po drodze jeden wóz ugrzązł, ten co wiózł najważniejszą maszynę. Musieli tu na nowo strugać, dlatego się przewlekło.
— Nic nie będzie. Na pokaz tylko, dla postrachu, konfirmacya, dekoracya. Przyleci goniec cesarski z ułaskawieniem.
— Ot jedzie już nawet, czy widzicie?
— Kto?
— Jenerał Czerniszew.
— Wszystko jedno, przyjedzie goniec.
I znów oglądali się na szubienicę.
— Podobna do huśtawki.
— Pohuśtaj się.
— To nie huśtawka, a waga — rzekł głośno Golicyn.
Nikt nie pojął oczywiście, co chciał przez to wyrazić, że szala to jest, na której ważą się losy Rosyi.
Do słupów szubienicznych przyjechali konno dwaj jenerałowie Kutuzow i Czerniszew i spierali się o wytrzymałość powrozów.
— Za cienkie — twierdził Czerniszew.
— Nie są za cienkie — przeczył Kutuzow, na cienkich łatwiej zacisnąć pętlę.
— A jeśli urwą się?
— Zmiłujcie się, worki z piaskiem ośmiopudowe wieszali na tem i powróz wytrzymał.
— Sami jeździliście na próbę.
— Tak, bytem sam obecny.
— No oczywiście wasza wielmożność lepiej się na tem rozumie — uśmiechnął się jadowicie Czerniszew, na co Kutuzow sponsowiał, zrozumiawszy aluzyę. Cara umiał zadławić, więc i tych carobójców powiesić potrafi.
— Nie zapomniałeś sadła? — krzyknął gromko na kata.
Minz ruanz, minz ruvanz! — wybełkotał czuchoniec, ukazując na szaflik z sadłem.
— Więc nawet nie umie mówić po rosyjsku — zauważył Czerniszew, oglądając ciekawie kata przes lornetkę.
Był to mężczyzna lat około czterdziestu, o białych niemal brwiach i z zapadłym noskiem, dziwnie przypominający cara Pawła I. Wzrok nawet miał podobnie jak u tamtego obłędny.
— Niedołęga jakiś, z rąk mu wszystko leci. Skądżeście takiego durnia wyszukali?
— A wybyście kogoś mądrego polecili do tej roboty — odciął się Kutuzow.
W tej chwili pięciu skazańców przekraczało próg twierdzy. Próg ten w bramie wchodowej był tak wysoki, że z trudnością im przychodziło przestępować go zakutemi w łańcuchy stopami. Pestel zwłaszcza był tak osłabiony, że musieli go podtrzymywać konwojowi.
Skoro wstąpili na wał i przechodzili obok szubienicy, Pestel rzekł:
C’est trop. Mogliby nas rozstrzelać.
Do ostatniej chwili nie wiedział, że będą ich wieszać.
Z wysokości okopu zobaczyli nieliczną garstkę ludzi zgromadzonych na placu Troickim. W mieście nikt nie wiedział, gdzie się odbędzie egzekucya. Mówiono, że na wilczem polu, inni że na Senackim placu. Lud patrzył w milczeniu i ze zdziwieniem, odwykł już od kary śmierci. Niektórzy żałowali skazańców, wzdychali i żegnali się. Nikt jednak nie wiedział kogo i za co wieszają; mniemano, że zbójców jakich lub fałszerzy monet.
— Il n’est pas bien nombreux notre publique — uśmiechnął się Pestel.
Znów w ostatniej chwili czegoś zabrakło, skutkiem czego Czerniszew i Kutuzow spierać się zaczęli i prawie łajać.
Skazańcom kazano siąść na trawie. Usiedli w tym samym porządku, co przyszli. Pestel z Rylejewem, Murawjew obok Bestuzewa i Kachowski sam, na stronie. Rylejew nie patrząc na Kachowskiego, czuł wszelako na sobie jego kamienny wzrok i zdawało się, że gdyby zostali sami, tamten rzuciłby się na niego i zadusił własnemi rękami. Straszny jakby ciężar duchowy przytłaczał w tej chwili Rylejewa i nie miał już tego uczucia, co człowiek na małej planecie, który odrzucać może z łatwością najcięższe skały, walące się na niego. czuł owszem brzemię walących się skał i to coraz mniej i dotkliwiej.
— Szczególna czapka, widocznie nie Rosyanina — rzekł Pestel, wskazując na czapkę z uszami kata.
— Zapewne Czuchoniec — odparł Rylejew.
— A koszula czerwona. C’est le gont national. Kata nawet ubierają czerwono — zauważył Pestel, poczem dodał, wskazując na pomocnika kata:
— A ten mały całkiem podobny do małpy.
— Lub do Mikołaja Iwanowicza Grecza — zauważył Rylejew.
— Jakiego Grecza.
— Tego autora.
— A! Bałharyn i Grecz — przypomniał sobie Pestel.
Poczem ziewnął i dodał:
— Czerniszew dziś nie uróżowany.
— Wcześnie jeszcze, więc nie zdążył się wystroić — odparł Rylejew.
— Pocóż się te stosy palą?
— Pozbawiano tu czci osądzonych i palono mundury.
— Patrzcie kapela! — zadziwił się Pestel, ukazując na orkiestrę wojskową, ustawioną przed szwadronem leibgwardyi pawłowskiego grenadyerskiego pułku.
— Cóż to? przy muzyce wieszać nas będą?
— Widocznie.
Tak gadali o drobnostkach.
Ras tylko zagadnął Rylejew Pestla o »Ruską prawdę«, na co ten machnął ręką i nic nie odrzekł.
Bestuzew mały, szczupły, rudawy, z roztarganymi włosami i dziecinną piegowatą twarzyczką wyglądał na nieletniego chłopaka, którego za chwilę mają ukarać, lecz może i darują winę. Oddech miał szybki, jakby się wspinał pod górę, niekiedy wstrząsał się cały, lub chlipnął po dawnemu, tak, że zdawało się, iż się za chwilę rozpłacze, lub zawoła na głos jak w celi:
— Oj! oj! Co to? co to?
Lecz skoro spojrzał na Murawiewa, uspokajał się i zdawał się pytać go oczyma: »I kiedyż będzie koniec?«, a tamten odpowiadał mu również wzrokiem: »Zaraz już zaraz« i gładził go po głowie z uśmiechem.
Nadszedł ojciec Piotr z Krzyżem. Skazańcy wstali.
— Czy już? — zapytał Pestel.
— Nie jeszcze, dopiero nam powiedzą — odparł Rylejew.
Bestuzew spojrzał na ojca Piotra, jakby i jego chciał zapytać: kiedyż koniec? Lecz ojciec Piotr odwrócił się od niego a wzrok miał tak prawie spłoszony jak sam Bestuzew. Wyjął chustkę i wycierał spocone czoło.
— A nie zapomnijcie o chustce dla cesarza, upominał go Rylejew.
— Nie! Nie zapomnę, nie zapomnę Konradzie Fedorowiczu, bądźcie spokojni. Ale cóż oni? cóż oni? — troszczył się ojciec Piotr jakby też czekał gońca, lub może myślał już tylko: »niech już raz koniec«.
Oddalił się od więźniów i przystąpił do oberpolicmajstra Czychaczewa, który stał obok szubienicy, wydając ostatnie rozporządzenia. Poszeptał coś z nim, poczem powrócił do oskarżonych.
— No! przyjaciele moi! — rzekł podnosząc krzyż.
Chciał jeszcze coś dodać, lecz nie mógł.
— Jak rozbójników wiedziecie nas, ojcze Piotrze — rzekł Murawiew.
— Tak, tak, jak rozbójników — powtórzył zająkując się ojciec Piotr, lecz nagle przeobraził się i rzekł mocno zaglądając Murawiewowi w oczy.
— Zaczem powiadam ci, dziś jeszcze będziesz ze mną w raju.
Murawiew ukląkł i mówił żegnając się:
— Boże! zbaw Rosyę, zbaw Rosyę, zbaw Rosyę.
Pochylił nisko głowę i ucałował ziemię a potem krzyż.
Bestuzew powtarzał wszystkie jego ruchy jak cień, lecz widocznem było, że nie zdaje sobie sprawy ze swych postępków.
Pestel przystąpił do krzyża, mówiąc:
— A i ja choć nie prawosławny, proszę abyś pobłogosławił mnie ojcze Piotrze na daleką drogę.
Także ukląkł. Ciężko, powoli jak we śnie, podniósł rękę i przeżegnał się i pocałował krzyż.
Po nim uczynił to samo Rylejew, czując zawsze na sobie kamienno-tłoczący wsrok Kachowskiego.
Kachowski wciąż jeszcze stał na stronie i nie zbliżał się do ojca Piotra, aż ten sam do niego przystąpił.
Kachowski osunął się na klęczki, powoli jakby niechętnie i równie powoli przeżegnał się i pocałował krzyż. Potem nagle zerwał się, objął za szyję Ojca Piotra i ściskał go mocno jakby go chciał udusić. Wypuściwszy z objęć Mysłowskiego, obejrzał się w stronę Rylejewa i oczy ich spotkały się.
»Nie pojmie« — myślał Rylejew i ciężar tłoczący, który miał na duszy, wzrósł jeszcze i zdawało się zadławią go za chwilę. Lecz na kamiennej twarzy Kachowskiego, coś jakby drgnęło i rzucił się do Rylejewa z głośnym szlochem.
— Konradzie... bracie... Konradzie. Ja ciebie... daruj! przebacz Konradzie... my razem... tak razem — bełkotał wśród łez.
— Petia! Gołąbku! Ja zawsze wiedziałem... razem... my razem — odpowiadał Rylejew również łkając.
Przystąpił teraz oberpolicmajster i odczytał głośno wyrok, który kończył się temi słowy:
»Tych zbrodniarzy za ich ciężkie występki powiesić«.
Włożono na skazańców długie sięgające stóp białe śmiertelne koszule. Przewiązano je następnie sznurami pod szyję, w pasie, poniżej łokci i w przegubach nóg powyżej stóp tak, że skazańcy byli całkiem jakby spowici. Na głowy włożono im białe czapki, a na szyi zawieszono czarne skórzane tablice z napisem nakreślonym białą kredą, wymieniającym imię przestępcy z dopisanym przy każdem imieniu wyrazem »carobójca«.
Zamieniono przypadkiem imiona Rylejewa i Kachowskiego, policmaister dostrzegł omyłkę i polecił odmienić tablicę. Wypadek ten wywarł na obecnych wrażenie ponurego żartu, dla skazańców był ostatnią przedśmiertną zwłoką.
Kutuzow dał znak, zagrała muzyka wojskowa, przy dzwiękach jej wiedziono skazańców. Szubienica stała na wzniesionym pomoście, na którą wejść trzeba było po drewnianej równi pochyłej, bardzo spadzistej. Wstępowali powoli bo trudno im byłoby wobec tego, że nogi mieli związane i skute i robić mogli drobne tylko kroki. Konwojowali ich i popychali styłu.
W tymże czasie kaci namaszczali tłuszczem powrozy.
Stary podoficer grenadyerski, stojący tuż przy szubienicy, patrzył na to i chmurzył się. Znał się on dobrze na wieszaniu ludzi, bo w czasie pochodów Suworowa w Królestwie Polskiem powiesił sam z jaki tuzin żydków szpiegów. Widział więc, że powrozy przemokły od nocnej rosy i tłuszcz się ich nie chwyci, że twarde będą i pętla może się wysunąć.
Skazańcy weszli na pomost i stali szeregiem obok siebie zwróceni twarzami do Troickiego placu.
Stali w następującym porządku od prawej ku lewej stronie: najpierw Pestel, dalej Rylejew, Murawiew, Bestuzew i Kachowski.
Kat włożył im pętle na szyje, w chwili owej twarze wszystkich skazańców były jednako spokojne i jakby zamyślone. Skoro założono stryczek na szyję Pestela z posennej jego twarzy przemknęła myśl, którą możnaby wyrazić następnymi słowami.
»Czy umieram za nic, czy za coś? Za chwilę dowiem się«.
Nasunięto im kołpaki na oczy.
— Panowie, poco to — rzekł Rylejew, który miał wrażenie, że nietylko palce, ale i żółta twarz Czuchońca krzątającego się przy nich pokryta łuszczącą się skórą, cuchnie łojem.
Znów uczuł gniotący ciężar tłoczący mu piersi, lecz gdy Kachowski uśmiechnął się, sprawił, że odrzucić mógł i tą ostatnią skałę walącą się na niego, jak lekką piłkę.
Uśmiechnął się Murawiew do Bestuzewa.
— Będzie goniec, będzie!
Kaci zbiegli a pomostu.
— Gotowe? — krzyknął pytająco Kutuzow.
— Gotowe! — brzmiała odpowiedź.
Czuchoniec szarpnął z całej siły żelazny pierścień przymocowany do okrągłej zatyczki w bocznej ścianie szafotu. Deska wysunęła się z pod nóg skazańców, jak klapa w podłodze. Ciała zwisły.
— Och! — rozległ się głuchy jęk z ust ludu zgromadzonego na Trockim placu, z piersi żołnierzy, okrążających miejsce egzekucyi, całego wogóle tłumu i zdawało się, że to ziemia zajękła od walącego się ciężaru.
Nie odrazu zrezumiano, co się stało; było ich pięciu, a dwóch tylko wisiało na szubienicy.
— Do czorta! Co to takiego? Co to takiego? — krzyczał Kutuzow z twarzą straszliwie skrzywioną i spiąwszy konia ostrogą, popędził w stronę szafotu.
Ojciec Piotr wypuścił z rąk krzyż i wbiegł na pomost i patrzył w otwór na dole i w górę na puste, kołyszące się pętle.
Zrosumiał, co się stało. Urwali się, a właściwie wysunęli z pętli: Murawiew, Kachowski i Rylejew. Powieszeni zostali tylko Pestel i Bestuzew.
Tam w dole, w czarnej jamie, kotłowały się trzy straszne, białe figury, spowite w śmiertelne koszule. Kołpaki pospadały im z głów, twarze mieli odsłonięte, policzki Rylejewa były okrwawione, Kachowski jęczał z bolu, lecz ucichł, spojrzawszy na Rylejewa, i uśmiechnęli się do siebie.
— Razem bracie!
— Razem.
Murawiew był prawie nieprzytomny, lecz, jak człowiek głęboko uśpiony, który budzi się z wysiłkiem, zdołał ocknąć się, otworzył oczy i spojrzał w górę. Zobaczył, że Bestużew wisi, poznał go po niskim wzroście.
»Bogu dzięki!« — pomyślał. — Zgłosił się już po niego goniec innego króla i zwiastował mu życie.
O sobie nie pamiętał, nie troszczył się o to, że przyjdzie mu niebawem konać nie drugą już, a trzecią śmiercią. Zamknął znów oczy i skupił się w ostatniem oczekiwaniu.
— Hipolit! mama...
Muzyka nie grała już i nagle z gromadki ludzi, stojących na Troickim placu, podniósł się straszliwy krzyk, jęk przechodzący w wycie. To kobieta jakaś wiła się w ataku wielkiej choroby i znów jak przed chwilą, po całym tłumie przebiegł głuchy jęk i dreszcz grozy. Zdawało się, że za chwilę już ludzie nie wytrzymają i rzucą się na katów, zabiją ich, a szubienicę rozniosą.
— Wieszać! Wieszać! Prędzej! — krzyczał Kutuzow. — Hej! Muzyka.
Zagrała znów kapela, a z jamy dobywano trzech urwanych z powroza. Wciągnięto ich na pomost, bo iść sami nie mogli, wniesiono niemal na rękach. Podsunięto im pod stopy podjętą deskę i wtedy Pestel, który dostawał jej końcami stóp, ożył jeszcze, ciało jego zadrgało. Bestuzew tylko pozostał martwy. On jeden dzięki drobnemu wzrostowi uszedł powtórnej śmierci.
Znów włożono im pętle na szyje i wysunięto deskę. Tym razem powieszono ich jak należy.
Była szósta godzina zrana. Słońce weszło we mgle, jak codzień w owym czasie mętno-czerwone. Wprost naprzeciw słońca, między dwoma czarnymi słupami, wisiało pięć ludzkich ciał. Długie, długie białe postacie spowite w białe całuny, tak białe, że nawet zmętniała purpura słońca nie splamiła ich krwią.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Barbara Beaupré.